Dopóki żyją nasze matki, ciągle jesteśmy dziewczynkami.
Cóż z tego, że wielu mężczyzn odeszło,
a nasze córki podorastały?
Cóż z tego, że przekwitły niebieskie hiacynty,
skoro hortensja stoi w oszałamiającej bieli,
a kobiety na skwerze sprzedają żółte tulipany?
Dopóki żyją nasze matki, żyją także nasze dziecięce marzenia.
Wsiadamy na brzęczące jak ważki rowery:
czerwone, niebieskie, pomarańczowe,
a czas rozpięty na srebrnych szprychach
niby mija kolejne ulice, ale sam siebie nie mija.
Więc jedziemy do parku popatrzeć na seledynowe drzewa,
karmimy kaczki, kupujemy karnet na pływalnię,
śnimy o morzu i o bezkresnych plażach,
wysokich górach, aby wejść na nie i tam,
w niewyobrażalnej ciszy, rozmawiać z Duchem Świata.
Możemy robić to wszystko, dopóki żyją nasze matki.
Nieważne, że ciężko im wejść po schodach,
łzawią im oczy i zawstydzone oddają nam
nieprzeczytane książki. To wszystko nas nie dotyczy.
Kupujemy im okulary, bawimy się barwą oprawek
i kształtem szkieł. Wozimy je do lekarza i czujemy strach
i urazę, że lekarstwa przestają pomagać.
Dlaczego je boli, dlaczego tak bardzo siebie bolą,
swoją starość, swoją niesprawność, swój lęk?
Usypiamy spokojne i budzimy się ufne,
dopóki żyją nasze matki.
2 kwietnia 2008
Zardzewiały krzew róży, oszroniony zapach
bladoróżowych płatków, pierwszy dźwięk jesieni.
W starej drewutni rower, mokre płaszcze w sieni
i psy jak na obrazach starych mistrzów. Jabłka
na parapetach, szczury moszczą się w piwnicach
i czerwienieją liście w niedoszłych winnicach.
Wszystko jakieś pomarzłe, pomarłe, nieskore
by kwiat przemieniać w owoc, by dojrzewać w porę
i utrwalać ład świata. Chaos się wyplenia
nawet w szkarłatnych liściach, w splątanych korzeniach
klonów i oleandrów, zmarzniętych bukszpanów
i w zwiędłych liściach suchych, brunatnych dywanów.
Diana rusza na łowy, jeleń w linię strzału
wbiega dysząc ze strachu i my także na łów
wyruszamy. Jest jesień, pora winobrania.
Zdejmujemy uśmiechy, przebrania, ubrania,
i patrząc wskroś przez siebie, obrani ze skóry,
to nic, że całkiem nadzy, że grzeszni z natury,
łowimy pocałunki, karmimy się gliną
tłustą, gęstą, czerwoną, by zdążyć przed zimą,
gdy będziemy jak krety niewidzący, niemi,
barbarzyńcy jesieni unurzani w ziemi.
Nieborów, listopad 2007
Nikt już nie potrzebuje snów, dobiega końca
zima, pachną bukszpany, zielenieje kora
na drzewach, wschodzi trawa i zapewne wkrótce
pojawią się zawilce, spadnie promień słońca
i spełznie po czerwonej spłowiałej dachówce.
Dni są niepewne i jeśli słuchamy
w te dni, przy świecach, z płyt rosyjskich smyczków
tnących wysoko w niebie srebrne wiolonczele,
albo nut nostalgicznych znad mórz południowych,
albo głosów kobiecych, gęstych, operowych,
to tylko krótką chwilę, a potem wsiadamy
w samochód opryskany tłustym błotem marca,
by jechać niecierpliwie bocznymi drogami,
i patrzymy na niebo raz czyste, raz ciemne,
błysk, który jak kret wraca w koryta podziemne.
Wytrwale strych sprzątamy, w sklepach ogrodniczych
kupujemy sadzonki, zaczynamy liczyć
dni do wiosny i wtedy przychodzą głębokie
zaspy, sny i zamiecie, mróz ciągnie od okien.
Nieborów, 2 marca 2007
z tomu Farbiarka
Wydawnictwo „Znak” 2009