W latach stanu wojennego w podkowiańskim kościele odbywały się „Spotkania z autorem”, na które zapraszano ludzi związanych z niezależnymi środowiskami kultury. 6 lutego 1983 roku gościem podkowian był Jacek Maziarski, wówczas mieszkający jeszcze w Warszawie. Publikujemy dziś jego wypowiedź z tamtego spotkania, bo choć minęło ponad dwadzieścia sześć lat i zmieniły się realia, pewne wątki i refleksje autora wydają się uniwersalne.
Jacek Maziarski przed antykwariatem.
Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych.
Chciałbym mówić o dziennikarzach, którzy podobnie jak ja zostali
wysadzeni z siodła i znaleźli się poza oficjalnym obiegiem prasowym.
Ponieważ krąży na ten temat sporo plotek, legend, a nawet przekręceń
faktów, chcę wyjaśnić parę szczegółów – po prostu po to, żeby łatwiej
było zrozumieć motywy, jakimi się ci ludzie kierowali, o co tutaj
chodziło i jak do tego doszło.
Dziennikarze poza obiegiem oficjalnym stanowią niewątpliwie znaczące
zjawisko. Mowa o kilkuset ludziach, którzy albo sami zrezygnowali
z pracy w propagandzie, albo zostali wyrzuceni po grudniu 1981
roku. Rozdzielenie przyczyn odejścia – własna rezygnacja albo usunięcie
z pracy – okazuje się niełatwe. Z jednej strony w grę wchodziło
normalne wyrzucenie, z drugiej strony jednak ludzie ci nie podejmowali
często żadnych starań, żeby wrócić do prasy oficjalnej. Mamy więc do
czynienia nie tylko z wyrzuceniem jakiejś grupy dziennikarzy, ale także
z ich odmową pracy w propagandzie, co wydaje mi się istotniejsze.
Dlaczego doszło do tej zbiorowej odmowy? Oczywiście, mogę mówić tylko
o sobie, ale spodziewam się, że moje przemyślenia i doświadczenia są
w jakiś sposób typowe i zapewne podobne do przemyśleń kolegów, którzy
znaleźli się w takiej samej sytuacji co ja. Najważniejszym chyba
motywem odmowy była chęć wyplątania się z konfliktu sumienia, w jakim
bezustannie stawiała nas praca w prasie, radio czy telewizji.
Znaleźliśmy się, po części i z własnej winy, w sytuacji wspólnictwa
z władzą, wspólnictwa w robieniu propagandy, o której każdy z nas
w mniejszym lub większym stopniu wiedział, że jest propagandą kłamliwą.
Sytuacja wspólnictwa w kłamstwie musiała każdemu normalnemu człowiekowi
ciążyć. I wreszcie w momencie przełomowym – to znaczy w grudniu 1981
roku – miarka się przebrała. Ruszyła cała lawina nazwisk ludzi, którzy
odchodzili z dziennikarstwa, żeby zostać taksówkarzami, jak na przykład
znany państwu z telewizji redaktor Wierzyński, żeby pracować w biurach,
w rzemiośle, w handlu czy też utrzymywać się z prac doraźnych, na
przykład w budownictwie, ogrodnictwie, żyć z robienia na drutach czy
z przepisywania na maszynie. Takich ludzi jest naprawdę dużo. Szukają,
często z wielkim trudem, środków utrzymania, ale do prasy nie chcą
wracać.
Było to więc zerwanie z regułami gry, które obowiązywały w naszym
dziennikarstwie. Na czym polegały te reguły gry?
Punkt pierwszy sprowadza się do tego, że dziennikarz w oficjalnym
systemie propagandowym nie może być ani rzecznikiem społeczeństwa, ani
bezinteresownym sługą prawdy, lecz jest po prostu funkcjonariuszem
państwowym, który ma przedstawiać rzeczywistość tak, jak podoba się
dysponentowi, który mu płaci za pracę.
W moim i nie tylko moim rozumieniu zawód dziennikarza powinien być
ustawiony niezależnie – tak jak zawód adwokata czy lekarza, którzy
mają wykonywać swą pracę wedle swej najlepszej wiedzy, wedle własnego
rozumienia prawdy, z chęci służenia ludziom. Stało się inaczej. Zawód
dziennikarski został poddany naciskom od góry. Dziennikarz musi bronić
interesów administracji i aparatu, nie zaś interesów społeczeństwa.
Ponieważ interes administracji i aparatu, zwłaszcza w ostatnich latach,
staje się coraz wyraźniej przeciwstawny interesom społeczeństwa,
dziennikarze znajdowali się jakby między młotem i kowadłem. To było
najgłębszym źródłem konfliktu, który frustrował ludzi i powodował brak
zadowolenia z pracy. Stawiało ich to w sytuacji opozycyjnej wobec
własnego społeczeństwa i narażało ich na różnego rodzaju rozterki.
Pamiętam badania socjologiczne z lat siedemdziesiątych, w których pytano
ludzi, jakie zawody cieszą się w Polsce szacunkiem, jakie mają najwyższy
prestiż. Z badań tych wynikało, że na liście prestiżu społecznego
dziennikarz obsunął się poniżej zawodu kierowcy i poniżej zawodu
sprzedawcy. Było to niepokojącym sygnałem, że społeczeństwo nie wierzy
dziennikarzom, nie darzy ich ani zaufaniem, ani szacunkiem.
Wszystko to musiało się odbijać na samopoczuciu dziennikarzy, którzy
nie mogli czuć się dobrze w tych warunkach. Nikt nie czuje się dobrze,
jeśli widzi, że jego praca jest pogardzana – w dużej mierze słusznie.
Społeczna pogarda była ceną płaconą za przywileje, które dziennikarze
mogli otrzymać za wierną służbę. Myślę o przywilejach formalnych
i nieformalnych, pisanych i niepisanych, a więc o talonach na atrakcyjne
towary, o obiadkach z prominentami, o wyjazdach zagranicznych i o wielu
innych rzeczach, o których nie mówiło się głośno.
Były więc korzyści, ale korzyści te, moim zdaniem, nie mogły
zrównoważyć złego samopoczucia dziennikarzy.
Z tych samych reguł gry, które ustawiały dziennikarza w roli płatnego
funkcjonariusza władzy, wynika następne stwierdzenie. Nigdy nie mówiono
dziennikarzom otwarcie, że muszą kłamać. Nikogo do kłamstwa nie
zmuszano, bo do kłamstwa człowieka właściwie zmusić się nie da. Mówiono
za to dziennikarzom, że nie wolno im pisać całej prawdy, że powinni
pewne rzeczy przemilczać, inne łagodzić. Tak powstawała szczelina,
przez którą wdzierało się zakłamanie.
Dwuznaczny, niejasny stosunek do prawdy towarzyszył zawodowi
dziennikarza od wielu lat i było to wielkim ciężarem moralnym dla
uczciwych dziennikarzy. Zakazywano nam pokazywać pełną prawdę w całej
masie dziedzin. Czytelnik prasy czy słuchacz radia nie zdaje sobie
nawet sprawy, jak mocno sfałszowany jest końcowy produkt, który do niego
dociera, ile tam przemilczeń, sfer tabu, białych plam. Dziedzin
objętych zakazami jest całe mnóstwo. Nie wolno pokazywać poważnych
zagrożeń środowiska naturalnego. Przemilcza się zagrożenia zdrowia
i wypadki przy pracy. Nie wolno pokazywać aktualnego stanu gospodarki.
Nie wolno pisać o liczebności milicji ani o tym, ile ona kosztuje. Nie
wolno pokazywać przywilejów władzy. Nie wolno mówić o rzeczywistych
nastrojach społecznych. Nie mówi się o sprawach tak zasadniczych dla
gospodarki, jak opłacalność eksportu i dokąd właściwie ten eksport się
kieruje. Zakazy dotyczą nawet historii naszego kraju – mnóstwo
postaci objętych jest zmową milczenia. Również w kulturze są całe
strefy tabu, dotyczy to zjawisk i postaci o pierwszorzędnym znaczeniu.
Trzeba było dopiero Nagrody Nobla, aby zaczęto trochę pisać o Miłoszu,
ale ilu jest takich, o których nadal się milczy?
Podstawowe i najważniejsze pytania, które muszą się każdemu
człowiekowi obecnie nasuwać, też są objęte zakazem – na przykład, jakie
są prawdziwe przyczyny obecnego stanu Polski i kto ponosi za to winę?
System przemilczeń i białych plam powodował, że to, co pisaliśmy, było
skrzywione, zdeformowane, po prostu nieprawdziwe. Nic tu nie mogły
zmienić starania poszczególnych dziennikarzy usiłujących pisać prawdę
– system propagandy był od nich silniejszy. Z reguł gry, które
obowiązywały i nadal obowiązują dziennikarza wynika, że musi on
akceptować zniekształcenia, poprawki i korekty nanoszone przez
kierownictwo redakcji czy przez cenzurę. Są to zniekształcenia różnego
rodzaju – ujawniane w tekście ingerencje cenzury, tak jak np. w „
Tygodniku Powszechnym”, któremu wolno (choć nie zawsze!) sygnalizować,
że cenzura grasowała po tekście, i ingerencje nieujawniane, dokonywane
skrycie, tak jak dzieje się w większości redakcji. Dziennikarz musi to
akceptować, w jego stosunek pracy wpisana została zgoda na
zniekształcanie tekstów.
Manipuluje się więc nagminnie tekstami – skreśla się niewygodne
fragmenty, dopisuje się inne, wymienia się poszczególne słowa, aby
zmienić sens. Tam, gdzie dziennikarz chce napisać „wszyscy”,
cenzura wstawia słowo „niektórzy”, zamiast „zawsze” wpisuje
się słowo „czasem”, zamiast „stagnacji” mamy „dalszą
poprawę”, a zamiast „bałaganu” – „normalizację”.
Czytelnicy domyślają się tych zabiegów, ale trzeba być dziennikarzem,
żeby przekonać się, jak częste i jak niszczące dla sensu są owe
manipulacje.
W całej mojej 23–letniej karierze dziennikarskiej nie pamiętam
przypadku, by ukarano dziennikarza za polityczne kłamstwa, choć
przykładów takich oczywistych kłamstw nigdy nie brakowało. Pamiętam
natomiast sporo przypadków, kiedy dziennikarza karano za ujawnienie
niewygodnej prawdy. Sam fakt ponawiania się takich doświadczeń,
wskazujących na bezkarność kłamstwa i nieopłacalność prawdy, wytwarzał
demoralizujące ciśnienie. Mniej odporni, słabsi załamywali się,
nabierali cynicznego stosunku – i trudno się nawet temu dziwić, bo
taki był system, w którym ci ludzie musieli działać.
Od dziennikarzy władza nie oczekuje ani obiektywizmu, ani ścisłości.
Naszym zadaniem miało być rozpowszechnianie urzędowego obrazu świata
i nawet jeśli ten obraz nie przylegał do rzeczywistości, jeśli kłócił
się z doświadczeniami ludzi, dysponenta propagandy niewiele to
obchodziło. Nie było to jednak obojętne z punktu widzenia jednostki,
która musiała uprawiać tę gimnastykę, to znaczy pisać co innego, niż
wiedziała i widziała. Taka rozbieżność staje się źródłem schizofrenii.
Człowiek, który tkwi w takim rozdarciu, w końcu sam już nie wie, co jest
rzeczywistością – to, co widzi, czy to, co pisze?
Jak sobie z tym radzą dziennikarze? Część wolała dostosować własne
myślenie do urzędowego obrazu rzeczywistości. Stali się ślepi i głusi
na rzeczywistość, przypuszczam, że wierzą w „powszechne poparcie”,
„dalszą poprawę”, „słuszne decyzje władz” i tym podobne
frazesy. Druga część dziennikarzy, może najliczniejsza, lawiruje z dnia
na dzień, próbując raz skłamać mniej, raz więcej, raz coś przemilczeć,
a raz znów pokazać kawałek prawdy. Prowadzą własną, koniunkturalną
politykę, ot, żeby nie zwariować i żeby wytrzymać do jutra. Nie robią
tego tylko z karierowiczostwa czy oportunizmu. Myślę, że jest wśród
nich wielu przyzwoitych ludzi, którym jednak brakuje wyobraźni i odwagi,
by powiedzieć sobie, że nadeszła pora, kiedy trzeba ten zawód rzucić
i zacząć wszystko od nowa.
Jest jeszcze trzecia grupa, zastanawiająco liczna – oceniam ją na
paręset osób w kraju – grupa ludzi, którzy uznali, że dalsze
lawirowanie nie ma już sensu, że czytelnicy nie oczekują już dzisiaj od
dziennikarzy aluzji, półprawd i niedopowiedzeń. Albo się mówi całą
prawdę, albo należy przestać i odejść. I to są ci, którzy po grudniu
1981 roku przestali być dziennikarzami.
Powtarza się pytanie, jak się to działo, że dziennikarze przez tyle
lat żyli w tym schizofrenicznym stanie. Dlaczego nie odeszliśmy
wcześniej, dlaczego zbiorowe odejście z zawodu nastąpiło dopiero w 1982
roku? Pytanie wcale nie jest proste. Sam zastanawiałem się, jak
umiałem przez 23 lata wytrzymać ten slalom od bramki do bramki
i dlaczego nie powiedziałem „dość” już wcześniej.
Otóż wydaje mi się, że sprowadzenie tego problemu do karierowiczostwa
byłoby uproszczeniem. Młodzi ludzie, wybierając zawód dziennikarza,
bynajmniej nie kierują się cynicznymi kalkulacjami. Wierzą, że
w odróżnieniu od starszych kolegów, którzy zdążyli już splamić się
kłamstwem, potrafią lepiej sobie poradzić. Gorzkie doświadczenia
przychodzą dopiero w miarę lat. Inna rzecz, że nie każdy ma ochotę na
uczciwy rachunek sumienia.
Poza tym przez długie lata wierzyliśmy wszyscy – i dziennikarze,
i czytelnicy – że środki masowego przekazu ewoluują w kierunku prawdy
i demokracji. Zakładaliśmy, że metodą kropli, która drąży kamień, uda
się przerobić polską prasę, że będzie coraz mniej przemilczeń, coraz
więcej rzetelnych informacji. Zakładaliśmy, że obędzie się bez
wstrząsów. Wydarzenia po Sierpniu 1980 roku wydawały się potwierdzać
takie przewidywania. W okresie posierpniowym prasa zmieniała się, było
w niej coraz więcej informacji, coraz rzetelniejszych i coraz bardziej
podobnych do prawdy. Wtedy też skończyły się aluzje, półsłówka i tym
podobne zabawy w czytanie między wierszami. Aluzje stały się
niepotrzebne, bo i dziennikarze i czytelnicy już wiedzą, jaka jest
prawda o sprawach najważniejszych – teraz potrzebne są konkretne
informacje, a tych za pomocą aluzji przekazać się nie da.
13 grudnia nastąpił jednak przełom. Stało się zupełnie jasne, że
wracamy do najgorszego modelu prasy i propagandy. Wróciły dawne
przemilczenia, odżyły „kampanie nienawiści”, w telewizji, radiu
i gazetach dał się odczuć ton niemaskowanej pogardy wobec społeczeństwa.
Nastąpiła czystka wśród dziennikarzy, zaostrzono środki nadzoru,
represji i cenzury. Po tak zwanych weryfikacjach nastąpiła likwidacja
niepokornych zespołów. Nikt nie mógł mieć już wątpliwości – dla
dziennikarstwa polskiego zaczynał się nowy, zły etap. Zmusiło to
dziennikarzy do samookreślenia się. Trzeba było podjąć jasną decyzję
– albo tu, albo tam.
To, co stało się potem świadczy, moim zdaniem, o pozytywnych
przemianach, jakie dokonały się w środowisku dziennikarskim. Jeśli
w zawodzie tak narażonym na korupcję, poddanym takiej presji, znalazło
się kilkaset osób, które postanowiły zrezygnować i nie uczestniczyć –
jest to z pewnością wynik godny uwagi. Wydaje mi się też ważne, że na
odmowę zdobyli się prawie wszyscy ludzie o znanych, liczących się
nazwiskach. Wydawać by się mogło, że szefowie propagandy powinni być
zadowoleni, że odeszli ludzie tacy jak Wierzyński, Kapuściński,
Bratkowski czy Kalabiński – oficjalny aparat propagandowy nie będzie
miał już z nimi kłopotów. Przysłuchując się wypowiedziom rozmaitych
notabli, zauważam w nich jednak irytację. Wydaje mi się, że szefowie
propagandy jakby zmienili zdanie – że woleliby, abyśmy znów pisali
i uczestniczyli, po należytym upokorzeniu się, oczywiście. Skąd się
bierze ta irytacja?
W psychologii znany jest pewien eksperyment zwany eksperymentem Ascha.
Do pokoju, w którym siedzi dziesięć osób umówionych z prowadzącym eksperyment,
wprowadza się jedenastą, niewtajemniczoną osobę. Eksperymentator rysuje
na tablicy dwie kreski i pyta kolejno obecnych – która kreska jest
dłuższa? Osoby wtajemniczone, wbrew temu, co widać gołym okiem,
wskazują na krótszą kreskę. Po dziesięciu takich odpowiedziach
człowiek poddany eksperymentowi przestaje wierzyć własnym oczom. Kiedy
przychodzi na niego kolej, również pokazuje tę krótszą kreskę – skoro
wszyscy mówią, że jest dłuższa, widocznie naprawdę jest dłuższa.
Skuteczność propagandy czy też skuteczność mącenia ludziom w głowach
oparta jest na tych samych zasadach, które leżą u podstaw eksperymentu
Ascha. Jeśli choć jedna z osób zaangażowanych w eksperyment odmówi
wspólnictwa, wówczas ten jedenasty dołączy się do człowieka, który mówi
prawdę, nie zaś do tych, co kłamią. Dlatego uważam, że odmowa
wspólnictwa, nawet w pojedynkę, ma znaczenie nie tylko moralne. Nie
jest donkiszoterią, ale zachowaniem racjonalnym – dzięki tym, którzy
się wyłamali, społeczeństwo nabiera pewności siebie, upewnia się, że
jeszcze nie wszyscy zwariowaliśmy, że białe to białe, a nie czarne.
Myślę tedy, że moja rezygnacja z dziennikarstwa, a także podobne decyzje
tylu innych koleżanek i kolegów, nie były chyba daremnym gestem.
Zresztą czas pokaże, kto miał rację – ci, co odeszli, czy ci, co
pozostali w oficjalnej propagandzie.