PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 61-62

Dwie opowieści


Nam niedługo do powrotu...

bezwodne

Lata dwudzieste. Dworek Bezwodne na Białorusi – tu krzyżowały się losy obu rodzin.


Z Woszczyninami, starą kresową szlachtą, łączyły rodzinę mojej Matki bliskie więzy od początków XX wieku, kiedy to wuj Julek odbywał z panem Jerzym Woszczyninem praktykę rolniczą. Wtedy , mimo bardzo różnych charakterów, zaprzyjaźnili sie serdecznie i przyjaźń ta nie tylko przetrwała lata całe, ale i rozciągnęła się na innych członków obu rodzin. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej w 1919 roku świeżo wówczas owdowiała moja Babcia z dwójką dzieci (moją Mamą i jej młodszym bratem) dla ratowania życia zmuszona była uciekać z ukochanych Czerniczek na Ukrainie. Jako miejsce schronienia wybrała Warszawę, gdyż mieszkało tu nieco naszych krewnych, w tym i wuj Julek. A że Mama, piętnastoletnia wówczas i z natury romantyczna panienka, tęskniła ogromnie do kresowych krajobrazów, „do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych”, a też specyficznego dworskiego, życia, wakacje spędzała często w majątku Bezwodne na Białorusi, którego pan Jerzy, stary kawaler, był administratorem. W swych pozostawionych zapiskach z przeszłości1 Mama wspomina:

Pan Jerzy patrzył na życie ze swoistym sceptycyzmem i humorem. Od niego dużo skorzystałam, poznając to życie wiejskie, inne niż na Ukrainie – białoruskie, tamtejsze sąsiedztwa chłopów, przyrodę, jej spokój i smutek”. Dalej zaś: „P. Jerzy Woszczynin był bardzo towarzyski i lubiany przez wszystkich ludzi, a więc i bywało się tam w różnych sąsiedztwach latem i zimą, saniami, pod baranicą i z dzwonkami. (...) Jeżdżąc dużo końmi ze wspomnianych odwiedzin, z wielką przyjemnością śpiewało się pieśni rosyjskie, jak np. „Jermak” Puszkina albo Lermontowa (...). A także polskie romanse: „zaledwiem z tobą zamienił słowo, tyś już królową mych tęsknych dni”. A wszystko owiane melancholią gwiezdnych nocy, lub obserwowaniem widoków chmur na niebie (jak Tadeusz w „Panu Tadeuszu”). Wieczorami letnimi siadywało się na ganku, patrząc (w sierpniu) na spadające gwiazdy, a bywał tam często Jurek Woszczynin, bratanek p. Jerzego, syn p. Jana i p. Marii z Ćwirko-Godyckich Woszczyninów, którzy mieli niewielki majątek niedaleko Nowogródka – Ignatów. Bywała też siostra Jurka – Irenka, b. miła i ładna dziewczyna, która jeszcze i w późniejszych czasach, i w życiu swoim nieszczęśliwym, pisywała do mnie wspominając z żalem te odległe wieczory i pobyty w Bezwodnem. (...) Wypadki wojenne – zajęcie tych ziem kresowych przez sowietów 17. IX. 1939 r. zniweczyły życie tych stron, ludzie się rozproszyli po Polsce, ledwo uchodząc z własnym życiem. Silne walki partyzanckie również przeorały śmiertelnie naród polski na Białorusi, Wileńszczyźnie, Wołyniu. Pan Jan Woszczynin, Jurek Woszczynin, Władek Walkowski – mąż Irenki – zostali wywiezieni w głąb Rosji a przed wywiezieniem byli więzieni w Nowogródku z wieloma innymi i moim mężem Stachem. (...) Chcę tylko zakończyć historię rodziny Woszczyninów. Pan Jan nie wrócił z wygnania, Władek Walkowski zginął w Katyniu, jako oficer polski, gdyż właśnie wtedy wrócił do Ignatowa z porażki armii polskiej – na piechotę z innymi towarzyszami.
Jurek Woszczynin został wywieziony, a potem wywieziona z Nowogródka była jego żona z małym synkiem Wojtusiem moim chrześniakiem, ochrzczonym w Nowogródku na początku wojny). Znaleźli się oni po działaniu repatriacyjnym gen. Sikorskiego w Argentynie, gdzie Jurek zmarł po kilku latach, przedtem jednak pracując wydajnie jako meliorant w swoim zawodzie, na rzekach argentyńskich.
I tak się skończyła szlachetna rodzina Woszczyninów w Polsce. W Argentynie zostało dwoje dzieci Jurka z najstarszym owym Wojtkiem. Nigdy nie przyjechali, choć ich zapraszałam, a Jurek kilka razy pisywał, ale ciężkie przeżycia wywiezienia, przedtem więzienia, tułaczki w różnych obozach wywarły taki wpływ i piętno nie do zabliźnienia, jak i na innych Polakach, że już nie mogli do nowej Polski powrócić!.


To słowa mojej Mamy sprzed dwudziestu paru lat. Gdy je niedawno ze smutkiem czytałam, przepisując, po przerwie Jej wspomnienia, niemal automatycznie wpisałam nazwisko Woszczynin do Google'a. Ku mojemu zaskoczeniu na ekranie komputera pojawiło się kilka stron Woszczyninów w Argentynie i Chile, znalazłam ponadto możliwość nawiązania kontaktu z jednym z nich. Napisałam do niego po angielsku, tłumacząc kim jestem i dlaczego się odzywam. Po dwu dniach w mojej poczcie ujrzałam odpowiedź na mój list, pisany... piękną polszczyzną. Okazało się, że dzieci Jurka całą trójką (na czele z najstarszym Wojtusiem, chrześniakiem mojej Mamy) przebywają akurat we Wrocławiu u swej kuzynki i że pozostaną w Polsce przez następny miesiąc.

Bez namysłu od razu ich do nas, do Brwinowa, zaprosiłam. Uważałam, ze spełniam jakiś obowiązek wobec mojej Mamy, która z pewnością by się z tego nawiązanego kontaktu bardzo cieszyła. Byłam też zwyczajnie ciekawa tych ludzi – pochodzących z podobnego do mojego środowiska, mówiących doskonale po polsku, a wychowanych tak daleko, w całkiem odmiennych warunkach.

Zjawili się w dwa tygodnie później. Od pierwszej chwili poczuliśmy wzajemną bliskość, łącząca nas więź, wspólnotę. Mieliśmy wrażenie, że znamy się od dawna, a tylko los nas rozdzielił i mamy sobie teraz mnóstwo do opowiedzenia o tym, co się wydarzyło od ostatniego spotkania. Opowiadali o wojennej tułaczce rodziny (każde z nich urodziło się gdzie indziej – jedynie Wojtek w Polsce, Jola i najmłodszy Jacek na Bliskim Wschodzie), o życiu w Argentynie, do którego ich rodzice nigdy nie przywykli. Smutne ich dzieciństwo minęło pod znakiem choroby i następnie śmierci mamy, która do końca swych dni opłakiwała utraconą Ojczyznę i bliskich. Ojciec mało był w domu, gdyż jako inżynier meliorant często wyjeżdżał w teren.

Mieszkali z początku w Buenos Aires, utrzymywali silne związki z tamtejszym Domem Polskim. (To im pomogło zachować polski język). Potem jednak, gdy nie stało rodziców, rozpierzchli się po Argentynie, pozakładali rodziny, a Jacek kilkanaście lat temu osiedlił się w Chile. Jedno od drugiego jest oddalone o ponad tysiąc kilometrów... Wspólna wyprawa do Polski (wcześniej raz czy dwa przyjeżdżali oddzielnie) była więc dla tej trójki także próbą nawiązania po latach prawdziwie bliskiego kontaktu, dążeniem do lepszego poznania się, powrotem w nieznaną przeszłość.

Szczęśliwie udało się zorganizować moim Woszczyninom uczestnictwo w wyprawie, jaka co roku się odbywa na Nowogródczyznę – mogli dzięki temu stąpać po ziemi swych przodków (dwór dawno został doszczętnie zniszczony), a nawet spotkać ludzi, którzy tych przodków pamiętali i mile wspominali. Wrócili z wyprawy ogromnie wzruszeni z całym pudłem drogiej im ziemi i kamieni pochodzących z fundamentów rodzinnego domu.

A potem, kilka razy przesuwając termin, odlecieli do Argentyny, gdzie każde z nich ma swoje tamtejsze życie, gdzie ich dzieci i wnuki czują się u siebie. Ale: „(...) nam niedługo do powrotu” – pisze Jola w kilka dni po wyjeździe. – „Argentyna jest mi tak daleka... czy dostosuję się? (...) Nie wiem czy nadchodzi lato, czy zima. Buenos Aires jest brudne, chodniki popękane. (...)Dziś byłam na wycieczce z emerytami lotnikami, sto kilometrów za Bs. As.: pola szare, na nich torby plastykowe rozrzucone przez wiatr, drzewa bez liści, domy i fabryki w złym guście. (Są też dzielnice bogate i eleganckie).
Rzeczywiście mieszkam w trzecim świecie. Teraz rozumiem Ojca, jak psioczył na Argentynę, co stracił, co zyskał. Martwił się o nas, o naszą przyszłość. A moje wnuki wychowują się tutaj, są Argentyńczykami. Teraz ja się martwię”.

Tak, bo choć spędzili w Polsce zaledwie kilka tygodni, całymi latami, byli przez swych rodziców karmieni nostalgią za tą idealizowaną często Ojczyzną swych przodków. I czują żal do losu, który zrządził, że właśnie oni, poprzez takie a nie inne jego koleje, żyją z dala od miejsc, które tak im są bliskie.

„Na razie cały czas porównuję, więc jestem i tu, i tam” – pisze Jola w tym samym liście. A później tak tłumaczy swoje dłuższe milczenie:

„Myślę też, Mysiu, że aby wżyć się z powrotem w życie argentyńskie, musiałam trochę odsunąć się od polskości i nawet trudno mi było pisać i myśleć po polsku”. Stali się po tej wizycie jeszcze bardziej niż dotąd rozdarci pomiędzy obie ojczyzny – Polskę, kraj przodków i tę nową, w której się wychowali, do której przywykli. „ Jeszcze mi trudno pojąć, jak to się stało że raptownie mamy tak kochaną rodzinę. Tyle lat sami na obczyźnie i każdy z nas żył szukając jakiejś platformy sensu życia, bez ciotek, babci itd. Mama chorowała, a ojciec robił co mógł.” – wyraża swoje odczucia Jola. A w ostatnim liście zapewnia: „Kocham Cię i wiem, że wrócę do Ciebie, do siostry”.


* * *

A zaczęło się wszystko od wspomnień mojej Mamy, od jej zapisków i opowieści. Mama moja wielokroć opowiadała mi o minionych czasach o bliskich jej ludziach, o miejscach, które wspominała z wielką nostalgią, tęsknotą i żalem za tym utraconym w dramatycznych okolicznościach światem dzieciństwa i młodości. Wśród osób, które odeszły, a znaczyły dla niej wiele, pan Jerzy Woszczynin zajmował miejsce wyróżnione (myślę, że zastępował jej przedwcześnie zmarłego ojca). Bolała też bardzo nad losem jego bratanka Jurka (którego najstarszego syna Wojtusia trzymała do chrztu). Niech więc przemówi na koniec on sam, głosem poety:2


Chrystus żołnierzy

W noc wigilijną przed namiotem,
Gdzie rozdzwoniły się ojczyste
Kolędy żalem i tęsknotą.
Pośród żołnierzy stanął Chrystus...
Nie Ten – malutki, betlejemski,
Nie częstochowski – z rąk Madonny.
Chrystus dorosły i zwycięski;
Pan Zmartwychwstały i ogromny.
Ale z gromady rozśpiewanej
Nikt Go nie dostrzegł, nikt nie widział.
Tylko wartownik w nocy granat
Rzucił stanowczo: – Stój, kto idzie?

I nagle poznał... Bronią prasnął,
Do nóg Mu przypadł z wielkim płaczem
I głową tłukł po siwym piasku,
I wołał: – Jezu, my, tułacze...

Piąta wigilia, a nam Panie,
Krzyż nazbyt ciężki barki gniecie.
Gdzież obiecane zmartwychwstanie,
w Twym miłosierdziu?

Chrystus rzecze:
– Nie przyjdzie ono z ludzkiej dani,
Nie przyjdzie ono Bożą mocą.
Zmartwychwstać dziś musicie sami,
Zmartwychwstać trzeba bez pomocy.

I żołnierz oczy wzniósł na Boga...
Znikł Bóg... A tylko w słabym blasku
Zobaczył pręgę Mlecznej Drogi.
Więc wstał i broń oczyścił z piasku.


Grażyna Toruńczyk



Korzenie na wietrze


Bałam się poznać Polskę.
Jest nas trójka rodzeństwa. Każde z nas urodziło się w innym kraju, ale wszyscy troje pod literą „P”. Wojtek w Polsce, tuż przed wojną. Ja, Jolanta, w Persji, a najmłodszy Jacek w Palestynie. Potem, od dawna... Argentyna.
Dla mnie Polska symbolizowała łzy mamy, Sybir ojca, tęsknotę za krajem, za rodziną, za obyczajami, za językiem, za przyrodą, za majątkiem spalonym na Kresach. Za dużo smutku i melancholii.
Rodzice wychowali nas na Polaków. Ale z kim mogłam mówić o historii polskiej, o literaturze, o Mickiewiczu, Sienkiewiczu? Komu mogłam czytać lub deklamować wiersze Gałczyńskiego, Leśmiana, Tuwima...?
Jak wygląda brzoza, buk, pelargonia, jarzębina, malina... Warszawa, Łazienki, Wisła...?
Marzeniem mojego dzieciństwa było chodzić po ulicy i słyszeć tylko język polski. Parę lat temu Jacek mi się zwierzył, że miał te same marzenia.
Gdy rodzice zmarli, kontakt z rodziną w Polsce, z której życiem byliśmy przedtem na bieżąco, urwał się. Zostały albumy ze zdjęciami: narzeczeństwa, śluby, narodziny.
Jako młoda dziewczyna, postanowiłam się wtopić w życie argentyńskie, więc wyszłam za mąż za typowego Argentyńczyka: tango i futbol.
Jak zaszłam w ciążę, śniłam Indian galopujących konno, ale z włosami blond. Urodził się Marian, z niebieskimi oczkami i prawie białymi włoskami. Zastanawiałam się, czy wychowywać go na melancholijnego Polaka na obczyźnie, czy na beztroskiego Argentyńczyka, we własnym kraju. Wybrałam to drugie.
Gdy Marian skończył dwadzieścia lat, pojechał na lato do Europy. Wtedy wstyd mi się zrobiło, że nie znam Ojczyzny ani rodziny. Więc pojechałam za nim i z nim do Polski.
Pierwsze spotkanie z Warszawą było tak wstrząsające, że mogłam tylko płakać. Marszałkowska... Jerozolimskie, gdzie rodzice spacerowali jako narzeczeni... Łazienki... Rynek Starego Miasta... Wisła... Piosenki z obozów harcerskich: „Płynie Wisła, płynie po polskiej krainie...” przybierały realny kształt.
Patrz Marian, Politechnika Warszawska, gdzie Twój dziadek skończył studia. Wedel, najsmaczniejsze czekolady... i płacz ściskał mi gardło.
Wtedy Marian obejmował mnie z uczuciem za ramię, milczał i czekał.
W tym roku, pierwszy raz trójką naszego rodzeństwa pojechaliśmy do Polski. Podwójna przyjemność, spotykamy się tylko co kilka lat, bo każde z nas mieszka o tysiąc kilometrów od drugiego.
Po paru dniach pobytu, Jacek dostał maila, że pani Grażyna Toruńczyk poszukuje naszej rodziny. Jacek zażartował, że mam siostrę w Warszawie. Nic nie rozumiałam, ale ucieszyłam się. I rzeczywiście, poznaliśmy Mysię, która jest mi tak bliska, jak siostra. Nasze rodziny przyjaźniły się na Kresach, Jej mama Jadwiga była Matką Chrzestną Wojtka.
Po kolacji, w kuchni, Mysia przeczytała nam fragmenty pamiętnika matki, a ja, jak na filmie, słyszałam śpiew ptaków, szum lasu i łąk, zapach kwiatów, czułam ciepło kresowego słońca. Tak pięknie opisane okolice, majątek rodzinny. Razem z Wojtkiem rzewnie płakaliśmy.
Dzięki Mysi pojechaliśmy z pielgrzymką na Białoruś, do Nowogródka, gdzie Wojtek się urodził i byliśmy na miejscu naszego spalonego majątku „Ignatów”, i w chałupce, gdzie nasza ciocia z dziećmi zamieszkała po pożarze.
Podczas podróży autokarem czułam się jak ryba w wodzie, nareszcie miałam rówieśników, opowiadali o rodzinnych losach i jak my jechali, aby spotkać się z tym, co wojna im zabrała.
Wtedy zrozumiałam Rodziców... co znaczy stracić własny kraj, rodzinę.
Zrozumiałam ich ból, ich tęsknotę, łzy i tę upartość, abyśmy byli Polakami.
Dziś żałuję, że mój syn nie mówi po polsku.
Na co... po co jest wojna?
Korzenie na wietrze? Już nie – wrosły w Polskę.


na rodzinnej ziemi

Lipiec 2009. Jolanta Woszczyninówna z bratem Wojciechem stanęli na rodzinnej ziemi.



Jolanta Maria Woszczyninówna




1 Ich fragmenty były drukowane w PMK nr 35/36 z 2002 roku.

2 Jerzy Woszczynin, ojciec Wojtka, Joli i Jacka, trafił z Armią Andersa na Bliski Wschód (z tego okresu pochodzi przytoczony tu wiersz, jak również wspomnienia drukowane w prasie emigracyjnej), następnie dostał się do Anglii, po czym, jako inżynier, znalazł się wraz z rodziną w Argentynie. Wiersz przytaczamy za: Antologia Poezji Polskiej 1939-1945, oprac. S. Lam, Księgarnia Polska, Paryż 1946.





 <– Spis treści numeru