Lata dwudzieste. Dworek Bezwodne na Białorusi – tu krzyżowały się losy obu rodzin.
Z Woszczyninami, starą kresową szlachtą, łączyły rodzinę mojej Matki bliskie więzy od początków XX wieku, kiedy to wuj Julek odbywał z panem Jerzym Woszczyninem praktykę rolniczą. Wtedy , mimo bardzo różnych charakterów, zaprzyjaźnili sie serdecznie i przyjaźń ta nie tylko przetrwała lata całe, ale i rozciągnęła się na innych członków obu rodzin. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej w 1919 roku świeżo wówczas owdowiała moja Babcia z dwójką dzieci (moją Mamą i jej młodszym bratem) dla ratowania życia zmuszona była uciekać z ukochanych Czerniczek na Ukrainie. Jako miejsce schronienia wybrała Warszawę, gdyż mieszkało tu nieco naszych krewnych, w tym i wuj Julek. A że Mama, piętnastoletnia wówczas i z natury romantyczna panienka, tęskniła ogromnie do kresowych krajobrazów, „do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych”, a też specyficznego dworskiego, życia, wakacje spędzała często w majątku Bezwodne na Białorusi, którego pan Jerzy, stary kawaler, był administratorem. W swych pozostawionych zapiskach z przeszłości1 Mama wspomina:
Pan Jerzy patrzył na życie ze swoistym
sceptycyzmem i humorem. Od niego dużo skorzystałam, poznając to życie
wiejskie, inne niż na Ukrainie – białoruskie, tamtejsze sąsiedztwa
chłopów, przyrodę, jej spokój i smutek”. Dalej zaś: „P. Jerzy
Woszczynin był bardzo towarzyski i lubiany przez wszystkich ludzi,
a więc i bywało się tam w różnych sąsiedztwach latem i zimą, saniami,
pod baranicą i z dzwonkami. (...) Jeżdżąc dużo końmi ze wspomnianych
odwiedzin, z wielką przyjemnością śpiewało się pieśni rosyjskie, jak np.
„Jermak” Puszkina albo Lermontowa (...). A także polskie romanse:
„zaledwiem z tobą zamienił słowo, tyś już królową mych tęsknych
dni”. A wszystko owiane melancholią gwiezdnych nocy, lub obserwowaniem
widoków chmur na niebie (jak Tadeusz w „Panu Tadeuszu”).
Wieczorami letnimi siadywało się na ganku, patrząc (w sierpniu) na spadające
gwiazdy, a bywał tam często Jurek Woszczynin, bratanek p. Jerzego, syn
p. Jana i p. Marii z Ćwirko-Godyckich Woszczyninów, którzy mieli
niewielki majątek niedaleko Nowogródka – Ignatów. Bywała też siostra
Jurka – Irenka, b. miła i ładna dziewczyna, która jeszcze
i w późniejszych czasach, i w życiu swoim nieszczęśliwym, pisywała do
mnie wspominając z żalem te odległe wieczory i pobyty w Bezwodnem.
(...) Wypadki wojenne – zajęcie tych ziem kresowych przez sowietów
17. IX. 1939 r. zniweczyły życie tych stron, ludzie się rozproszyli po
Polsce, ledwo uchodząc z własnym życiem. Silne walki partyzanckie
również przeorały śmiertelnie naród polski na Białorusi, Wileńszczyźnie,
Wołyniu. Pan Jan Woszczynin, Jurek Woszczynin, Władek Walkowski – mąż
Irenki – zostali wywiezieni w głąb Rosji a przed wywiezieniem byli
więzieni w Nowogródku z wieloma innymi i moim mężem Stachem. (...)
Chcę tylko zakończyć historię rodziny Woszczyninów. Pan Jan nie wrócił
z wygnania, Władek Walkowski zginął w Katyniu, jako oficer polski, gdyż
właśnie wtedy wrócił do Ignatowa z porażki armii polskiej – na
piechotę z innymi towarzyszami.
Jurek Woszczynin został wywieziony, a potem wywieziona z Nowogródka
była jego żona z małym synkiem Wojtusiem moim chrześniakiem,
ochrzczonym w Nowogródku na początku wojny). Znaleźli się oni po
działaniu repatriacyjnym gen. Sikorskiego w Argentynie, gdzie Jurek
zmarł po kilku latach, przedtem jednak pracując wydajnie jako meliorant
w swoim zawodzie, na rzekach argentyńskich.
I tak się skończyła szlachetna rodzina Woszczyninów w Polsce.
W Argentynie zostało dwoje dzieci Jurka z najstarszym owym Wojtkiem.
Nigdy nie przyjechali, choć ich zapraszałam, a Jurek kilka razy pisywał,
ale ciężkie przeżycia wywiezienia, przedtem więzienia, tułaczki
w różnych obozach wywarły taki wpływ i piętno nie do zabliźnienia, jak
i na innych Polakach, że już nie mogli do nowej Polski powrócić!.
To słowa mojej Mamy sprzed dwudziestu paru lat. Gdy je niedawno ze
smutkiem czytałam, przepisując, po przerwie Jej wspomnienia, niemal
automatycznie wpisałam nazwisko Woszczynin do Google'a. Ku mojemu
zaskoczeniu na ekranie komputera pojawiło się kilka stron Woszczyninów
w Argentynie i Chile, znalazłam ponadto możliwość nawiązania kontaktu
z jednym z nich. Napisałam do niego po angielsku, tłumacząc kim jestem
i dlaczego się odzywam. Po dwu dniach w mojej poczcie ujrzałam
odpowiedź na mój list, pisany... piękną polszczyzną. Okazało się, że
dzieci Jurka całą trójką (na czele z najstarszym Wojtusiem,
chrześniakiem mojej Mamy) przebywają akurat we Wrocławiu u swej kuzynki
i że pozostaną w Polsce przez następny miesiąc.
Bez namysłu od razu ich do nas, do Brwinowa, zaprosiłam. Uważałam, ze
spełniam jakiś obowiązek wobec mojej Mamy, która z pewnością by się
z tego nawiązanego kontaktu bardzo cieszyła. Byłam też zwyczajnie
ciekawa tych ludzi – pochodzących z podobnego do mojego środowiska,
mówiących doskonale po polsku, a wychowanych tak daleko, w całkiem
odmiennych warunkach.
Zjawili się w dwa tygodnie później. Od pierwszej chwili poczuliśmy
wzajemną bliskość, łącząca nas więź, wspólnotę. Mieliśmy wrażenie, że
znamy się od dawna, a tylko los nas rozdzielił i mamy sobie teraz
mnóstwo do opowiedzenia o tym, co się wydarzyło od ostatniego spotkania.
Opowiadali o wojennej tułaczce rodziny (każde z nich urodziło się gdzie
indziej – jedynie Wojtek w Polsce, Jola i najmłodszy Jacek na Bliskim
Wschodzie), o życiu w Argentynie, do którego ich rodzice nigdy nie
przywykli. Smutne ich dzieciństwo minęło pod znakiem choroby
i następnie śmierci mamy, która do końca swych dni opłakiwała utraconą
Ojczyznę i bliskich. Ojciec mało był w domu, gdyż jako inżynier
meliorant często wyjeżdżał w teren.
Mieszkali z początku w Buenos Aires, utrzymywali silne związki
z tamtejszym Domem Polskim. (To im pomogło zachować polski język).
Potem jednak, gdy nie stało rodziców, rozpierzchli się po Argentynie,
pozakładali rodziny, a Jacek kilkanaście lat temu osiedlił się w Chile.
Jedno od drugiego jest oddalone o ponad tysiąc kilometrów... Wspólna
wyprawa do Polski (wcześniej raz czy dwa przyjeżdżali oddzielnie) była
więc dla tej trójki także próbą nawiązania po latach prawdziwie
bliskiego kontaktu, dążeniem do lepszego poznania się, powrotem
w nieznaną przeszłość.
Szczęśliwie udało się zorganizować moim Woszczyninom uczestnictwo
w wyprawie, jaka co roku się odbywa na Nowogródczyznę – mogli dzięki
temu stąpać po ziemi swych przodków (dwór dawno został doszczętnie
zniszczony), a nawet spotkać ludzi, którzy tych przodków pamiętali
i mile wspominali. Wrócili z wyprawy ogromnie wzruszeni z całym pudłem
drogiej im ziemi i kamieni pochodzących z fundamentów rodzinnego domu.
A potem, kilka razy przesuwając termin, odlecieli do Argentyny, gdzie
każde z nich ma swoje tamtejsze życie, gdzie ich dzieci i wnuki czują
się u siebie. Ale: „(...) nam niedługo do powrotu” – pisze Jola
w kilka dni po wyjeździe. – „Argentyna jest mi tak daleka... czy
dostosuję się? (...) Nie wiem czy nadchodzi lato, czy zima. Buenos
Aires jest brudne, chodniki popękane. (...)Dziś byłam na wycieczce
z emerytami lotnikami, sto kilometrów za Bs. As.: pola szare, na nich
torby plastykowe rozrzucone przez wiatr, drzewa bez liści, domy
i fabryki w złym guście. (Są też dzielnice bogate i eleganckie).
Rzeczywiście mieszkam w trzecim świecie. Teraz rozumiem Ojca, jak
psioczył na Argentynę, co stracił, co zyskał. Martwił się o nas,
o naszą przyszłość. A moje wnuki wychowują się tutaj, są
Argentyńczykami. Teraz ja się martwię”.
Tak, bo choć spędzili w Polsce zaledwie kilka tygodni, całymi latami,
byli przez swych rodziców karmieni nostalgią za tą idealizowaną często
Ojczyzną swych przodków. I czują żal do losu, który zrządził, że właśnie
oni, poprzez takie a nie inne jego koleje, żyją z dala od miejsc, które
tak im są bliskie.
„Na razie cały czas porównuję, więc jestem i tu, i tam” – pisze
Jola w tym samym liście. A później tak tłumaczy swoje dłuższe
milczenie:
„Myślę też, Mysiu, że aby wżyć się z powrotem w życie
argentyńskie, musiałam trochę odsunąć się od polskości i nawet trudno mi
było pisać i myśleć po polsku”. Stali się po tej wizycie jeszcze
bardziej niż dotąd rozdarci pomiędzy obie ojczyzny – Polskę, kraj
przodków i tę nową, w której się wychowali, do której przywykli. „
Jeszcze mi trudno pojąć, jak to się stało że raptownie mamy tak kochaną rodzinę.
Tyle lat sami na obczyźnie i każdy z nas żył szukając jakiejś
platformy sensu życia, bez ciotek, babci itd. Mama chorowała, a ojciec robił co mógł.”
– wyraża swoje odczucia Jola. A w ostatnim liście zapewnia: „Kocham Cię
i wiem, że wrócę do Ciebie, do siostry”.
A zaczęło się wszystko od wspomnień mojej Mamy, od jej zapisków i opowieści. Mama moja wielokroć opowiadała mi o minionych czasach o bliskich jej ludziach, o miejscach, które wspominała z wielką nostalgią, tęsknotą i żalem za tym utraconym w dramatycznych okolicznościach światem dzieciństwa i młodości. Wśród osób, które odeszły, a znaczyły dla niej wiele, pan Jerzy Woszczynin zajmował miejsce wyróżnione (myślę, że zastępował jej przedwcześnie zmarłego ojca). Bolała też bardzo nad losem jego bratanka Jurka (którego najstarszego syna Wojtusia trzymała do chrztu). Niech więc przemówi na koniec on sam, głosem poety:2
Chrystus żołnierzy
W noc wigilijną przed namiotem,
Gdzie rozdzwoniły się ojczyste
Kolędy żalem i tęsknotą.
Pośród żołnierzy stanął Chrystus...
Nie Ten – malutki, betlejemski,
Nie częstochowski – z rąk Madonny.
Chrystus dorosły i zwycięski;
Pan Zmartwychwstały i ogromny.
Ale z gromady rozśpiewanej
Nikt Go nie dostrzegł, nikt nie widział.
Tylko wartownik w nocy granat
Rzucił stanowczo: – Stój, kto idzie?
I nagle poznał... Bronią prasnął,
Do nóg Mu przypadł z wielkim płaczem
I głową tłukł po siwym piasku,
I wołał: – Jezu, my, tułacze...
Piąta wigilia, a nam Panie,
Krzyż nazbyt ciężki barki gniecie.
Gdzież obiecane zmartwychwstanie,
w Twym miłosierdziu?
Chrystus rzecze:
– Nie przyjdzie ono z ludzkiej dani,
Nie przyjdzie ono Bożą mocą.
Zmartwychwstać dziś musicie sami,
Zmartwychwstać trzeba bez pomocy.
I żołnierz oczy wzniósł na Boga...
Znikł Bóg... A tylko w słabym blasku
Zobaczył pręgę Mlecznej Drogi.
Więc wstał i broń oczyścił z piasku.
Bałam się poznać Polskę.
Jest nas trójka rodzeństwa. Każde z nas urodziło się w innym kraju, ale wszyscy troje
pod literą „P”. Wojtek w Polsce, tuż przed wojną. Ja, Jolanta,
w Persji, a najmłodszy Jacek w Palestynie. Potem, od dawna...
Argentyna.
Dla mnie Polska symbolizowała łzy mamy, Sybir ojca, tęsknotę
za krajem, za rodziną, za obyczajami, za językiem, za przyrodą, za
majątkiem spalonym na Kresach. Za dużo smutku i melancholii.
Rodzice wychowali nas na Polaków. Ale z kim mogłam mówić o historii polskiej,
o literaturze, o Mickiewiczu, Sienkiewiczu? Komu mogłam czytać lub
deklamować wiersze Gałczyńskiego, Leśmiana, Tuwima...?
Jak wygląda brzoza, buk, pelargonia, jarzębina, malina... Warszawa, Łazienki,
Wisła...?
Marzeniem mojego dzieciństwa było chodzić po ulicy i słyszeć
tylko język polski. Parę lat temu Jacek mi się zwierzył, że miał te
same marzenia.
Gdy rodzice zmarli, kontakt z rodziną w Polsce, z której
życiem byliśmy przedtem na bieżąco, urwał się. Zostały albumy ze
zdjęciami: narzeczeństwa, śluby, narodziny.
Jako młoda dziewczyna, postanowiłam się wtopić w życie argentyńskie, więc wyszłam za mąż za
typowego Argentyńczyka: tango i futbol.
Jak zaszłam w ciążę, śniłam Indian galopujących konno, ale z włosami blond. Urodził się Marian,
z niebieskimi oczkami i prawie białymi włoskami. Zastanawiałam się, czy
wychowywać go na melancholijnego Polaka na obczyźnie, czy na
beztroskiego Argentyńczyka, we własnym kraju. Wybrałam to drugie.
Gdy Marian skończył dwadzieścia lat, pojechał na lato do Europy. Wtedy
wstyd mi się zrobiło, że nie znam Ojczyzny ani rodziny. Więc pojechałam
za nim i z nim do Polski.
Pierwsze spotkanie z Warszawą było tak wstrząsające, że mogłam tylko płakać.
Marszałkowska... Jerozolimskie, gdzie rodzice spacerowali jako narzeczeni... Łazienki... Rynek Starego
Miasta... Wisła... Piosenki z obozów harcerskich: „Płynie Wisła,
płynie po polskiej krainie...” przybierały realny kształt.
Patrz Marian, Politechnika Warszawska, gdzie Twój dziadek skończył studia. Wedel,
najsmaczniejsze czekolady... i płacz ściskał mi gardło.
Wtedy Marian obejmował mnie z uczuciem za ramię, milczał i czekał.
W tym roku, pierwszy raz trójką naszego rodzeństwa pojechaliśmy do Polski. Podwójna
przyjemność, spotykamy się tylko co kilka lat, bo każde z nas mieszka
o tysiąc kilometrów od drugiego.
Po paru dniach pobytu, Jacek dostał maila, że pani Grażyna Toruńczyk poszukuje naszej rodziny. Jacek
zażartował, że mam siostrę w Warszawie. Nic nie rozumiałam, ale
ucieszyłam się.
I rzeczywiście, poznaliśmy Mysię, która jest mi tak
bliska, jak siostra. Nasze rodziny przyjaźniły się na Kresach, Jej mama
Jadwiga była Matką Chrzestną Wojtka.
Po kolacji, w kuchni, Mysia
przeczytała nam fragmenty pamiętnika matki, a ja, jak na filmie,
słyszałam śpiew ptaków, szum lasu i łąk, zapach kwiatów, czułam ciepło
kresowego słońca. Tak pięknie opisane okolice, majątek rodzinny. Razem
z Wojtkiem rzewnie płakaliśmy.
Dzięki Mysi pojechaliśmy z pielgrzymką na
Białoruś, do Nowogródka, gdzie Wojtek się urodził i byliśmy na miejscu
naszego spalonego majątku „Ignatów”, i w chałupce, gdzie nasza
ciocia z dziećmi zamieszkała po pożarze.
Podczas podróży autokarem czułam
się jak ryba w wodzie, nareszcie miałam rówieśników, opowiadali
o rodzinnych losach i jak my jechali, aby spotkać się z tym, co wojna im
zabrała.
Wtedy zrozumiałam Rodziców... co znaczy stracić własny kraj,
rodzinę.
Zrozumiałam ich ból, ich tęsknotę, łzy i tę upartość, abyśmy
byli Polakami.
Dziś żałuję, że mój syn nie mówi po polsku.
Na co... po
co jest wojna?
Korzenie na wietrze? Już nie – wrosły
w Polskę.
Lipiec 2009. Jolanta Woszczyninówna z bratem Wojciechem stanęli na rodzinnej ziemi.
1
Ich fragmenty były drukowane w PMK nr 35/36 z 2002 roku.
2
Jerzy Woszczynin, ojciec Wojtka,
Joli i Jacka, trafił z Armią Andersa na Bliski Wschód (z tego okresu
pochodzi przytoczony tu wiersz, jak również wspomnienia drukowane
w prasie emigracyjnej), następnie dostał się do Anglii, po czym, jako
inżynier, znalazł się wraz z rodziną w Argentynie. Wiersz przytaczamy
za: Antologia Poezji Polskiej 1939-1945, oprac. S. Lam, Księgarnia Polska, Paryż 1946.