PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 61-62


Bohdan Pociej

Mieczysław Karłowicz (1876-1909)


„Smukły, młody mężczyzna, który wyglądał bardzo poważnie, a jak się niebawem dowiedziałem, zwłaszcza na swój wiek poważnie, miał bowiem wówczas niespełna lat dwadzieścia. Natura w sobie zamknięta, pozornie chłodna, umysł wcześnie dojrzały przy zdrowiu niezbyt solidnym, nad którym miał bez ustanku czuwać, był Karłowicz przy bliższym poznaniu naturą głęboko uczuciową, ale lubiącą samotność – w upodobaniach wyłączną, a nie cierpiącą pospolitości, ani nawet liczniejszego towarzystwa”.

(Henryk Opieński Ze wspomnień, 1897)


„W przepojonej smutkiem i skargą poezji Tetmajera, w tragediach miłosnych przeżywanych przez bohaterów opowiadań Turgieniewa, w przejmującym pesymizmie filozofii Schopenhauera odnajduje Karłowicz własne rozdarcie i nurtujące go problemy. W tym nastroju komponuje w ciągu niespełna roku większość swoich Pieśni – wśród nich dziesięć do wierszy ulubionego poety, opiewającego tęsknotę za utraconym rajem dzieciństwa, gwiaździstym niebem, miłością i śmiercią”.

(Leszek Polony Poetyka muzyczna Mieczysława Karłowicza, 1986)


„Cokolwiek czynił – wszystko miało znamiona doskonałej systematyczności. Obdarzony nieprawdopodobną pamięcią do skalnych i topograficznych szczegółów na przebywanej drodze, dokładny i ostrożny do ostatecznych granic, skrupulatnie odważający wszelkie szanse zamierzonej wspinaczki, wysportowany i od dziecka sprężyście wygimnastykowany – staje się od razu w polskim taternictwie postacią niezwykłą”.

(Jerzy Młodziejowski, ze Wstępu do książki Mieczysław Karłowicz w Tatrach, 1968)


Pierwszy po Chopinie

8 lutego 1909 roku, przed świtem, z zakopiańskiego domu (stoi do dziś przy ulicy Sienkiewicza) Karłowicz wyruszył na swoją ostatnią górską wyprawę. Szedł – na nartach, z aparatem fotograficznym (fotografia była wszak jego pasją, a wydobyty spod lawiny aparat oglądać można dziś w zakopiańskim Muzeum Tatrzańskim) – przez Kuźnice, Boczań, Halę Gąsienicową (w schronisku której na krótko się zatrzymał) do Czarnego Stawu, gdzie już nie dotarł: pod Małym Kościelcem pochłonęła go lawina. Dziś to miejsce upamiętnia kamień, poniżej szlaku, z wyrytym napisem; przejmujący zaś opis poszukiwań zaginionego zostawił nam Mariusz Zaruski...

Od wczesnej mej młodości bliska mi jest muzyka Karłowicza i jego postać kompozytora i taternika, ujmująca szlachetnością charakteru, duchową dyscypliną, co tak odstawała od młodopolsko- modernistycznego rozchełstania cielesno-duchowego tamtych czasów. W paru szkicach pisanych dość dawno temu starałem się uzasadnić wysoką ocenę szczupłej ilościowo twórczości kompozytora, której trzon stanowi sześć poematów symfonicznych, napisanych w ciągu czterech zaledwie lat 1905-1909 (Powracające fale, Odwieczne pieśni, Rapsodia litewska, Stanisław i Anna Oświecimowie, Smutna opowieść, Epizod na maskaradzie – pozostawiony w niedokończonym szkicu, dokończony i zinstrumentowany przez Grzegorza Fitelberga), a dopełniają ją: młodzieńcza uwertura do Białej gołąbki, Symfonia Odrodzenie, Serenada na orkiestrę smyczkową, Koncert skrzypcowy i kilkanaście pieśni. Sama w sobie fascynująca i wysoce wartościowa twórczość ta zdaje się zapowiadać coś jeszcze większego: obrazuje rozwój wybitnej osobowości, ewolucję wielkiego talentu, drogę do pełnej dojrzałości, czyli do miejsca należnego Karłowiczowi obok najznakomitszych symfoników z przełomu wieków: Mahlera, Straussa, Sibeliusa... Młodszy od tamtych, przynależy on bowiem do owej potężnej i rozległej, znamiennej dla muzycznego romantyzmu formacji, zwanej ogólnie symfonizmem, w której uczestniczą niemal wszyscy (prócz Chopina!) wielcy kompozytorzy XIX wieku, także twórcy opery i dramatu muzycznego, a której największymi mistrzami, symfonikami par excellence są: Berlioz, Wagner, Czajkowski, Mahler, Strauss. Takim też rasowym symfonikiem był Mieczysław Karłowicz. A to znaczy, że również dla niego orkiestra symfoniczna była najważniejszym instrumentem, któremu powierzał dźwiękową konkretyzację swoich muzycznych obrazów (choć w pracy kompozytorskiej posługiwał się, jak inni, pomocniczo fortepianem), traktując ją właśnie jak jeden frapująco zróżnicowany, „wielogłowy” instrument, na którym można grać i wygrywać, co się tylko zapragnie: potęgować emocje, niuansować ekspresje, kształtować różne materie brzmienia, wyrażając, znacząc, symbolizując, przedstawiając, myśląc, czując, mówiąc orkiestrą; podobnie jak poprzedzający go arcymistrzowie symfonicznej sztuki – Wagner, Czajkowski, Mahler, Strauss...

Jakież jest miejsce Karłowicza w dziejach muzyki polskiej? Mimo rozsianych na przestrzeni wieków piękności, muzyka nasza w swoim rozwoju egzystuje wtórnie, w odblaskach odkryć i dokonań czołowych potęg muzycznych: Francji, Włoch, Niderlandów, Niemiec, Austrii. Zaś w XIX wieku – jeden samotny geniusz Chopina wyrasta wysoko nad całą przeciętność, co w muzyce naszej panuje, kraszona ledwie błyskami ponadprzeciętnych talentów...

Tak jest aż do pojawienia się Mieczysława Karłowicza. On tę sytuację przełamuje swą indywidualnością kompozytorską, największą, jaka pojawiła się w muzyce polskiej po Chopinie. On jest tutaj tym pierwszym, nie Szymanowski (niczego mu z wielkości nie ujmując!), z racji choćby swego wcześniejszego o sześć lat urodzenia. Ale nie tylko dlatego. Pasowanie przez historyków naszych Szymanowskiego na pierwszego i największego po Chopinie nie jest ostateczne, kwestia pozostaje otwarta. Ja w każdym razie skłaniam się ku mniemaniu, że to właśnie Karłowicz – wielka i tknięta tragizmem niespełnienia nadzieja muzyki polskiej – jest tym największym po Chopinie kompozytorem naszym, który inne niż Chopin medium dźwiękowe wybrał dla realizacji swoich idei. Tak wielki bowiem wyczuwam w jego poematach symfonicznych potencjał sił twórczych, tak ogromny ładunek inwencji – melodycznej, harmonicznej, kolorystycznej – tak wielką zdolność transformowania wrodzonej mu spontanicznej melodyczności w wielobarwność orkiestrowego uniwersum, tak przejmujące ekspresje o inspiracji egzystencjalnej, z dominującym odcieniem metafizycznego smutku, tak ekspresywną symfonicznej formy dramaturgię (która swój szczyt osiąga w poemacie Stanisław i Anna Oświecimowie)... A wszystko to w stadium wzrostu, otwarte na dalszy rozwój, zmierzające ku czemuś – jak o tym świadczy ostatni ukończony poemat Smutna opowieść (1908) – co nazwać można kondensacją wypowiedzi, wyostrzeniem dźwiękowego języka, przekształcaniem późnoromantycznego idiomu panmelodyczności w narrację już ekspresjonistyczną (zważmy daty: Karłowicz ginie z początkiem roku 1909, który znaczony będzie pierwszymi dziełami muzycznego ekspresjonizmu: Mahlera IX Symfonią, Schönberga Pięcioma utworami na orkiestrę op.16).



Inspiracje

Podobnie jak, starsi od niego, Gustaw Mahler czy Ryszard Strauss, Karłowicz przyswoił sobie całe przebogate, romantyczne z ducha dziedzictwo XIX-wiecznego symfonizmu. W rdzeniu swej osobowości był człowiekiem romantyzmu, romantykiem późnym, powagnerowskim, i jako taki był szczególnie otwarty na inspiracje, czuły na bodźce, impulsy różne, z muzyki, sztuki, kultury i natury wynikające, i wpływające na dojrzewanie i krystalizację własnego stylu. Z zewnętrznych wobec muzyki samej źródeł inspiracji najważniejsze zdają się być: góry – ukochane Tatry i lektura tekstów poezji i prozy, także filozoficznych. Z gór – tatrzańskich wędrówek, wspinaczek, wytyczania szlaków (czego liczne i frapujące opisy nam zostawił!) – czerpał, rzec można, siłę życia i hart ducha; umacniały one i pogłębiały jego panteistyczne odczucie świata:

„Leżąc tutaj na wonnej łące, w cudowny dzień lipcowy, doznałem wrażenia tak obcego mieszkańcom równin: uczucia nieograniczonej wolności. Zapomniałem o drobiazgach życia codziennego, zapomniałem o drobnych nadziejach, marzeniach, zawodach. Tutaj, wobec otaczających mię gór, czułem się tak małym, takim pyłkiem, że opanowała mię żądza dążenia do rzeczy wielkich i szlachetnych. W tej dziwnej ciszy czerpałem siły na przyszłe nieuniknione zapasy z losem i czułem, że każdy, kto by potrzebował spokoju i odpoczynku po pracy, tutaj wróciłby w jednej chwili do siebie”.


„Gdyby ktoś z osób mi drogich wyruszał samotnie na kilkudniową wyprawę w głąb Tatr, wszystkie niebezpieczeństwa stanęłyby mi w postaci dręczących obrazów przed oczami; odnalazłbym też wszystkie argumenty, które skazują samotną turystykę na potępienie. Mimo to jednak mam za sobą długi szereg wędrówek samotnych i wędrówki te oblane są w mej pamięci jakimś szczególnym czystym blaskiem. Są to wspomnienia niezmącone żadnym dysonansem, szereg przedziwnych zespoleń z odwiecznym duchem gór, szereg hymnów w zachwycie odśpiewanych na cześć wszechistnienia. Blask bijący od tych wspomnień topi we mnie wszystkie wątpliwości co do turystyki samotnej. Wiem, co mam do stracenia, i wiem, co mam do zyskania; decyzja nie trwa długo!”.

(Mieczysław Karłowicz: z Pism taternickich)


Lektury zaś, jak mniemać można, utwierdzały go w jego filozoficznym/ metafizycznym – egzystencjalnie-samotniczym (co oczywiste) pesymizmie; uwrażliwiały bardziej na ciemne, mroczne, dramatyczne i tragiczne strony bytu, na cierpienie i ból, smutek, rozpacz i melancholię. Symfonizm europejski XIX wieku – jako prąd ówczesnej (romantycznej) kultury muzycznej naczelny – wyrasta, wykształca się i rozwija tyleż z tradycji muzycznych (klasycznych i Beethovenowskich), co z literatury, dokładniej: z egzystencjalnego doświadczenia, jakie ona – poezja, proza narracyjna i dramat – w sobie zawiera, z sobą niesie i nam daje; z inspiracji literackich jawnych (jak w estetyce poematu symfonicznego – Tondichtung), bądź skrytych. Gdy inspiracje są jawne – w tytułach czy komentarzach odautorskich – mówimy (z nawyku) o muzyce „programowej”: symfonii (jak „ Fantastyczna” Berlioza, „Faust” Liszta) czy poemacie symfonicznym (Liszt i jego następcy) lub też, wcześniej, o programowej uwerturze (Mendelssohn); w odróżnieniu od muzyki „absolutnej” (symfonie Schumanna, Brahmsa, Brucknera, Dworzaka). Granica wszakże między tymi rodzajami muzyki jest płynna, nieostra, umowna, bowiem wielcy symfonicy romantyczni XIX wieku, jako czytelnicy książek (jest to wszak epoka wzmożonych lektur, do cna przeniknięta literaturą!), w aurach literackich wzrastają, żyją i tworzą, tak że w pobudzaniu inwencji i kształtowaniu ich artystycznej wyobraźni literatura ma pokaźny udział.

Karłowicz z upodobania obrał symfoniczną muzykę programową jako główną dziedzinę uprawy. Wszystkie jego utwory orkiestrowe – prócz młodzieńczej SerenadyKoncertu skrzypcowego – mają u swego podłoża jakieś – sugerowane, sygnalizowane, domyślne, zaznaczane tytułami, bądź szerzej wyłożone i rozwinięte, symboliczno-poetyckie, narracyjno-fabularne programy (najobszerniejsze w Powracających falachEpizodzie na maskaradzie); niepublikowane zresztą przy partyturach, a zamieszczane sporadycznie w programach koncertowych. W tym sensie powiedzieć można, że wszystkie te utwory wywodzą się z (Lisztowskich) tradycji Tondichtung, poematu symfonicznego (dosłownie: „dźwiękowego”), wzbogaconych wydatnie przez Czajkowskiego i Straussa; i że w rdzeniu ideowym każdego z nich tkwi jakieś doświadczenie literacko- egzystencjalne.



Liryk

Ta, liryczna, strona osobowości artystycznej Karłowicza jest, jeśli można tak powiedzieć, najbardziej źródłowa i przejawia się najwcześniej, u zarania kompozytorskiej drogi: w pieśniach, Serenadzie, Koncercie skrzypcowym: inwencja czysto melodyczna (będąca, po dawnemu, jak w całej muzyce czasów nowożytnych, od XVII wieku począwszy, podstawowym miernikiem wielkości kompozytorskiego talentu), zdolność spontanicznego wysnuwania pięknych melodii, wibrujących ekspresją uczuciową kantylen (część druga Koncertu skrzypcowego!) i wyraziście formotwórczych melodycznych tematów. Nie przypadkiem chyba droga twórcza Karłowicza rozpoczyna się od pieśni lirycznej (gatunku romantycznego, który on w swojej dalszej twórczości, z perspektywy symfonicznych poematów, zdawał się sobie lekceważyć).

Pisane u schyłku stulecia pieśni te to najczystsze owoce muzycznego romantyzmu. Ich język brzmieniowy nie wykracza zasadniczo poza harmonikę Chopina, Wagnera czy Straussa jeszcze nie sięgając. Wszelako jest tu już ton głęboko osobisty, nuta na wskroś własna, przejaw wybitnej indywidualności.

Może też w owej melodyczno-lirycznej sferze objawiają się najwcześniej wyraźne znamiona polskości muzyki Karłowicza, jego „ stylu narodowego”?



Dramaturg

W tej sferze – muzycznej dramaturgii formy, dramaturgicznego kształtowania muzyki – zaznacza się u Karłowicza pewna, nie długa siłą rzeczy, ewolucja, równoznaczna z drogą do pełnego mistrzostwa dramaturgii na polu poematu orkiestrowego: od pewnej jeszcze narracyjnej rozlewności, kompozycyjnej luźności w poemacie Powracające fale do mistrzowskiego kondensowania dramatycznej akcji – sposobem symfonicznego przekomponowywania motywów i tematów – w poemacie Smutna opowieść. Ten poemat oraz wcześniejszy, a dramaturgicznie bardziej rozwinięty Stanisław i Anna Oświecimowie (inspirowany historią tragicznej miłości brata i siostry) to szczytowe dokonania Karłowicza w zakresie symfonicznej dramaturgii. Jej sednem jest rozgrywanie dramatycznych akcji w dźwiękowej przestrzeni symfonicznej orkiestry, za pomocą właściwych jej środków wyrazu, z użyciem bogatej palety brzmieniowych barw instrumentalnych. Taka dramaturgia, rozwijana i doskonalona w symfoniach i symfonicznych poematach wielkich kompozytorów XIX wieku, pokrewna jest dramaturgii w pierwszym znaczeniu, czyli sztuce pisania dramatów literacko-scenicznych: w eksponowaniu postaci – głównych i pobocznych – relacjach, spotkaniach i dialogach między nimi; w rozwijaniu dramatycznych wątków, supłaniu dramatycznych węzłów, stopniowaniu napięć, w kulminacjach, perypetiach, rozwiązaniach, wygasaniach, epilogach... Dramaturgii wyrastającej z głębokich doświadczeń człowieczej egzystencji, ludzkiego losu w znamiennej dlań dwubiegunowości: między światłem heroizmu a mrokiem tragizmu. Ostatnie poematy Karłowicza ciążą wyraźnie ku temu drugiemu, pesymistycznemu biegunowi – znaczone są świadomością bycia-ku-śmierci, pojmowanej jako fakt rdzennie tragiczny: unicestwienie wielkich wartości (młodość, miłość, życie) w pełnym ich rozkwicie, z całym potencjałem niezrealizowanych możliwości (śmierć Anny w Oświecimach, samobójstwo bohatera Smutnej opowieści).



Epik

Liryka i dramaturgia – dwie strony główne osobowości kompozytorskiej Karłowicza, zarazem dwa naczelne sposoby kształtowania muzyki – znajdują dopełnienie w epice. Każda z tych trzech nazw oznacza inny sposób urzeczywistniania się muzyki; działają tu, rzec można, trzy zasadnicze siły formotwórcze: siła liryczno- melodycznego natchnienia, siła dramaturgicznej organizacji formy, siła epickiej narracyjności. W tym, co nazwaliśmy umownie (nie bez pewnego wahania) epiką, przejawia się zdolność muzycznego opowiadania i zarazem przedstawiania, przedstawiania przez opowiadanie, opowiadania przez przedstawianie. Ta szczególna zdolność – w którą hojnie wyposażeni byli wielcy symfonicy romantyczni, od Schuberta po Mahlera, a którą po nich dziedziczy Karłowicz – przywodzi uzasadnione porównania z prozą i poezją narracyjno-opisową, i z malarstwem pejzażowym. Budzi też skojarzenia bardziej metafizyczne: myślimy o „tęsknocie ku nieskończonej dali”, znamiennej dla romantycznego światoodczucia; myślimy też o romantycznym upodobaniu w „melodii nieskończonej” (unendliche Melodie), w znaczeniu, jakie temu pojęciu nadał Wagner...

Narracja epicka charakteryzuje się czasem wydłużanym i poczuciem formy swoiście (potencjalnie) otwartej. Spotykamy taką narrację we wszystkich poematach Karłowicza, mniej lub bardziej rozwiniętą. Otwiera ona perspektywę metafizyczną w pierwszej z Odwiecznych pieśni, pod znamiennym tytułem O wiekuistej tęsknocie. Zaś najpełniejszym, najbardziej rozwiniętym pejzażowo-metafizycznym jej przejawem jest Rapsodia litewska, wysnuta z melodii, pieśni tańców ludowych, białoruskiego i litewskiego folkloru...



 <– Spis treści numeru