PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 61-62

Recenzje


Andrzej Dąbrówka: szaleństwo rozbierania świata


Jedna z wielu teorii poetyki (być może jest to tylko moja teoria, nie wiem tego na pewno) zakłada, że poezja jest tożsama z liryką, ze śpiewem autora przy lirze, który tym sposobem wyraża samego siebie. Według niej poezją nie jest więc ani epika, ani dramat, choćby nawet miały one cechy najbardziej wierszowe – rytm, rym, głębokie zmetaforyzowanie języka – ani także utwór, którego podmiotem nie jest sam autor.

Autor może się ukrywać za jakąś maską, z której obecności czasem sobie nie zdaje sprawy, ale zgodnie z tak ujętą definicją liryki poezja jest taką samą częścią autora, jak jego własne oko, ręka, noga, myśl, cierpienie, miłość. To najbardziej intymny typ twórczości, który stanowi wzór dla oglądu wszelkich innych typów, nawet gatunkowo od poezji bardzo odległych. Nie bez przyczyny postrzegamy poezję w muzyce, rzeźbie czy obrazie, nieraz także po prostu w sposobie bycia i życia. Ba, powiada się, że można być poetą i poezjować poza językiem albo być w pełni poetą, nie napisawszy ani jednej linijki wiersza. Edward Stachura, pisząc swój zbiór poetyckich próz-felietonów Wszystko jest poezja („poezja”, nie „poezją”), opierał się na przeświadczeniu, że rzeczy (świat i duch) z założenia nie mają natury poetyckiej, ale mogą poezję w poecie ewokować. Aby tak się stało, trzeba być poetą, trzeba mieć naturę refleksyjną, a rzeczy (świat i ducha) filtrować przez siebie – przez własny rozum, swoje uczucia i emocje.

W tym sensie poetów jest niewielu, bo mało kto potrafi być sobą. Najmniej poetami są naśladownicy, którzy nie tyle naśladują innych (kradną, to jeszcze jest dopuszczalne), ile tropią i żywcem kopiują. Ich utwory bywają co prawda łatwe do zaakceptowania i nawet cieszą się popularnością, bo są „wzorcowe”, ale pozostają poza zaklętym kręgiem sztuki. O takich autorach mówimy „zręczni rzemieślnicy słowa”. Kiedy się czyta ich utwory, czuje się, że skądś już je znamy. Są raczej wyrazem wysokiej kultury pisania, metodą na zaistnienie w świadomości ogółu, niż poezją. Ogół to lubi, natomiast wobec artystów zawsze jest o małą epokę spóźniony. Musi się nauczyć nowego, żeby to nowe zacząć przyswajać. Nie dziwią reakcje szerokiej publiczności na wiersze bez rymu, rytmu, skomplikowane wewnętrznie. Publiczność mówi, że to nie wiersze, ale jakaś „skrócona proza”. Nie jest przygotowana do odbioru, nie daje sobie szansy na odnalezienie tego, co w prawdziwej poezji liryczne – autorskie, oryginalne, jedyne w świecie. Szkoda, bo ten rozdźwięk między osobnością poezjowania a oczekiwaniami czytelników bywa przyczyną pomijania naprawdę wielkich talentów poetyckich. Poeci prawdziwi, zwłaszcza dzisiaj, pozostają na marginesie, są niedoceniani, nie przechodzą do świadomości zbiorowej tak jak reżyserzy zręcznych filmów rozrywkowych, politycy czy – szczególnie – prezenterzy telewizyjni.

Do takich poetów outsiderów należy Andrzej Dąbrówka. Pisze wiersze – w sensie dosłownym – rzadko, ale pisze – chodząc z metaforą pod pachą – zawsze. Więcej możemy powiedzieć o jego znaczących dokonaniach z zakresu translatoryki (świetne przekłady z języka niderlandzkiego) i literaturoznawstwa (Słownik pisarzy niderlandzkiego obszaru kulturowego, 1999), mediewistyki (Teatr i sacrum w średniowieczu, 2001, Średniowiecze. Korzenie, 2005) czy leksykografii (pomysłodawca i współautor Słownika synonimów, 1993, Słownika antonimów, 1995, współautor Słownika stylistycznego języka polskiego, 2007). A przecież najważniejszym jego debiutem był poetycki – w miesięczniku „Twórczość” w 1976 roku. Był to debiut skromny, ale głośny, mówiło się o nim w środowisku literackim. Promotor tego zdarzenia, slawista Ziemowit Fedecki (1923-2009), mawiał, że „Dąbrówka ma zwyczaj wyciskać trwałe ślady swojej obecności, sam pozostając w ukryciu na czatach”. Coś w tym jest.

Dąbrówka jako poeta – piszący wiersze – milczał wobec publiczności przez następnych 28 lat. Dopiero w roku 2004 zdecydował się wydać tomik Coś o niczym, a w 2009 I-karkołomnie. Są to książki stanowiące w zasadzie pewną całość, uzupełniają się wzajemnie, choć wydaje się, że chronologia wydań jest myląca. To I- karkołomnie powinna była się ukazać pierwsza, a Coś o niczym jako jej dopełnienie czy nawet rozwinięcie. Być może autor ma coś jeszcze w zanadrzu i ma zamiar nas czymś jeszcze zaskoczyć, ale ostatecznie kolejność pisania wierszy dla oglądu tej twórczości nie ma większego znaczenia, liczy się konsekwencja metody poetyckiej i jej samobogacenie się.

Poeta zadaje pytania najprostsze z możliwych. Pytania, na które wszyscy znamy odpowiedź, a na które – o, paradoksie – nikt z nas zupełnie nie potrafi odpowiedzieć. Nikt z nas z wyjątkiem poety. Jest to rozbieranie świata na takiej zasadzie, na której w matematyce różniczkowanie rozbiera obiekty pozornie niedające się obliczyć. Potem można układać całki. Najpierw pada kwestia: co jest u źródła? Niczym nieznośny uczeń, który nagle podnosi rękę i woła: „A dlaczego nie wolno dzielić przez zero?”. Nauczyciel jest skonfundowany, bo już zapomniał dlaczego, a uczeń zaburza tok lekcji i swoim zachowaniem obniża autorytet szkolnej władzy.

Jak ów profesor czujemy się nieswojo, kiedy czytamy: „Czy ktoś na zimę czeka?” (Coś o niczym, Śnieg). Banał jakich mało. Odpowiadamy sobie: tak, wszyscy czekają, niektórzy nie czekają, a w ogóle – cóż to za sytuacja do roztrząsania? Jednak wizja poetycka, a pewnie i codzienne myślenie Dąbrówki, otwierają przed nami perspektywę, którą autor scałkował, przejrzawszy na wylot tajemnicę: „Tak / zlatują się i tu zimują / grajkowie z bardziej zimnych krajów / żeby w szpalerach bieli ciepło witać / stoików w przewiewnych kapeluszach / gry się powytaczają z bladej ziemi / na kształt piętrowych grzybów // Lecz tamtych gniew nie wzrusza. Każdy się ma / za Alfę i Omegę (...)”.

Czekanie na zimę nie jest tak proste jak to, co się znajduje w literze pytania. Odpowiedź składa się z następnych pytań, które wywołują kolejne. Ale tylko w ten sposób – zdaje się sugerować poeta – możemy zrozumieć, że na końcu jest jeszcze jedno pytanie. To jest właśnie owo „coś o niczym”. „Coś” to odpowiedź. „Nic” jest tym, co zlekceważyliśmy, jak ów nauczyciel zagadnięty o dzielenie przez zero.

Rozbiór świata na czynniki elementarne i z nich budowanie obrazu rzeczywistości jest podstawową metodą poetycką Dąbrówki. Czynniki te mają cechy, których nie dostrzegamy z powodu kontekstu, w których występują. Wyosobnione urastają do rangi problemów. Dopiero po dokonaniu takich zabiegów, jakże z pozoru prostych, można – uważa poeta – próbować rozumieć zjawiska i pojęcia, tak w naszej świadomości utarte i zbanalizowane. Nawet kiedy autor sięga po postmodernistyczną intertekstualność, na nowo stawia pytania świeże, dziecięce, już nie tak ponowoczesne, już oryginalne i twórcze. Ironicznie, więc z dystansem, przywołuje na przykład „niebo gwiaździste” Kanta albo motywy Herbertowskie. Czytamy: „Pan Cogito nic nie mówił o tatusiu, / chociaż zapewne o nim myślał / zgodnie ze swą naturą refleksyjną (...)” (I-Karkołomnie, Pani Cogitowa wspomina swego teścia), by zaraz w tym samym wierszu wręcz zakpić z uczonej pseudomądrości: „ Ta meta, ta fizyka” i przejść z Herbertowskiej na swoją, całkowicie własną stronę: „Trzeba się cofnąć tak daleko / aż się pokaże goła blacha nieba / jeszcze bez gwiazd”. Trzeba spojrzeć wstecz, „ gdzieś postać / postać / postać i poczekać (...)”, aby się dowiedzieć tego, co jest u zarania, u podstaw, na samym początku wiedzy, na samym początku Kosmosu.

Szczególną rolę pełni w tej poezji woda. Jest nośnikiem pojęć, ale i niesie łodzie, w których się przemieszczamy po świecie, nie wiedząc, ani co znajduje się na dnie (też woda), ani w chmurze (i tu również woda). Sądzimypo prostu, że nic nie jest tak proste i łatwe jak woda. Woda to woda, i to by mogło wystarczyć. Obmywa nas i oblepia, nie odstępuje nas nigdy, a jednak choćby jako deszcz jest równie godna przemyślenia jak wszystko inne, co o nas (lub za nas) decyduje: „ Ogólnie rzecz biorąc – [deszcz] jest niedoceniany / pomimo całej gamy swych umiejętności // A wiele rzeczy umie robić / z beztroską dla nas wręcz nieosiągalną / Obrus ułoży tak na stole żeby się nie marszczył / i żeby wiatr go nie zdmuchiwał a nawet nie zawijał (...)” (I-karkołomnie, Deszcz). Płynąc lub „kropląc się” z wodą, przenikamy struktury, które wydawały się nieprzeniknione a zarazem oczywiste: „Jak nieproszony gość zakrada się / do zakazanych komnat / wślizguje, wnika, wskroś przesiąka / Ale czy ktoś lepiej od niego sprawdzi i wypróbuje / dach, okna, parasole?” (tamże, Deszcz).

Są i inne wątki, z których Dąbrówka wiąże swoje heurystyczne sieci (świat to struktura sieciowa, jak twierdził Claude Lévi- Strauss): lot i wszystko co się z nim wiąże – ptactwo, skrzydła, tytułowy Ikar, symbole wolności i na przekór także niewoli; również rodzina i dom rodzinny jako wyznaczniki ludzkości (wstrząsający wiersz Przyjadą albo nie przyjadą); i wiatr, nie jako antynomia wody i ziemi, ale jako jeszcze jeden niezależny i niepojęty nośnik tego wszystkiego, co się „karkołomnie” składa w zdumiewające całości.

Nieprzypadkowo do tytułu tomiku wkradła się literka „i” i ustawiła na początku. Chodzi o Ikara, który leciał ku słońcu na własną zgubę. Roztrząsanie świata to szaleństwo.


Piotr Müldner-Nieckowski


Andrzej Dąbrówka, I-karkołomnie, Wyd. AULA, Podkowa Leśna 2009.




Dom, rodzina, przemijanie


Tego że rodzina jest nie tylko „podstawową komórką społeczną”, ale stanowi również niezwykle cenną wartość, dowodzi w swoim Zeszycie rodzinnym Beata Wróblewska, znana przede wszystkim jako autorka książek dla dzieci. Arkusz ten zawiera zaledwie szesnaście krótkich wierszy – prostych w budowie i treści, a nawet prostolinijnych, bez tak dzisiaj modnych „zawijasów” stylistycznych, za którymi często kryje się pustka myślowa i niemoc twórcza.

Beata Wróblewska ma czytelnikom dużo do powiedzenia, dając świadectwo udanego życia rodzinnego „małżeństwa pod czterdziestkę”, gdzie „ pośpiech, awantury, gderanie”, ale i zbierane z parapetu drobne „ okruszyny szczęścia” oraz wspólne posiłki podtrzymujące ogień domowego ogniska („nalewam ci herbatę/ podsuwam Ani chleb/ Marysi masło”).

Pełen ciepła dom jest azylem przed zewnętrznym światem, w którym szaleją wojny i powodzie. Te współczesne zagrożenia są z tej perspektywy jakby nierzeczywiste, za szybą, realne życie toczy się bowiem tutaj, przy rodzinnym stole. Ale i ono jest poddawane bezwzględnej próbie upływającego czasu, gdy dorastają córki, starzeją się rodzice i czernieją krzyże na grobach bliskich.

Nieuchronność przemijania może jednak rodzić także pozytywne uczucia („Tyle mam czułości/ bo przemijasz/ (...)/ tyle mam czułości/ bo przemijam”), choć zawsze z pewną dozą melancholii („Jest pięknie i smutno,/ Nigdy nie będzie wakacji./ (...)/ Lato nie powróci”). W familijnym mikroświecie prawdziwą radością są oczywiście córki – „Ostatnie złote listki/ W listopadowym deszczu”.

Poetka powtarza starą prawdę, że jesteśmy prochem i w proch się obrócimy: „Nieznajomi, znajomi, krewni/ Moi rodzice, ja/ I moje córki ukochane” (wiersz Popielec), a jednocześnie modli się „o dobroć – szarą mysz nić pajęczą” dla dzieci i starszych ludzi, dla których w codziennej krzątaninie często nie mamy serca. Przekonujące ilustracje tezy o tym, jak istotna jest ciągłość pokoleń, przynoszą dwa wiersze: Moja mama (która „nocami szybuje wśród gwiazd”) oraz Dziadkowie („Oni są miedzianymi liśćmi na naszym dębie/ które za chwilę wiatr zerwie”).

Ważne przesłanie przekazuje czytelnikowi ostatni w zbiorku wiersz Sen. Beata Wróblewska mówi w nim o znalezionej w szpargałach, rozsypującej się w rękach starej fotografii. Zamazane postaci na niej „to cała moja rodzina/ I ja też tam z nimi jestem”. Utożsamienie się z przodkami daje poczucie głębszego sensu, gdyż wspólnie z nimi tworzymy większą, metafizyczną całość.


Marek Czuku


Beata Wróblewska, Zeszyt rodzinny, Wyd. Jan Jacek Swianiewicz, Warszawa 2004




Odkupuję nieistniejący dom mojego
     dzieciństwa,
Na pniu
bez targowania
A potem grzebię w stosach cudzych
     rupieci
Szukam
Wyszczerbionego kubka w kwiatki
talerzy w chabry
świętych obrazów znad kredensu
monet z czasów monarchii

Z zakurzonych papierów i brudów
Wydobywam fotografię
w ramce ze spróchniałego drewna
Rozsypuje się w rękach
Widzę jedynie zamazane postaci
Ale wiem: to cała moja rodzina
I ja też tam z nimi jestem.


Beata Wróblewska




Anatomia podróży


Tegoroczna nagroda „Nike” trafiła w ręce poety (otrzymał ją Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki za tomik Piosenka o zależnościach i uzależnieniach). W poprzedniej edycji tytułem książki roku uhonorowano prozę Olgi Tokarczuk. Ale „książka roku” nie znaczy przecież „książka jednego sezonu”. Warto ją więc przypomnieć, tym bardziej, że Bieguni dodatkowo wyróżnieni zostali nagrodą czytelników.

Tytuł książki pochodzi od rosyjskiej sekty biegunów z XVIII wieku, której członkowie uważali, że twórcą świata jest szatan. Ponieważ szatan ma władzę nad ludźmi, gdy ci trwają w miejscu, więc żeby mu się wymknąć, muszą być w ciągłym ruchu. Tytułowi bieguni to także metafora odnosząca się do współczesnych ludzi, bezustannie przemieszczających się z rozlicznych powodów, obejmujących pielgrzymowanie, poszukiwanie zajęcia, zdobywanie wiedzy, a także podróże dyktowane chęcią poznania świata.

Opisując zjawisko współczesnego podróżowania autorka szuka związków pomiędzy nim, a odległym w czasie wędrowaniem. Zastanawia się, czy niezakorzenienie dzisiejszego człowieka ma jakiś związek z przeszłością, kiedy mieszkańcy naszego globu byli nomadami, i czy osiadły tryb życia pozostaje w sprzeczności z dawno ukształtowanymi nawykami ludów wędrownych.

Już na początku Tokarczuk daje wyraz przekonaniu, „że – mimo wszystkich niebezpieczeństw – zawsze lepsze będzie to, co w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś – będzie trwało wiecznie”.

Bieguni mają formę luźno powiązanych ze sobą opowiadań, notatek, i filozoficznych rozważań, których tematem przewodnim – chwilami zanikającym, by po chwili wynurzyć się na nowo – jest właśnie ruch, przemieszczanie się. Nasuwa się tu analogia z fugą, formą muzyczną, w której główny temat powraca wielokrotnie w przetworzonej postaci.

Autorka splata niezależne wątki nie tylko motywem podróży, ale także pośpiechu, biegu czy poszukiwania. Bohater jednego z opowiadań szuka żony i dziecka, którzy zaginęli podczas wspólnych wakacji na niezidentyfikowanej wyspie na Adriatyku. Szybko jednak ów główny temat staje się pretekstem do przedstawienia rozmyślań bohatera, jego refleksji i fotograficznych spostrzeżeń. Można się tu dopatrzeć kolejnej analogii, tym razem z filmem Antonioniego Przygoda, w którym zaginięcie towarzyszki wakacyjnej wyprawy jest odskocznią do studium psychologicznego innych osób i ich wzajemnych relacji.Kiedy pisarka podejmuje wreszcie przerwany wątek i zaginiona odnajduje się (wraca?), brakuje wytłumaczenia zarówno dla jej zniknięcia, jak i niespodzianego pojawienia się. Bez wątpienia skutkiem tego epizodu jest zmiana stosunku bohatera do żony. Po powrocie do kraju próbuje on na własną rękę rozwiązać zagadkę. Śledzi żonę, a we wrocławskiej bibliotece stara się odnaleźć znaczenie słowa z jej notatnika, które może prowadzić na właściwy trop.

Bohaterką innej opowieści jest mieszkanka Moskwy Annuszka, która opiekuje się swoim niepełnosprawnym synem. Pod wpływem objawienia doznanego w cerkwi decyduje się jednak porzucić dotychczasowe życie i zaczyna spędzać czas krążąc bez celu po metrze. W tym postanowieniu utwierdza ją spotkana przypadkowo bezdomna, kontynuatorka tradycji sekty biegunów, która wykłada jej zasady ich wiary.

Trudno określić, co łączy historię Annuszki z historią bohaterki kolejnego opowiadania. Jest nią lekarka, która przed laty opuściła Polskę, a teraz na kilka dni powraca do kraju, by przy pomocy środków farmakologicznych przyspieszyć śmierć zmagającego się z nieuleczalną chorobą przyjaciela z młodości. Czyni to na jego wyraźne życzenie.

Jeszcze mniej związane z poprzednimi wydaje się następne opowiadanie, w którym Olga Tokarczuk ujawnia fascynację ludzkim ciałem, rozbudzoną jeszcze jej wizytami w muzeach anatomicznych. Odnajdujemy w nim zarówno szczegółowe opisy samych zbiorów, jak i procesu plastynacji, czyli metody konserwowania preparatów. W opowiadaniu zdarzenia rzeczywiste mieszają się z fikcją. Autorka przenosi akcję w wiek XVII, by zapoznać nas z pracami jednego z pionierów anatomii, Holendra Filipa Verheyena. Jego historia jest również pretekstem do rozważań nad relacją pomiędzy duszą i ciałem. Verheyen, któremu w młodości amputowano nogę z powodu zakażenia, żąda zakonserwowania utraconej części ciała i nie rozstaje się z nią przez resztę życia. Po jego śmierci ujawnione zostały listy, które anatom pisał do amputowanej nogi. Były one w istocie rozważaniami nad związkami duszy z ciałem i ich wzajemnym na siebie oddziaływaniem. W usta swoich bohaterów wkłada autorka obrazoburcze poglądy stawiające ciało ponad duszą. Jeden z nich, doktor Blau, uważa nawet, że to ciało, a nie dusza, zasługuje na nieśmiertelność.

Forma książki, mającej charakter hybrydowy, jest zgodna z jej tematyką. Odpowiada pośpiechowi podróży, gorączkowego przenoszenia się z miejsca na miejsce, nieciągłości drogi życiowej współczesnego człowieka. Ledwie jakaś misternie tkana historia zaczyna wciągać czytelnika, autorka burzy całą konstrukcję, która rozpada się na wiele drobnych części. Akcja przenosi się z miejsca na miejsce (nieraz bardzo odlegle), z teraźniejszości w przeszłość. Przerwane wątki powracają w dalszych partiach książki, choć często nie są doprowadzone do końca.

Dłuższe, niekiedy nawet rozwlekłe opowieści, przeplatają się z lapidarnymi, złożonymi z kilku zaledwie zdań. To w nich właśnie, owych krótkich zapiskach i rozważaniach o charakterze filozoficznym, tkwi szczególna wartość książki. W jednym z takich fragmentów, pod wieloznacznym tytułem Wszędzie i nigdzie, autorka wprost wskazuje na płynność, mobilność i iluzoryczność jako cechy współczesnej cywilizacji (ich kwintesencję dostrzegła w reklamie telefonów komórkowych „mobilność jest realnością”, którą zauważyła na moskiewskim lotnisku).

Olga Tokarczuk znakomicie łączy styl eseistyczny z widzeniem szczegółu – choćby w opisie codziennych drobiazgów, który przypomina swą precyzją dokumentację preparatu anatomicznego.

Pomimo niejednorodności epok, miejsc, postaci i wreszcie samej formy, poszczególne moduły tej książki łączą ukryte głębiej pytania egzystencjalne, w których centralne miejsce zajmuje czas. Pisarka podkreśla kontrast pomiędzy pędzącym czasem wielkich miast, a znieruchomiałym czasem niezamieszkałych równin, zwłaszcza oglądanych z samolotu. Przedstawia też różne koncepcje czasu. Czas kolisty, w którym każde wydarzenie musi wrócić do własnego początku, jest według niej charakterystyczny dla ludów osiadłych, trudniących się rolnictwem. Temu ujęciu przeciwstawia czas linearny, czas kupców i nomadów, który jest miarą dążenia do celu. To, że każdy jego moment jest niepowtarzalny, sprzyja podejmowaniu ryzyka i korzystaniu z chwili. Sama autorka jeszcze inaczej widzi czas, kładąc nacisk na jego mnogość i pojemność (wiele czasów w jednym). Nazywa go „wyspowym”. To czas współczesnego podróżnego, który przemieszczając się z wielką prędkością, burzy pory dnia i roku.

„Nasze poczucie przestrzeni wynika z tego” – konstatuje – „że możemy się poruszać, poczucie czasu zaś bierze się stąd, że jako istoty biologiczne ulegamy różnym zmiennym stanom. Czas nie jest więc niczym innym niż przepływem tych zmian.

Miejsce jako aspekt przestrzeni jest pauzą w czasie, jest chwilowym zatrzymaniem się naszej percepcji na konfiguracji obiektów. Jest ono, w odróżnieniu od czasu, pojęciem statycznym.
Przy takim pojmowaniu czas ludzki dzieli się na etapy, tak jak ruch w przestrzeni jest podzielony pauzami – miejscami”.

Podróżowanie jest także metaforą wędrówki w głąb siebie. I tak dalece determinuje naszą kondycję psychiczną, że domaga się nowego spojrzenia na człowieka. Ustami specjalistów, prowadzących wykłady wśród tłumu pasażerów przewijających się przez lotniska i dworce kolejowe, autorka wyłuszcza istotę nowej psychologii podróżnej, przeciwstawionej tradycyjnej psychologii, która zawsze rozpatrywała istotę ludzką w stałym kontekście, w stabilności i bezruchu – na przykład poprzez pryzmat jej biologicznej konstytucji, związków rodzinnych, usytuowań społecznych i tak dalej”. W psychologii człowieka w biegu „Ważnym pojęciem jest pragnienie, to ono istocie ludzkiej nadaje ruch i kierunek (...). Pragnienie samo w sobie jest puste, to znaczy wskazuje tylko kierunek, lecz nie cel; cel bowiem zawsze pozostaje fantasmagoryczny i niejasny; im do niego bliżej, tym bardziej staje się enigmatyczny. W żaden sposób nie można takiego celu osiągnąć ani tym samym zaspokoić pragnienia. Pojęciem, które unaocznia ten proces dążenia, jest przyimek ku. Ku-czemu”.

Książka zawiera szereg starych map odległych nieraz fragmentów kuli ziemskiej, a także przestrzeni wyimaginowanych, jak obszar wędrówki Odyseusza. Niektóre mają charakter porównawczy, jak na przykład zestawienie wielu rzek z całego świata wykonane w tej samej skali. Choć nie odnoszą się bezpośrednio do tekstu, to jednak w jakiś sposób go dopełniają, uwidaczniając niedoskonałość odwzorowania wielowymiarowej przestrzeni o zróżnicowanym klimacie, kulturze czy ustroju w postaci płaskiego zapisu graficznego.

Nietrudno sobie wyobrazić, że wiele przemyśleń, fragmentów eseistycznych, notatek z podróży czy szkiców, można by rozwinąć w klasyczne opowiadania, lecz autorka powstrzymuje się od tego, zostawiając czytelnikowi pole do wyobraźni. I do stawiania pytań: Co łączy te opowiadania prócz motywu podróży? Dokąd w istocie biegną ich bohaterowie? Czy to złudna pogoń, czy raczej rozpaczliwa ucieczka? Przed złem? Przeznaczeniem? Czasem?



Krzysztof Sąsiadek


Olga Tokarczuk, Bieguni, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007





 <– Spis treści numeru