Joanna Wiszniewicz na spotkaniu autorskim w bibliotece podkowiańskiej 10 maja 2008
Była autorką jednego tematu i jednej metody pisarskiej. Materię
literacką stanowił dla niej żywy człowiek, którego przeżycia i refleksje
umiała zapisać w taki sposób, że czytelnik w efekcie również obcował
z żywym człowiekiem. Ona sama, spiritus movens cudzych
opowieści, nie zostawiała śladów na kartach swych książek.
A nie były to opowieści błahe. Bo dotyczyły, najogólniej mówiąc,
żydowskiego losu. Joanna Wiszniewicz potrafiła wydobyć ze swych
bohaterów przeżycia bolesne i trudne, skłonić ich do głębokich wynurzeń,
do wyznań najbardziej osobistych. Udawało jej się to dlatego, że umiała
zdobyć ich zaufanie i miała dla nich nieskończenie wiele uwagi i czasu.
Tyle, ile trzeba było, by przeniknąć w świat rozmówcy, stopić się z nim
w jedno i przemówić jego głosem. Tak powstały trzy książki:
Z Polski do Izraela. Rozmowy z Pokoleniem '68 (Karta, 1992),
A jednak czasem miewam sny. Historia pewnej samotności Joannie
Wiszniewicz opowiedziana (Agencja Wydawnicza TU, 1996), rzecz
wyróżniona w konkursie Fundacji Kultury, wznowiona w tym roku przez
Wydawnictwo Czarne, oraz Życie przecięte. Opowieści pokolenia
Marca (Czarne, 2008), uhonorowane „Piórem Fredry” (nagroda dla
wydawcy za prezentację najnowszych dziejów Żydów polskich w oryginalnej
formie historii ustnych).
Joanna Wiszniewicz żyła bardzo skromnie. Pracowała na pół etatu
w Żydowskim Instytucie Historycznym, gnieździła się ze swymi książkami,
papierami i całym pisarskim warsztatem w jednopokojowym mieszkanku.
Trudno jej było tam pracować, toteż od lat utarł się zwyczaj, że wakacje
spędzała pod Warszawą, w domach przyjaciół, a później także ich
przyjaciół i przyjaciół przyjaciół. W naszych stronach tych domów
zrobiło się już chyba z dziesięć. Korzyść była obopólna – Joasia
zyskiwała wspaniałe miejsce do pracy i odpoczynku, my zaś oddaną
karmicielkę i towarzyszkę naszych psów i kotów. Jej niezwykła zdolność
empatii rozciągała się bowiem także na zwierzęta – umiała przejrzeć na
wylot Miśka, Bukę, Rudka, Dresię, Boba, Felę, Bycia z Mieciem...
I bardzo zabawnie o swych podopiecznych opowiadała.
Z nastaniem Joasi wiązało się też wzmożenie życia towarzyskiego, bo
spraszała swych coraz liczniejszych znajomych i podejmowała ich
z właściwym sobie czarem i serdecznością. Miało to dodatkowy posmak
tajnego spisku, bo odbywało się przecież pod nieobecność gospodarzy.
Ale tego lata Joasi w Podkowie nie będzie. Ani w Podkowie, ani
w Brwinowie, ani w Michalinie po drugiej stronie Wisły, gdzie także
zostawiła serdecznych przyjaciół. Bo Joasia miała ich wielu, w różnych
miastach i krajach, z różnych okresów życia. I wszystkimi umiała się
cieszyć, wszystkich hołubić, wszystkimi przejmować. I oni wszyscy nie
potrafią się pogodzić z jej odejściem.
Hanna Bartoszewicz