Jedna z wielu teorii poetyki (być może jest to tylko moja teoria, nie
wiem tego na pewno) zakłada, że poezja jest tożsama z liryką, ze śpiewem
autora przy lirze, który tym sposobem wyraża samego siebie. Według niej
poezją nie jest więc ani epika, ani dramat, choćby nawet miały one cechy
najbardziej wierszowe – rytm, rym, głębokie zmetaforyzowanie języka
– ani także utwór, którego podmiotem nie jest sam autor.
Autor może się ukrywać za jakąś maską, z której obecności czasem sobie
nie zdaje sprawy, ale zgodnie z tak ujętą definicją liryki poezja jest
taką samą częścią autora, jak jego własne oko, ręka, noga, myśl,
cierpienie, miłość. To najbardziej intymny typ twórczości, który
stanowi wzór dla oglądu wszelkich innych typów, nawet gatunkowo od
poezji bardzo odległych. Nie bez przyczyny postrzegamy poezję w muzyce,
rzeźbie czy obrazie, nieraz także po prostu w sposobie bycia i życia.
Ba, powiada się, że można być poetą i poezjować poza językiem albo być
w pełni poetą, nie napisawszy ani jednej linijki wiersza. Edward
Stachura, pisząc swój zbiór poetyckich próz-felietonów
Wszystko jest poezja („poezja”, nie „poezją”), opierał się
na przeświadczeniu, że rzeczy (świat i duch) z założenia nie mają natury
poetyckiej, ale mogą poezję w poecie ewokować. Aby tak się stało,
trzeba być poetą, trzeba mieć naturę refleksyjną, a rzeczy (świat
i ducha) filtrować przez siebie – przez własny rozum, swoje uczucia
i emocje.
W tym sensie poetów jest niewielu, bo mało kto potrafi być sobą.
Najmniej poetami są naśladownicy, którzy nie tyle naśladują innych
(kradną, to jeszcze jest dopuszczalne), ile tropią i żywcem kopiują.
Ich utwory bywają co prawda łatwe do zaakceptowania i nawet cieszą się
popularnością, bo są „wzorcowe”, ale pozostają poza zaklętym
kręgiem sztuki. O takich autorach mówimy „zręczni rzemieślnicy
słowa”. Kiedy się czyta ich utwory, czuje się, że skądś już je znamy.
Są raczej wyrazem wysokiej kultury pisania, metodą na zaistnienie
w świadomości ogółu, niż poezją. Ogół to lubi, natomiast wobec artystów
zawsze jest o małą epokę spóźniony. Musi się nauczyć nowego, żeby to
nowe zacząć przyswajać. Nie dziwią reakcje szerokiej publiczności na
wiersze bez rymu, rytmu, skomplikowane wewnętrznie. Publiczność mówi,
że to nie wiersze, ale jakaś „skrócona proza”. Nie jest
przygotowana do odbioru, nie daje sobie szansy na odnalezienie tego, co
w prawdziwej poezji liryczne – autorskie, oryginalne, jedyne
w świecie. Szkoda, bo ten rozdźwięk między osobnością poezjowania
a oczekiwaniami czytelników bywa przyczyną pomijania naprawdę wielkich
talentów poetyckich. Poeci prawdziwi, zwłaszcza dzisiaj, pozostają na
marginesie, są niedoceniani, nie przechodzą do świadomości zbiorowej tak
jak reżyserzy zręcznych filmów rozrywkowych, politycy czy –
szczególnie – prezenterzy telewizyjni.
Do takich poetów outsiderów należy Andrzej Dąbrówka.
Pisze wiersze – w sensie dosłownym – rzadko, ale pisze – chodząc z metaforą pod
pachą – zawsze. Więcej możemy powiedzieć o jego znaczących
dokonaniach z zakresu translatoryki (świetne przekłady z języka
niderlandzkiego) i literaturoznawstwa (Słownik pisarzy niderlandzkiego
obszaru kulturowego, 1999), mediewistyki (Teatr i sacrum
w średniowieczu, 2001, Średniowiecze. Korzenie, 2005) czy leksykografii
(pomysłodawca i współautor Słownika synonimów, 1993,
Słownika antonimów, 1995, współautor Słownika stylistycznego
języka polskiego, 2007). A przecież najważniejszym jego debiutem był
poetycki – w miesięczniku „Twórczość” w 1976 roku. Był to debiut
skromny, ale głośny, mówiło się o nim w środowisku literackim. Promotor
tego zdarzenia, slawista Ziemowit Fedecki (1923-2009), mawiał, że
„Dąbrówka ma zwyczaj wyciskać trwałe ślady swojej obecności, sam
pozostając w ukryciu na czatach”. Coś w tym jest.
Dąbrówka jako poeta – piszący wiersze – milczał wobec publiczności
przez następnych 28 lat. Dopiero w roku 2004 zdecydował się wydać tomik
Coś o niczym, a w 2009 I-karkołomnie. Są to
książki stanowiące w zasadzie pewną całość, uzupełniają się wzajemnie,
choć wydaje się, że chronologia wydań jest myląca. To I-
karkołomnie powinna była się ukazać pierwsza, a Coś o niczym
jako jej dopełnienie czy nawet rozwinięcie. Być może autor ma coś
jeszcze w zanadrzu i ma zamiar nas czymś jeszcze zaskoczyć, ale
ostatecznie kolejność pisania wierszy dla oglądu tej twórczości nie ma
większego znaczenia, liczy się konsekwencja metody poetyckiej i jej
samobogacenie się.
Poeta zadaje pytania najprostsze z możliwych. Pytania, na które
wszyscy znamy odpowiedź, a na które – o, paradoksie – nikt z nas
zupełnie nie potrafi odpowiedzieć. Nikt z nas z wyjątkiem poety. Jest
to rozbieranie świata na takiej zasadzie, na której w matematyce
różniczkowanie rozbiera obiekty pozornie niedające się obliczyć. Potem
można układać całki. Najpierw pada kwestia: co jest u źródła? Niczym
nieznośny uczeń, który nagle podnosi rękę i woła: „A dlaczego nie
wolno dzielić przez zero?”. Nauczyciel jest skonfundowany, bo już
zapomniał dlaczego, a uczeń zaburza tok lekcji i swoim zachowaniem
obniża autorytet szkolnej władzy.
Jak ów profesor czujemy się nieswojo, kiedy czytamy: „Czy ktoś na
zimę czeka?” (Coś o niczym, Śnieg). Banał jakich mało.
Odpowiadamy sobie: tak, wszyscy czekają, niektórzy nie czekają,
a w ogóle – cóż to za sytuacja do roztrząsania? Jednak wizja
poetycka, a pewnie i codzienne myślenie Dąbrówki, otwierają przed nami
perspektywę, którą autor scałkował, przejrzawszy na wylot tajemnicę:
„Tak / zlatują się i tu zimują / grajkowie z bardziej zimnych krajów
/ żeby w szpalerach bieli ciepło witać / stoików w przewiewnych
kapeluszach / gry się powytaczają z bladej ziemi / na kształt piętrowych
grzybów // Lecz tamtych gniew nie wzrusza. Każdy się ma / za Alfę
i Omegę (...)”.
Czekanie na zimę nie jest tak proste jak to, co się znajduje w literze
pytania. Odpowiedź składa się z następnych pytań, które wywołują
kolejne. Ale tylko w ten sposób – zdaje się sugerować poeta –
możemy zrozumieć, że na końcu jest jeszcze jedno pytanie. To jest
właśnie owo „coś o niczym”. „Coś” to odpowiedź. „Nic”
jest tym, co zlekceważyliśmy, jak ów nauczyciel zagadnięty o dzielenie
przez zero.
Rozbiór świata na czynniki elementarne i z nich budowanie obrazu
rzeczywistości jest podstawową metodą poetycką Dąbrówki. Czynniki te
mają cechy, których nie dostrzegamy z powodu kontekstu, w których
występują. Wyosobnione urastają do rangi problemów. Dopiero po
dokonaniu takich zabiegów, jakże z pozoru prostych, można – uważa
poeta – próbować rozumieć zjawiska i pojęcia, tak w naszej świadomości
utarte i zbanalizowane. Nawet kiedy autor sięga po postmodernistyczną
intertekstualność, na nowo stawia pytania świeże, dziecięce, już nie tak
ponowoczesne, już oryginalne i twórcze. Ironicznie, więc z dystansem,
przywołuje na przykład „niebo gwiaździste” Kanta albo motywy
Herbertowskie. Czytamy: „Pan Cogito nic nie mówił o tatusiu, /
chociaż zapewne o nim myślał / zgodnie ze swą naturą refleksyjną (...)”
(I-Karkołomnie, Pani Cogitowa wspomina swego teścia), by
zaraz w tym samym wierszu wręcz zakpić z uczonej pseudomądrości: „
Ta meta, ta fizyka” i przejść z Herbertowskiej na swoją, całkowicie
własną stronę: „Trzeba się cofnąć tak daleko / aż się pokaże goła
blacha nieba / jeszcze bez gwiazd”. Trzeba spojrzeć wstecz, „
gdzieś postać / postać / postać i poczekać (...)”, aby się dowiedzieć
tego, co jest u zarania, u podstaw, na samym początku wiedzy, na samym
początku Kosmosu.
Szczególną rolę pełni w tej poezji woda. Jest nośnikiem pojęć, ale
i niesie łodzie, w których się przemieszczamy po świecie, nie wiedząc,
ani co znajduje się na dnie (też woda), ani w chmurze (i tu również
woda). Sądzimypo prostu, że nic nie jest tak proste i łatwe jak woda.
Woda to woda, i to by mogło wystarczyć. Obmywa nas i oblepia, nie
odstępuje nas nigdy, a jednak choćby jako deszcz jest równie godna
przemyślenia jak wszystko inne, co o nas (lub za nas) decyduje: „
Ogólnie rzecz biorąc – [deszcz] jest niedoceniany / pomimo
całej gamy swych umiejętności // A wiele rzeczy umie robić /
z beztroską dla nas wręcz nieosiągalną / Obrus ułoży tak na stole żeby
się nie marszczył / i żeby wiatr go nie zdmuchiwał a nawet nie zawijał
(...)” (I-karkołomnie, Deszcz). Płynąc lub „kropląc
się” z wodą, przenikamy struktury, które wydawały się nieprzeniknione
a zarazem oczywiste: „Jak nieproszony gość zakrada się / do
zakazanych komnat / wślizguje, wnika, wskroś przesiąka / Ale czy ktoś
lepiej od niego sprawdzi i wypróbuje / dach, okna, parasole?”
(tamże, Deszcz).
Są i inne wątki, z których Dąbrówka wiąże swoje heurystyczne sieci
(świat to struktura sieciowa, jak twierdził Claude Lévi-
Strauss): lot i wszystko co się z nim wiąże – ptactwo, skrzydła,
tytułowy Ikar, symbole wolności i na przekór także niewoli; również
rodzina i dom rodzinny jako wyznaczniki ludzkości (wstrząsający wiersz
Przyjadą albo nie przyjadą); i wiatr, nie jako antynomia wody
i ziemi, ale jako jeszcze jeden niezależny i niepojęty nośnik tego
wszystkiego, co się „karkołomnie” składa w zdumiewające całości.
Nieprzypadkowo do tytułu tomiku wkradła się literka „i”
i ustawiła na początku. Chodzi o Ikara, który leciał ku słońcu na
własną zgubę. Roztrząsanie świata to szaleństwo.
Piotr Müldner-Nieckowski
Andrzej Dąbrówka, I-karkołomnie, Wyd. AULA, Podkowa Leśna 2009.
Tego że rodzina jest nie tylko „podstawową komórką społeczną”,
ale stanowi również niezwykle cenną wartość, dowodzi w swoim
Zeszycie rodzinnym Beata Wróblewska, znana przede wszystkim jako
autorka książek dla dzieci. Arkusz ten zawiera zaledwie szesnaście
krótkich wierszy – prostych w budowie i treści, a nawet
prostolinijnych, bez tak dzisiaj modnych „zawijasów”
stylistycznych, za którymi często kryje się pustka myślowa i niemoc
twórcza.
Beata Wróblewska ma czytelnikom dużo do powiedzenia, dając świadectwo
udanego życia rodzinnego „małżeństwa pod czterdziestkę”, gdzie „
pośpiech, awantury, gderanie”, ale i zbierane z parapetu drobne „
okruszyny szczęścia” oraz wspólne posiłki podtrzymujące ogień domowego
ogniska („nalewam ci herbatę/ podsuwam Ani chleb/ Marysi masło”).
Pełen ciepła dom jest azylem przed zewnętrznym światem, w którym
szaleją wojny i powodzie. Te współczesne zagrożenia są z tej
perspektywy jakby nierzeczywiste, za szybą, realne życie toczy się
bowiem tutaj, przy rodzinnym stole. Ale i ono jest poddawane
bezwzględnej próbie upływającego czasu, gdy dorastają córki, starzeją
się rodzice i czernieją krzyże na grobach bliskich.
Nieuchronność przemijania może jednak rodzić także pozytywne uczucia
(„Tyle mam czułości/ bo przemijasz/ (...)/ tyle mam czułości/ bo
przemijam”), choć zawsze z pewną dozą melancholii („Jest pięknie
i smutno,/ Nigdy nie będzie wakacji./ (...)/ Lato nie powróci”).
W familijnym mikroświecie prawdziwą radością są oczywiście córki –
„Ostatnie złote listki/ W listopadowym deszczu”.
Poetka powtarza starą prawdę, że jesteśmy prochem i w proch się
obrócimy: „Nieznajomi, znajomi, krewni/ Moi rodzice, ja/ I moje
córki ukochane” (wiersz Popielec), a jednocześnie modli się
„o dobroć – szarą mysz nić pajęczą” dla dzieci i starszych ludzi,
dla których w codziennej krzątaninie często nie mamy serca.
Przekonujące ilustracje tezy o tym, jak istotna jest ciągłość pokoleń,
przynoszą dwa wiersze: Moja mama (która „nocami
szybuje wśród gwiazd”) oraz Dziadkowie („Oni są miedzianymi
liśćmi na naszym dębie/ które za chwilę wiatr zerwie”).
Ważne przesłanie przekazuje czytelnikowi ostatni w zbiorku wiersz
Sen. Beata Wróblewska mówi w nim o znalezionej w szpargałach,
rozsypującej się w rękach starej fotografii. Zamazane postaci na niej
„to cała moja rodzina/ I ja też tam z nimi jestem”. Utożsamienie
się z przodkami daje poczucie głębszego sensu, gdyż wspólnie z nimi
tworzymy większą, metafizyczną całość.
Marek Czuku
Beata Wróblewska, Zeszyt rodzinny, Wyd. Jan Jacek Swianiewicz, Warszawa 2004
Odkupuję nieistniejący dom mojego
dzieciństwa,
Na pniu
bez targowania
A potem grzebię w stosach cudzych
rupieci
Szukam
Wyszczerbionego kubka w kwiatki
talerzy w chabry
świętych obrazów znad kredensu
monet z czasów monarchii
Z zakurzonych papierów i brudów
Wydobywam fotografię
w ramce ze spróchniałego drewna
Rozsypuje się w rękach
Widzę jedynie zamazane postaci
Ale wiem: to cała moja rodzina
I ja też tam z nimi jestem.
Beata Wróblewska
Tegoroczna nagroda „Nike” trafiła w ręce poety (otrzymał ją
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki za tomik Piosenka o zależnościach
i uzależnieniach). W poprzedniej edycji tytułem książki roku
uhonorowano prozę Olgi Tokarczuk. Ale „książka roku” nie znaczy
przecież „książka jednego sezonu”. Warto ją więc przypomnieć,
tym bardziej, że Bieguni dodatkowo wyróżnieni zostali
nagrodą czytelników.
Tytuł książki pochodzi od rosyjskiej sekty biegunów z XVIII wieku,
której członkowie uważali, że twórcą świata jest szatan. Ponieważ
szatan ma władzę nad ludźmi, gdy ci trwają w miejscu, więc żeby mu się
wymknąć, muszą być w ciągłym ruchu. Tytułowi bieguni to także metafora
odnosząca się do współczesnych ludzi, bezustannie przemieszczających się
z rozlicznych powodów, obejmujących pielgrzymowanie, poszukiwanie
zajęcia, zdobywanie wiedzy, a także podróże dyktowane chęcią poznania
świata.
Opisując zjawisko współczesnego podróżowania autorka szuka związków
pomiędzy nim, a odległym w czasie wędrowaniem. Zastanawia się, czy
niezakorzenienie dzisiejszego człowieka ma jakiś związek z przeszłością,
kiedy mieszkańcy naszego globu byli nomadami, i czy osiadły tryb życia
pozostaje w sprzeczności z dawno ukształtowanymi nawykami ludów
wędrownych.
Już na początku Tokarczuk daje wyraz przekonaniu, „że –
mimo wszystkich niebezpieczeństw – zawsze lepsze będzie to, co
w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż
stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić
się w perzynę, ruchome zaś – będzie trwało wiecznie”.
Bieguni mają formę luźno powiązanych ze sobą opowiadań,
notatek, i filozoficznych rozważań, których tematem przewodnim –
chwilami zanikającym, by po chwili wynurzyć się na nowo – jest właśnie
ruch, przemieszczanie się. Nasuwa się tu analogia z fugą, formą
muzyczną, w której główny temat powraca wielokrotnie w przetworzonej
postaci.
Autorka splata niezależne wątki nie tylko motywem podróży, ale także
pośpiechu, biegu czy poszukiwania. Bohater jednego z opowiadań szuka
żony i dziecka, którzy zaginęli podczas wspólnych wakacji na
niezidentyfikowanej wyspie na Adriatyku. Szybko jednak ów główny temat
staje się pretekstem do przedstawienia rozmyślań bohatera, jego
refleksji i fotograficznych spostrzeżeń. Można się tu dopatrzeć
kolejnej analogii, tym razem z filmem Antonioniego Przygoda,
w którym zaginięcie towarzyszki wakacyjnej wyprawy jest odskocznią do
studium psychologicznego innych osób i ich wzajemnych relacji.Kiedy
pisarka podejmuje wreszcie przerwany wątek i zaginiona odnajduje się
(wraca?), brakuje wytłumaczenia zarówno dla jej zniknięcia, jak
i niespodzianego pojawienia się. Bez wątpienia skutkiem tego epizodu
jest zmiana stosunku bohatera do żony. Po powrocie do kraju próbuje on
na własną rękę rozwiązać zagadkę. Śledzi żonę, a we wrocławskiej
bibliotece stara się odnaleźć znaczenie słowa z jej notatnika, które
może prowadzić na właściwy trop.
Bohaterką innej opowieści jest mieszkanka Moskwy Annuszka, która
opiekuje się swoim niepełnosprawnym synem. Pod wpływem objawienia
doznanego w cerkwi decyduje się jednak porzucić dotychczasowe życie
i zaczyna spędzać czas krążąc bez celu po metrze. W tym postanowieniu
utwierdza ją spotkana przypadkowo bezdomna, kontynuatorka tradycji sekty
biegunów, która wykłada jej zasady ich wiary.
Trudno określić, co łączy historię Annuszki z historią bohaterki
kolejnego opowiadania. Jest nią lekarka, która przed laty opuściła
Polskę, a teraz na kilka dni powraca do kraju, by przy pomocy środków
farmakologicznych przyspieszyć śmierć zmagającego się z nieuleczalną
chorobą przyjaciela z młodości. Czyni to na jego wyraźne życzenie.
Jeszcze mniej związane z poprzednimi wydaje się następne opowiadanie,
w którym Olga Tokarczuk ujawnia fascynację ludzkim ciałem, rozbudzoną
jeszcze jej wizytami w muzeach anatomicznych. Odnajdujemy w nim zarówno
szczegółowe opisy samych zbiorów, jak i procesu plastynacji, czyli
metody konserwowania preparatów. W opowiadaniu zdarzenia rzeczywiste
mieszają się z fikcją. Autorka przenosi akcję w wiek XVII, by zapoznać
nas z pracami jednego z pionierów anatomii, Holendra Filipa Verheyena.
Jego historia jest również pretekstem do rozważań nad relacją pomiędzy
duszą i ciałem. Verheyen, któremu w młodości amputowano nogę z powodu
zakażenia, żąda zakonserwowania utraconej części ciała i nie rozstaje
się z nią przez resztę życia. Po jego śmierci ujawnione zostały listy,
które anatom pisał do amputowanej nogi. Były one w istocie rozważaniami
nad związkami duszy z ciałem i ich wzajemnym na siebie oddziaływaniem.
W usta swoich bohaterów wkłada autorka obrazoburcze poglądy stawiające
ciało ponad duszą. Jeden z nich, doktor Blau, uważa nawet, że to ciało,
a nie dusza, zasługuje na nieśmiertelność.
Forma książki, mającej charakter hybrydowy, jest zgodna z jej
tematyką. Odpowiada pośpiechowi podróży, gorączkowego przenoszenia się
z miejsca na miejsce, nieciągłości drogi życiowej współczesnego
człowieka. Ledwie jakaś misternie tkana historia zaczyna wciągać
czytelnika, autorka burzy całą konstrukcję, która rozpada się na wiele
drobnych części. Akcja przenosi się z miejsca na miejsce (nieraz bardzo
odlegle), z teraźniejszości w przeszłość. Przerwane wątki powracają
w dalszych partiach książki, choć często nie są doprowadzone do końca.
Dłuższe, niekiedy nawet rozwlekłe opowieści, przeplatają się
z lapidarnymi, złożonymi z kilku zaledwie zdań. To w nich właśnie,
owych krótkich zapiskach i rozważaniach o charakterze filozoficznym,
tkwi szczególna wartość książki. W jednym z takich fragmentów, pod
wieloznacznym tytułem Wszędzie i nigdzie, autorka wprost
wskazuje na płynność, mobilność i iluzoryczność jako cechy współczesnej
cywilizacji (ich kwintesencję dostrzegła w reklamie telefonów
komórkowych „mobilność jest realnością”, którą zauważyła na
moskiewskim lotnisku).
Olga Tokarczuk znakomicie łączy styl eseistyczny z widzeniem szczegółu
– choćby w opisie codziennych drobiazgów, który przypomina swą
precyzją dokumentację preparatu anatomicznego.
Pomimo niejednorodności epok, miejsc, postaci i wreszcie samej formy,
poszczególne moduły tej książki łączą ukryte głębiej pytania
egzystencjalne, w których centralne miejsce zajmuje czas. Pisarka
podkreśla kontrast pomiędzy pędzącym czasem wielkich miast,
a znieruchomiałym czasem niezamieszkałych równin, zwłaszcza oglądanych
z samolotu. Przedstawia też różne koncepcje czasu. Czas kolisty,
w którym każde wydarzenie musi wrócić do własnego początku, jest według
niej charakterystyczny dla ludów osiadłych, trudniących się rolnictwem.
Temu ujęciu przeciwstawia czas linearny, czas kupców i nomadów, który
jest miarą dążenia do celu. To, że każdy jego moment jest
niepowtarzalny, sprzyja podejmowaniu ryzyka i korzystaniu z chwili.
Sama autorka jeszcze inaczej widzi czas, kładąc nacisk na jego mnogość
i pojemność (wiele czasów w jednym). Nazywa go „wyspowym”. To
czas współczesnego podróżnego, który przemieszczając się z wielką
prędkością, burzy pory dnia i roku.
„Nasze poczucie przestrzeni wynika z tego” – konstatuje
– „że możemy się poruszać, poczucie czasu zaś bierze się
stąd, że jako istoty biologiczne ulegamy różnym zmiennym stanom. Czas
nie jest więc niczym innym niż przepływem tych zmian.
Miejsce jako aspekt przestrzeni jest pauzą w czasie, jest chwilowym
zatrzymaniem się naszej percepcji na konfiguracji obiektów. Jest ono,
w odróżnieniu od czasu, pojęciem statycznym.
Przy takim pojmowaniu czas ludzki dzieli się na etapy, tak jak ruch
w przestrzeni jest podzielony pauzami – miejscami”.
Podróżowanie jest także metaforą wędrówki w głąb siebie. I tak dalece
determinuje naszą kondycję psychiczną, że domaga się nowego spojrzenia
na człowieka. Ustami specjalistów, prowadzących wykłady wśród tłumu
pasażerów przewijających się przez lotniska i dworce kolejowe, autorka
wyłuszcza istotę nowej psychologii podróżnej, przeciwstawionej
tradycyjnej psychologii, która zawsze rozpatrywała istotę ludzką
w stałym kontekście, w stabilności i bezruchu – na przykład poprzez
pryzmat jej biologicznej konstytucji, związków rodzinnych, usytuowań
społecznych i tak dalej”. W psychologii człowieka w biegu „Ważnym
pojęciem jest pragnienie, to ono istocie ludzkiej nadaje ruch i kierunek
(...). Pragnienie samo w sobie jest puste, to znaczy wskazuje tylko
kierunek, lecz nie cel; cel bowiem zawsze pozostaje fantasmagoryczny
i niejasny; im do niego bliżej, tym bardziej staje się enigmatyczny.
W żaden sposób nie można takiego celu osiągnąć ani tym samym zaspokoić
pragnienia. Pojęciem, które unaocznia ten proces dążenia, jest przyimek
ku. Ku-czemu”.
Książka zawiera szereg starych map odległych nieraz fragmentów kuli
ziemskiej, a także przestrzeni wyimaginowanych, jak obszar wędrówki
Odyseusza. Niektóre mają charakter porównawczy, jak na przykład
zestawienie wielu rzek z całego świata wykonane w tej samej skali. Choć
nie odnoszą się bezpośrednio do tekstu, to jednak w jakiś sposób go
dopełniają, uwidaczniając niedoskonałość odwzorowania wielowymiarowej
przestrzeni o zróżnicowanym klimacie, kulturze czy ustroju w postaci
płaskiego zapisu graficznego.
Nietrudno sobie wyobrazić, że wiele przemyśleń, fragmentów
eseistycznych, notatek z podróży czy szkiców, można by rozwinąć
w klasyczne opowiadania, lecz autorka powstrzymuje się od tego,
zostawiając czytelnikowi pole do wyobraźni. I do stawiania pytań: Co
łączy te opowiadania prócz motywu podróży? Dokąd w istocie biegną ich
bohaterowie? Czy to złudna pogoń, czy raczej rozpaczliwa ucieczka?
Przed złem? Przeznaczeniem? Czasem?
Krzysztof Sąsiadek
Olga Tokarczuk, Bieguni, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007