W recenzji z jednej z „powieści górskich” Michała Jagiełły
napisałem, że „Tatry to kłębowisko legend i mitów, przestrzeń
kulturowa i psychologiczna o wyróżnionym układzie napięć, struktur
sentymentu, szaleństwa, urojeń artystycznych i politycznych. Każdy metr
ścieżki, każdy okruch granitu, każda łapka kosodrzewiny, wszystko to
opisane, potrójnie skłamane, opłakane męskimi łzami, potwierdzone
westchnieniami kobiet fatalnych, sprzedane przez olśniewających
szarlatanów”.
Pomieszałem w tym tekście dwie sfery, teraz, gdy zastanawiam się nad
siłami, jakie kształtowały młodość Stanisława Ignacego Witkiewicza,
widzę potrzebę wyraźnego oddzielenia tego, co należy do przestrzeni Tatr,
i tego, co wyrastając z podtatrzańskiej góralszczyzny, stało się wsią,
kurortem, miasteczkiem, miejscem mitycznym i degeneruje się z dekady na
dekadę, proponując kolejnym pokoleniom nowe twarze swojej karykatury,
nowe maski swojej tajemnicy. Czy jest Zakopane rzeczywiście „miejscem mitycznym”?
Zauważmy – jeśli powiemy komuś, że jedziemy do Radomia, Saratowa,
Düsseldorfu, Turynu – na to zaraz zapyta – po co?
Jeśli jednak powiemy, że jedziemy do Zakopanego albo do Paryża, albo
Nicei – nikt nie zapyta, po co. Miejsce mityczne jest celem samym
w sobie i samo przez się.
Mit Zakopanego ma wszelkie funkcje klasycznego mitu – identyczne
zresztą z funkcjami kultury.
Mit formuje wspólnotę tych, co przyjęli mit, ulegli mitowi.
Mit nadaje sens – sens życiu i umieraniu, sens historii, sens
cierpieniu.
Mit powoduje trwanie, rozwój, transformacje mitu, gwarantuje żywotność
tego uniwersum symbolicznego, którego jest częścią.
W przypadku Zakopanego to wszystko jest bardzo wyraźne. A właśnie
Stanisław Ignacy Witkiewicz stanowić może przykład osoby, która przyjęła
mit, uległa mu, a potem na tyle twórczo wzięła udział w jego
rekonstrukcji, że stała się jego cząstką.
Lata dziecięctwa i młodości Stanisława Ignacego Witkiewicza przypadają
na okres burzliwych przemian. Zakopane z góralskiej wsi staje się
sławnym w trzech zaborach kurortem. Przemiany następują także
w alpinizmie i taternictwie. Dobiega kresu era wypraw w stylu Tytusa
Chałubińskiego, wycieczek prowadzonych przez przewodników, z udziałem
tragarzy, nieraz z góralską muzyką. Ten styl, kontynuowany przez syna
Tytusa, Ludwika Chałubińskiego, kończy się. Jego najpełniejszym wyrazem
literackim jest zbiór szkiców Stanisława Witkiewicza, uczestnika tych
wypraw, Na przełęczy. Rozpoczyna się nowa era, czasy Mieczysława
Świerza, Mariusza Zaruskiego, Józefa Oppenheima, Mieczysława Karłowicza.
Wchodzi w powszechne użycie lina taternicka, przybywa coraz bardziej
doskonałego ekwipunku. W tych nowych czasach taternictwo staje się
sportem, rośnie element współzawodnictwa, pojawia się nawa legenda „człowieka gór”, zwycięzcy szczytów.
W tej legendzie często pobrzmiewa
echo innej, starszej nadrzeczywistości symbolicznej. W tym kłębowisku
ziemiańskich i powstańczych, góralskich i artystowskich legend i mitów
postać Janosika jest elementem centralnym. Być mężczyzną w kręgu
mitologii Tatr i Podhala można właściwie tylko upodobniając się w jakimś
stopniu do bohatera mitycznego. To nie zmieniło się od czasów
Witkiewiczów po dziś. W sferze tego wzoru podejmuje się rozmaite
rytuały sięgania po sens i pełnię – nie tylko taternickie gesty
ryzyka, ale także pijackie gesty agresji, czyny skandaliczne i noce
rozpustne, intelektualne puszenie się w kawiarniach i błyski
artystycznego aktu twórczego. Echami etosu „drużyny Janosikowej”
czy zbójnicko–juhaskich „burs” idących w ślady tej drużyny
żywią się przyjaźnie ze schronisk i narciarskich stoków, knajpiane
kumpelstwo, sprzysiężenia przemytnicze, partyzanckie braterstwo broni na
szlakach kurierskich i bojowych. Być trzeba kimś, kto sam ustanawia
czynem własny kodeks moralny, kto magicznie i magnetycznie przyciąga
każdą kobietę, do kogo garną się najlepsi po pozór sławy i wolności.
Zapewne bez mitu Janosika nie byłoby Sabały ani Witkacego, nie byłoby
Staszka Marusarza, ani „Ognia”, nie byłoby taternika–pisarza
Jana Długosza ani polskiej szkoły himalaizmu.
Nastoletni Stanisław Ignacy czuł imperatyw janosikowego wzoru, czuł
wiszące w halnym wietrze wezwanie wielkości. Nie był sam. W pierwszych
latach naszego wieku towarzyszami rozmów, zabaw, wycieczek Stanisława
Ignacego Witkiewicza byli dwaj chłopcy starsi od niego o rok – Leon
Chwistek i Bronisław Malinowski. Byli kolegami gimnazjalnymi, chociaż
nigdy razem do gimnazjum nie chodzili. Stanisław Ignacy Witkiewicz
spędził w Zakopanym znaczną część dzieciństwa i młodości, całe „lata
szkolne”, chociaż do szkół nie chodził – uczył go ojciec
i korepetytorzy. Malinowski i Chwistek otrzymali bardziej uporządkowane
wykształcenie – obydwaj zdali maturę w snobistycznym krakowskim
gimnazjum im. Sobieskiego, gdzie uczyli się z synami profesury
jagiellońskiej i galicyjskiej arystokracji. Do Zakopanego najpóźniej
– bo jako dwunastoletni – trafił Leon Chwistek, on też w trójce
przyjaciół próbował odgrywać dominującą rolę – kompensując niejako
plebejskie brzmienie swojego nazwiska. Wszystkich trzech wyróżniała nie
tylko wrodzona inteligencja, rodzina każdego była terenem bolesnych
konfliktów. Tłem ich spotkania było zakopiańskie środowisko towarzyskie,
grupujące się wtedy wokół trzech salonów – blisko ze sobą związanych.
W Kuźnicach miejscem spotkań był dom Zamoyskich, drugi ośrodek
przyciągania to salon Marii Dembowskiej, późniejszej dobrodziejki i muzy
Stanisława Witkiewicza – trzecim była chata gazdy Andrzeja Ślimaka,
w której mieszkali Witkiewiczowie właśnie. Tu grupowały się osoby
o ambicjach artystycznych i intelektualnych. Pomiędzy salonami trwała
konkurencja, pojawiały się intrygi i konflikty, ale jeśli nawet wszyscy
nie bywali wszędzie, to wszystko o sobie wiedzieli.
Trzej ambitni, błyskotliwie bystrzy rówieśnicy – sztubacy krążyli
między tymi środowiskami określani jako „lordowie i książęta”. Ich
przyjaźń nie była ani dobra, ani łatwa. Bronisław Malinowski, najmniej
lotny, efektowny, choć najpilniejszy, brał stronę Witkiewicza, aby się
bronić przed Chwistkiem. Chwistek z trudem znosił ironię, arogancję
i drwiny Stanisława Ignacego Witkiewicza. Wiele ich jednak łączyło.
Karol Estreicher, biograf Chwistka, pisał: „Stanisław Ignacy
Witkiewicz, nie nauczony obowiązków, przyzwyczaił się w owym czasie do
traktowania własnego i cudzego życia jako wielkiej zabawy. Przyznawał
jednak później, że młodości spędzonej z Chwistkiem i Malinowskim
zawdzięczał wiele, że błądziłby po zakamarkach myśli, gdyby nie
oni. [...] Literacka imaginacja chłopców była pobudzona, podniecona,
zmieszana z erotyzmem o typie młodopolskim, będącym wówczas u szczytu
triumfu. Sny o powodzeniu, potędze, sławie, łączyły się z marzeniami
o miłości, dość naiwnie pojmowanej, jako o zmysłowym szaleństwie”.
Nie trzeba dodawać, że dekadencka aura towarzyska Zakopanego i pełen
prostej jurności erotyzm górali miały tu niemały wpływ.
To, co trzech przyjaciół trzymało razem mimo żalów i konfliktów, to
również to, że żaden z nich nie miał zadatków na Janosika ani na tytana
górskich wyczynów. Leon miał krótki wzrok, Stanisław Ignacy często
chorował, Bronisław był hipochondrykiem i rzeczywiście cierpiał na
anemię. Chodzili na wycieczki, ale to nie było coś, co mogłoby
zaspokoić ich ambicje. A więc gdy wielkość Tatr była przed nimi
zamknięta, musieli zdobyć wielkość Zakopanego. A Stanisław Ignacy
musiał sięgnąć po tę wielkość wbrew i na przekór ojcu uznawanemu,
cenionemu, na przekór ojcu maksymaliście i fantaście. Widział przed
sobą drogę buntu i szyderstwa. Jego ojciec zażywał zasłużonej sławy
wybitnego i zdecydowanego w sądach krytyka sztuki, malarza, współtwórcy
„stylu zakopiańskiego”, wybitnego działacza społecznego. Skoro
ojciec był jedną z najbardziej wyrazistych postaci towarzyskiego światka
Zakopanego – syn też chciał się wyróżniać, zdobyć uznanie.
Stanisław Ignacy Witkiewicz w góry miał blisko, do górali jeszcze
bliżej, ale jak się zdaje, między Tatrami a nim stanął właśnie ojciec.
Ojciec znał góry, pisał o nich pięknie. Związany przyjaźniami ze
środowiskiem pozytywistów, przylegał zarazem sentymentami do tradycji
romantycznej. W pisaniu – a także w działaniach społecznych –
obydwie tradycje splatały się ze sobą, przygotowując jakby płaszczyznę
buntu dla syna, który nazwał się potem Witkacym. Stanisław Witkiewicz
przyjaźnił się nie tylko z warszawskimi pozytywistami. Przyjaźnił się
także z góralami i to nie z byle kim, z Andrzejem Rojem, z Janem Sabałą,
z najwyśmienitszymi przewodnikami, grajkami, budarzami. To sprawiło, że
syn uznał góralszczyznę za domenę ojca, a więc nie swoją przestrzeń
wyobraźni. To ojciec Stanisławowi Ignacemu wybrał na ojca chrzestnego
samego Homera Podhala, byłego zbójnika Jana Sabałę – warto pamiętać,
że matką chrzestną była Helena Modrzejewska. Tak więc można powiedzieć,
że symbolicznie przekazał synowi już w powiciu dziedzictwo dwu
mitycznych przestrzeni – legendy góralskiej starożytności i legendy
wysokiej sztuki. Nawet wtedy, gdy Witkiewicz opuścił już Zakopane,
a nie był to nigdy wyjazd na dobre, Tatry ścigały go listami ojca.
Oto fragment listu, datowany „Zakopane, 3 czerwca 1903”:
„Szkoda, żeś nie był ze mną na wycieczce w Białem. Szalałbyś
od kolorów! Smreki mają jeszcze tę złoć zimową, w tym buki z młodą
zielenią z góry wydają się jak jakieś zielone mgły jedwabiste. Białe
błyszczące obłoki, turnia Giewontu, przez którą od czasu do czasu
przesypał się deszcz skrzący się w słońcu. W dole potok ślizgający się
po zboczach razem ze słońcem, które leci z wodą. A pod nogami ogromne
rozwarte gencjany – miliardami, gencjany, przed którymi można klękać.
Na szałasisku zielono, tylko szałas ozeprany przez wiatr. Jak wrócisz
– w Kasprową natychmiast. Tylko wróćcie zdrowo”.
Ta wypracowana, na wskroś literacka proza, przeznaczona jest dla
osiemnastoletniego syna, studenta malarstwa. Ten język, wizja, emocjonalna
gęstość – wszystko ma służyć przekazaniu kultu Tatr. Ale takiego
kultu, w którym ojciec jest niekwestionowanym kapłanem.
I tu uwaga – czy można mówić o czymś takim, jak język literacki
Zakopanego? Lata, w których o górach piszą – wśród licznych wielu –
Tadeusz Miciński (Nietota, 1910) i Witkiewicz (Na przełęczy,
1891), mają poza sobą już prawie stulecie osobliwej przygody
literackiej polszczyzny. Na przygodę tę składało się znalezienie języka
dla opisu gór wysokich, opisu sytuacji człowieka w górach, a także
odreagowanie spotkania z językiem góralskim, z góralską gadką, duchem
góralszczyzny.
Sto lat przed Micińskim i Witkiewiczem tak pisał o górach Stanisław
Staszic – oto zapis wrażeń z wejścia na Krywań w 1805 roku:
„Trudne do pojęcia, trudniejsze jeszcze do opisu te pierwsze wrażenia,
które na umyśle z wysokich gór sprawia razem zoczona rozstrzeni
niezmierność i tylu przedmiotów ogromnych nieprzejrzałość. Jest to
nagle jakieś dziwne zachwycenie: wzrok olśnion, wewnętrzny zmysł rozumu
prawie osłupiony, pełno poruszeń, pełno wewnątrz czucia, ale przytem
żadnych wyobrażeń. Zdaje się i tu ostrzegać natura, że ograniczone
człowieka zmysły”.
Razem z przemianami w taternictwie, z coraz silniejszym zaznaczaniem
się wątku sportowo–wycznowego zaznaczała się potrzeba zastąpienia
czymś nowym tej stylistyki pisania o górach, która formowała się od
Staszica po Micińskiego i Witkiewicza. Wezwaniem do odmiany stylu był
artykuł Ferdynanda Goetla opublikowany w 1912 roku w „Taterniku”,
dwadzieścia jeden lat po Na przełęczy i tylko dwa lata po
Nietocie, opatrzony tytułem Wycieczka – jak się o niej nie
pisze.
Gdy Stanisław Ignacy chciał się określić jako twórca osobny,
imperatywem, warunkiem samodzielności stało się odrzucenie zarówno
dziedzictwa idei podhalańskiej, jak i ojcowskiego stylu. Ucieka
z cienia Giewontu w miazmaty Krupówek, nie chce konkurencji uwodzących
krzepą sportowców, ucieka w towarzystwo kawiarniano–knajpiane, a przede
wszystkim w napięcia i zawirowania osobliwej przyjaźni z Chwistkiem
i Malinowskim, których na swój sposób monumentalizuje, by dowartościować
sam siebie. Tak na przykład pisał o Chwistku: „Jeśli do czyjegoś
intelektu można zastosować epitet demoniczny, to chyba do intelektu
jednego Leona Chwistka, sama postać jego jest groźna w swej bawolej
wprost potędze, gdy porusza się, chwiejąc się jakby pod brzemieniem
duchowego ciśnienia, ale nade wszystko poczucie metafizycznej grozy
budzi w widzu niesamowity łeb jego nabity guzami mądrości nadludzkiej
jakiejś...” – i tak dalej, bo rzadko mu jest dany dar zwięzłości.
W pisanej w latach 1909-1911 powieści 622 upadki Bunga
z niespotykanym u siebie ciepłem wspomina zakopiańskie spotkania lat
chłopięcych i zachwala intelekt Bronisława Malinowskiego, ukrytego tu
w postaci Lorda Nevermore, co więcej – dość precyzyjnie przewiduje koleje
jego życia, od podróży na wyspy Południa, przez zakres zainteresowań
etnologicznych, aż po błyskotliwą światową karierę naukową. Czy miał
dar prorokowania? Wolę inną hipotezę, wierzę, że Malinowski, który znał
Bunga zdecydował się w odwet za niezliczone złośliwości
zrealizować własnym życiem scenariusz zawarty w tej szalonej powieści.
Literackim dokumentem odwrócenia się od gór i świadomego
współtworzenia mitu Zakopanego był z pewnością artykuł Witkacego
opublikowany w „Echu Tatrzańskim” w 1919 roku Demonizm
Zakopanego: „Dla ludzi słabych Zakopane jest prawie tak
zabójcze, jak spotkanie z prawdziwie demoniczną kobietą. Dla
rzeczywistych Tytanów Ducha (o ile tacy w ogóle jeszcze istnieją) jest
ono miejscem, w którym kondensuje się ich istota, rozwierają się dla
nich horyzonty i twórczość artystyczna, społeczna i naukowa stwarza nowe
formy i buduje nowe wartości. [...] Nazywano niegdyś Zakopane duchową
stolicą Polski – my nazwaliśmy je inaczej – generalną wytwórnią
specyficznego, zresztą czysto polskiego narkotyku, zakopianiny, bo
przecież demonicznie wpływa na dusze spotworniałe i wciąż potworniejsze
jeszcze miasteczko u stóp gór, co jak pleśń jakaś się rozpełzło.
Nie pensjonaty, nie sanatoria, nie alkohol, gdzieś pośrodku znajduje się
ta elita, której szczyt stanowią polscy pierwsi zakopiańczycy, to jest
ci, którzy potrafią pochłaniać maksymalne dawki zakopianiny. Jest to
piekielnie przyjemne w swojej męczarni, a możemy tylko błogosławić siły,
które Polskę obdarzyły takim wyrostkiem robaczkowym, jakim jest
Zakopane, a można mieć nadzieję, że przy dalszym zdrowieniu polskiego
organizmu, i nam nie grozi żaden appendicitis. Mimo całej potwornej
bezużyteczności Zakopane trwać będzie dalej i wytwarzać coraz to nowe
formy psychopatów polskich”.
Zauważmy: już nie Stanisław Ignacy Witkiewicz podpisuje ten tekst, ale
Witkacy. W latach 1912 i 1913 Stanisław Ignacy poddał się freudowskiej
psychoanalizie przeprowadzonej w Zakopanem przez doktora Karola de
Beaurain. Dowiedział się już całkiem naukowo, że ciąży na nim nadmierny
wpływ autorytarnego ojca, rozmówcy jego z tych czasów używają określenia
„wmówili mu kompleks embriona”. Pseudonim wymyślił za poradą
psychoanalityka.
Leon Chwistek zdobył pozycję naukową jako profesor matematyki
i logiki, został też krytykiem i teoretykiem sztuki, zasłynął też jako
malarz, pisarz i pojedynkowicz. Upust swoim literackim fantazjom dał
w szyderczej powieści Pałace Boga, powieści zaginionej, która
dwukrotnie rodziła się w brudnopisach – początkowo jako Kardynał
Poniflet. W ocalonych rozdziałach znajdziemy takie zdania:
„Zakopane jest predestynowane na rezerwat dla zanikającego gatunku
indywidualistów. Ogólne schamienie społeczeństwa i zanik prawdziwej
arystokracji rodowej i skupionej u jej stóp arystokracji ducha grozi
kulturze niezawodnym upadkiem. Zakopane jest jedyną miejscowością na
świecie, w której ludność tubylcza jest pochodzenia szlacheckiego
i posiada cechy wybitnie arystokratyczne [...].
Tutaj, a nie gdzie indziej odrodzić się powinien pewien typ
tajemniczej i naprawdę głębokiej damy, która w wytwornym pałacu czeka
wieczorną porą na wizytę maga–poety. [...]
Góry są delikatne i wymagają osobliwej pieczołowitości
i wewnętrznego mroku, który jest wyłącznym przywilejem Polaków.
Góry są źródłem najwyższych przeżyć i związane
z najwznioślejszymi wybuchami ludzkiej twórczości. Dziś już jest
obiektywnie stwierdzone, że najwięksi geniusze byli turystami. [...]
Życie miejskie spłyca i rozmienia osobowość na drobną monetę. Tylko
w Zakopanem rodzi się prawdziwa wielkość, płynąca z tajemniczego zapachu
lasów świerkowych i mchów wilgotnych, i z gorących podmuchów wiatru
halnego. Tylko w Zakopanym kobieta potrafi naprawdę kochać i naprawdę
wielbić mężczyznę. To wszystko, co dzieje się za granicą, łącznie
z Paryżem i Indiami Zachodnimi, nie da się nawet w przybliżeniu porównać
z metafizyczną głębią przeżyć zakopiańskich.
Tutaj rodzi się prawdziwa tajemniczość życia i prawdziwy strach
przed wielkością własnej jaźni...”.
Takich skrzących się przekorą i pomysłowością zabaw obrazami, ideami,
słowami było bardzo wiele w młodości „książąt i lordów”. Trzej
przyjaciele mieli doświadczyć gorzkiej prawdy, że groteska, która
świetnie żongluje pojęciami metafizycznymi, jest tylko pozorną ucieczką
od rozpaczy, że nie przybliża, nie otwiera prawdziwych metafizycznych
doznań. Dwudziestego pierwszego lutego 1914 roku zastrzeliła się
w Dolinie Kościeliskiej narzeczona Witkacego, Jadwiga Janczewska.
W opinii środowiska za tę śmierć odpowiadał moralnie Witkacy, robiący jej
sceny zazdrości o znajomość z Karolem Szymanowskim.
W momencie rzeczywistej tragedii ironiczna, gubiąca się w metaforach,
błazeńska literatura nie mogła stanowić dla Witkacego oparcia.
Przygarnęły go góry, zaszył się w nich na trzy dni i do dziś nie
wiadomo, gdzie był i co robił. Nie pozostał – o ile wiem – żaden
literacki ślad tej białej plamy w życiorysie. Oto najbardziej zagadkowy
wyczyn taternicki harnasia z Krupówek.
Wkrótce pogrążonego w depresji Witkacego czekać miały dwie kolejne
próby, każda ze swoim janosikowym wyzwaniem. Bronisław Malinowski
uprosił go, aby wybrał się z nim jako fotograf i rysownik w podróż
badawczą na wyspy Pacyfiku. Przyjaźń z lat dziecinnych nie wytrzymała
próby wspólnej pracy w tropikalnych warunkach. Narastał konflikt
i otwarta niechęć. Katalizatorem rozstania stała się wiadomość
o wybuchu pierwszej wojny światowej. Malinowski pozostał, aby
doprowadzić do końca badania, które stały się wkrótce podwaliną jego
błyskotliwej kariery naukowej.
A Witkacego wkrótce można było spotkać na petersburskich salonach.
Znakomicie prezentował się w mundurze szkoły oficerów kawalerii. Była
wojna, nauka szła skróconym kursem, po świetnie zdanym egzaminie
trzydziestoletni Polak, wnuk zesłańca chcący walczyć o Polskę przy boku
Rosjan, został podporucznikiem w elitarnym Lejbgwardyjskim Pawłowskim
Pułku. Zapewne właśnie wtedy dosięgła go wiadomość o tym, że w Lowranie
nad Adriatykiem zmarł jego ojciec, przyjaciel, nauczyciel, partner
artystycznych sporów, a przede wszystkim wzorzec wielkości.
Wielkość nie objawiła się we wspaniałości wojowania. Ciężko ranny
w walkach z Niemcami na terenie Białorusi Witkacy przeszedł gehennę
frontowych lazaretów, gdy wrócił do pułku, wybuchła wojna, a rada
żołnierska wybrała go jednym z ludowych komisarzy. Wiadomości
o wojennych losach są skąpe, temat „Witkacy w szeregach rewolucji”
to kolejna biała plama w biografii. Jedno jest pewne – były powody,
dla których nie chciał mówić. Według jego rozmówców – przyznawał się
do udziału w gwałtach zbiorowych.
Niewątpliwie trzy przestrzenie, w których Witkacy mógł doświadczyć
janosikowej męskiej wielkości, okazały się obszarami klęski
i niespełnienia. Nie okazał się zdobywcą gór, nie zasłynął jak
podróżnik, nie wrócił z wojny okryty chwałą. Osiągnął wielkość w sztuce
– ale nie taką, jak chciał, nie wtedy, gdy tego pragnął. Można
stwierdzić, że na teren sztuki chętnie i często przenosił pewne elementy
sztafażu tropikalnego, radżów i Malajów; w jego teatralnych tekstach
znajdziemy licznych ludzi w mundurach, rosyjskie księżne, hrabiny
i jenerałów. W Niepodległości trójkątów, sztuce z 1922 roku,
dedykowanej „Leonowi Chwistkowi specjalnie jako autorowi Kardynała Ponifleta
zniszczonego w rękopisie w 1917 roku” występuje na
przykład: „Maxym Grigoriewicz, kniaź Bublikow Tmutarakanskij
– kontradmirał ubrany w biały mundur z czarnymi orłami na epoletach”.
O górach, o alpinistach – bardzo mało – o ile doczytałem. Góry
były zbyt serio. Bardziej działały na wyobraźnię typy oryginałów
z Krupówek, kokoty i artyści, starozakonni i arystokraci – tych na
deski teatru wpuszczał chętnie. Osobnym problemem mogłoby być
prześledzenie związków korespondencji ojca z tematyką dramatów syna –
Witkacego.
Konstanty Puzyna pisał w przedmowie do pierwszego wydania Dramatów
w roku 1962, że ich ekspresjonistyczna aura bliska jest
egzystencjalizmowi: „Powrót do metafizyki, akcentowanie wyrazu
osobowości, własnego ja, samotność istnienia i świadomość samotności
innych, pragnienie «bycia sobą» i niemożność osiągnięcia tego
stanu, problematyka alter ego, niebytu, nicości, rozpaczy, buntu wobec
własnej sytuacji – to krąg myślowy, w którym te prądy się
stykają”. Gdy przepisuję te słowa, nie opuszcza mnie obraz
trzydziestoletniego Witkacego uciekającego w zimowe góry od trupa
kobiety, którą kochał i doprowadził do śmierci. Gdzie poszedł
z Kościeliskiej – do szałasów na Tomanowej? Na Halę Stoły może?
Siedział tam przy watrze, patrząc się w ogień? A może szukał śmierci
w pustkowiach Czerwonych Wierchów? Niebyt, nicość, niemożność bycia
sobą? Może poszedł w Dolinę Rohacką, a z niej do słowackiej knajpy?
Witkacy, tak jak pozostali jego dwaj przyjaciele, wchłonął tak wielkie
zakopiańskie i podhalańskie zasoby energii, że naznaczyły go one na całe
życie. Każdy z trzech chłopaków z Krupówek stał się radykalnym
modernistą w jakiejś dziedzinie naukowej czy artystycznej. Bronisław
Malinowski zabłysnął jako twórca nowych kierunków etnologii, Leon
Chwistek zostawił po sobie nie tylko oryginalną teorię wielości
rzeczywistości, ale też dostępne tylko specjalistom od logiki prace na
temat teorii typów. Stworzyli obydwaj rodziny, dochowali się potomstwa.
Witkacy – najbystrzejszy, ambitny i pracowity, nie zdołał uruchomić do
końca tej potężnej sprężyny, jaką nakręciła w nim młodość. Przegadał,
przebłaznował zbyt wiele. Nawet pieczęć śmierci, jej dramat nie wypadły
najlepiej. Chciał umrzeć, ostrzegając nas przed idącym ze Wschodu
mrocznym losem. Ale podwójne samobójstwo, łączące historię i miłość,
wypadło jakoś połowicznie. Kochanka przechorowała się po truciźnie,
wyzdrowiała. Potem zapomniany grób w poleskiej wiosce, zapomniane
dzieło pisarskie i malarskie, narodzenie na nowo w nowoczesności
skomentowane groteską pogrzebu per procura na Pęksowym Brzyzku. To
wszystko nie zdołało w pełni tej zgromadzonej kiedyś energii wyczerpać,
uruchomić. Pozostał w swej inności. Robi miny śmieszne, ale one
ostrzegają.