Kościół św. Krzysztofa, rok 1983, Spotkanie z Autorem, wspaniałe słowa
od ołtarza, tłumy, wzniosły nastrój, potem rozpolitykowana kawa na
plebanii u księdza Leona i... co dalej z tak pięknie rozpoczętym
popołudniem? Zwłaszcza gdy w Podkowie jest się po raz pierwszy...
Jednym z moich zaszczytnych zadań podczas organizacji spotkań było po
występie prześwietnych Autorów oprowadzenie ich po Mieście–Ogrodzie.
Przeważnie kończyło się to podwieczorkiem w moim domu z balkonem
wcinającym się w gąszcz koron drzew. Tak też stało się i wtedy.
Bohater spotkania, „poszukujący uczciwej pracy” redaktor Jacek
Maziarski z żoną Anną Żukowską–Maziarską i towarzyszący im przyjaciele,
państwo Krystyna i Ákos Engelmayerowie, również po raz pierwszy
w Podkowie, znaleźli się przy moim domowym stole. Jako osobie w tym
dniu najważniejszej, Panu Redaktorowi przypadło krzesło honorowe –
czyli „z widokiem na morze” drzew, zwrócone prosto w głąb ogrodu.
W trakcie ożywionej rozmowy, a jak to w owych latach bywało – bardzo
ożywionej – Pan Jacek w środku zdania nagle zmilkł z miną, jakby
zobaczył co najmniej Zieloną Wronę. Wszyscy jak na komendę odwrócili
głowy. Na gałęzi wdzierającej się na balkon, dokładnie na wysokości
naszych oczu, na wyciągnięcie ręki siedziała bezczelna Mała Ruda równie
wpatrzona w Pana Jacka, jak On w nią. I być może wtedy to się zaczęło,
coś zaiskrzyło między Jackiem a wiewiórkami... Choć myślę, że
fascynacja jamnikami była pierwsza. Kiedy od podkowiańskiego spotkania
zaczęły się nasze towarzyskie i „knuciowe” kontakty, w maleńkim
mieszkanku na Ochocie u Ani i Jacka królowała jamniczka Gapa, a u mnie
panował Jego Długość Ryjek. Do rytuału naszych spotkań należało
wzajemne przekazywanie sobie pozdrowień od „jamnictwa”,
a o bezwzględnej tolerancji Jacka wobec wybryków tej psiej
„supernacji” świadczy pewne niezapomniane wydarzenie jeszcze
z warszawskiego mieszkanka Państwa Maziarskich. Otóż gdy delektowaliśmy
się słynną herbatą parzenia Jacka (nikt inny poza Nim nie był w stanie
sprawić, by jedyna wtedy dostępna a zbliżona do sieczki „Popularna”
nabrała takiej niebiańskiej urody), Gapa niepostrzeżenie też oddawała się
rozkoszom smakowym. Kiedy wyszło na jaw, że psinka „odżuła” palce
z rękawiczek Ani z niemałym trudem zdobytych, Jacek prędzej był gotów
zadeklarować znalezienie nowych (co w latach osiemdziesiątych stanowiło niemały
wyczyn) niż mruknąć Gapci choć słowo nagany. Oj, rozeszła się miedzy
psami szybko sława Jackowej tolerancji, oj, dotarła tajnymi kanałami do
Podkowy do psów bezdomnych szukających miękkich serc, oj, przekonali się
o tym Państwo Maziarscy niebawem...
Bowiem nie upłynęło czasu wiele od rzucenia czaru przez wiewiórkę,
a rozeszła się wieść, że Państwo Maziarscy szukają domu w Podkowie, chcą
tu zamieszkać. Kiedy się to już szczęśliwie stało, patriotyzm lokalny
Jacka wzbierał z tygodnia na tydzień i przejawiał się nie tylko
w działaniach poważnych (wiele by ich wymieniać, jak choćby tych
w Parafialnym Komitecie Pomocy Bliźniemu), ale i w wesołych drobiazgach.
Radość z bycia mieszkańcem Podkowy dała Jackowi impuls do całej serii
„utworków” opisujących sąsiedzkie relacje, które tylko tu mogły się
zdarzyć, jak: podkowianka podkowiance przynosiła jajko w szklance.
Zresztą przyrodnicza rzeczywistość Podkowy stwarzała nieustająco okazje
do ekspresji artystycznych. Pamiętam, jak w trakcie letniego przyjęcia
zerwała się burza i strugi deszczu utworzyły pod moją furtką gigantyczne
bajoro, które goście musieli przy wyjściu jakoś pokonać. Jacek zrobił
to na swój sposób – zawinął spodnie do kolan i jakby stały się zamszowymi
alpejskimi szortami, stojąc w kałuży „odtańczył” brawurowy taniec
bawarski polegający na szybkiej, raz za razem, zamianie na kolanach
skrzyżowanych rąk. Nikt już po tym nie fukał na pogodę...
Wiewiórki szybko odkryły rodzące się przyrodnicze zamiłowania nowych
mieszkańców i kulinarne bogactwo karmnika, odwdzięczając się im
„bawarskimi tańcami” na gałęziach. Jacek nie tylko ze swego okna
podziwiał te akrobatyczne wyczyny, ale i zaczął uwieczniać je na
zdjęciach. I to coraz precyzyjniej wodząc obiektywem za rudymi
modelkami, z coraz większą pasją fotograficzną i znawstwem wynikającym
z uważnych, wręcz naukowych obserwacji ich indywidualnych obyczajów. We
wdzięcznym zwisie na karmniku i pod parasolem ogona na śniegu, solo
i pomiędzy sikorkami... Do aparatu Jacka zadziwiająco chętnie garnęły
się też inne ptaki i owady, i to takie gatunki, których nawet wytrawnym
specjalistom nie udało się w Podkowie „pstryknąć”. Dzięki
fotografiom Jacka w jakiś magiczny, Jemu tylko znany sposób, stawały się
bardziej „podkowiańskie” niż inne osobniki tych samych gatunków,
ale z innych miejsc. Co niezwyklejsze ujęcia wędrowały w mailach do
przyjaciół ku ich radości i uśmiechom, stały się też ozdobą i bezcenną
dokumentacją w serii wydawnictw poświęconych Podkowie i miejscowej
przyrodzie. Czas nieubłagany zatrzymał się na zdjęciach Jacka nie tylko
dla wielonożnych i skrzydlatych mieszkańców Podkowy. Pan Jacek
z miłością fotografował „miejscowych”, powodując, że ludzie
niezwykli stawali się bardziej zwykli, a w zwykłych odkrywał ich
niepowtarzalność. Wielu z tych, których pamiętamy z dzieciństwa, którzy
tworzą delikatny krajobraz ludzki, bez którego Podkowa nie byłaby
Podkową, obiektyw Jacka przypomniał tym, co ich znali od zawsze, i nie
pozwoli zapomnieć tym, co po nas. Tak jak i ja chciałam dorzucić tych
parę słów o Jacku – jak kilka bliskich zdjęć – takich, co to się zawsze nosi
przy sobie w portfelu, parę ujęć, migawek słownych, które choć może nie
w głównym nurcie spraw wartych pamięci, są jak amatorskie fotki pomiędzy
poważnymi portretami z profesjonalnego studia. Tak jak i to, że między
wielkimi zasługami dla całego kraju jest i taka, wydawać się może
zaledwie lokalna, że ulica Czerwonego Feliksa jest znów ulicą pod
wezwaniem najromantyczniejszego z ptaków...
A wiewiórki, dopóki będą podkowiańskie drzewa, powinny mieć się dobrze.
Z latami będą to wnuczki, prawnuczki i pra... pra... tych, które z taką
pasją fotografował Pan Jacek...
Anna Kalinowska
Podobnie do wielu z nas, miałem w życiu różnych „guru”, jak ich
w myślach nazywam. To ludzie starsi ode mnie, nieraz sporo. Pierwszego
spotkałem, gdy kończyłem liceum. Malarz–erudyta. Później był
profesor historii oraz społeczniczka–obieżyświat. Utrzymujemy
z sobą kontakty do dziś. Z mojej strony to kwestia długu wdzięczności.
Tu w Polsce szczęście do „guru” mnie nie opuszczało. Na ogół
byli to wybitni humaniści, których moja fascynacja polskością tak czy
inaczej intrygowała. Ściślej, jakoś ich mobilizowała: postanawiali być
moimi przewodnikami po Polsce.
Inaczej niż dla innych moich przewodników (dla których Polska – ta
z wyobraźni – jest jagiellońska, związana z Litwą, Białorusią
i Ukrainą), dla Jacka Maziarskiego Polska była raczej habsburska,
galicyjska. Bliska Pradze, Wiedniowi i oczywiście Węgrom – ze Lwowem
i z centrum w Krakowie. Śmieję się, pamiętając swoistą żartobliwość
Jacka, która kazała mu umieścić portret Franciszka Józefa w jadalni... albo
czas, gdy mi w tajemnicy powiedział, że „na północ od Miechowa nie
ma nic, a Mazurzy rodzą się ślepo”. Teraz mogę też przyznać: źródłem
informacji umieszczonej w anglojęzycznym przewodniku po Podkowie, że
z wieżyczki Pałacyku w pogodny dzień widać Tatry („w których
Najjaśniejszy Pan śpi, ale kiedy przyjdzie pora, górale go obudzą”),
był właśnie mój drogi Sąsiad.
Jak rychło dowiaduje się każdy przybysz, Polska jagiellońska
(zwłaszcza w wydaniu kresowym) pozostawiła po sobie bóle fantomowe.
Choć straciła swoje wschodnie krainy, w odczuciu wielu nadal są one częścią
ojczyzny. Nauczyłem się od Jacka, że Polska habsburska, która też jest
utraconym światem, wywołuje podobne bóle fantomowe. Bo jest obrazem
Polski upragnionej, istniejącej we wspólnocie z sobie równymi, Polski
głęboko zakorzenionej w Europie Środkowej. Wolnej od Moskali i od
wielkiego sąsiada z zachodu.
Teraz bóle fantomowe nabrały dla mnie innego znaczenia. Bo Jacka już
nie ma – jednak jego mądrość, ciepło i błyskotliwe poczucie humoru
pozostają żywe.
Philip Earl Steele