PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 60

Piotr Wojciechowski

Cień Giewontu i miazmaty Krupówek



W recenzji z jednej z „powieści górskich” Michała Jagiełły napisałem, że „Tatry to kłębowisko legend i mitów, przestrzeń kulturowa i psychologiczna o wyróżnionym układzie napięć, struktur sentymentu, szaleństwa, urojeń artystycznych i politycznych. Każdy metr ścieżki, każdy okruch granitu, każda łapka kosodrzewiny, wszystko to opisane, potrójnie skłamane, opłakane męskimi łzami, potwierdzone westchnieniami kobiet fatalnych, sprzedane przez olśniewających szarlatanów”.

Pomieszałem w tym tekście dwie sfery, teraz, gdy zastanawiam się nad siłami, jakie kształtowały młodość Stanisława Ignacego Witkiewicza, widzę potrzebę wyraźnego oddzielenia tego, co należy do przestrzeni Tatr, i tego, co wyrastając z podtatrzańskiej góralszczyzny, stało się wsią, kurortem, miasteczkiem, miejscem mitycznym i degeneruje się z dekady na dekadę, proponując kolejnym pokoleniom nowe twarze swojej karykatury, nowe maski swojej tajemnicy. Czy jest Zakopane rzeczywiście „miejscem mitycznym”?
Zauważmy – jeśli powiemy komuś, że jedziemy do Radomia, Saratowa, Düsseldorfu, Turynu – na to zaraz zapyta – po co?
Jeśli jednak powiemy, że jedziemy do Zakopanego albo do Paryża, albo Nicei – nikt nie zapyta, po co. Miejsce mityczne jest celem samym w sobie i samo przez się.
Mit Zakopanego ma wszelkie funkcje klasycznego mitu – identyczne zresztą z funkcjami kultury.
Mit formuje wspólnotę tych, co przyjęli mit, ulegli mitowi.
Mit nadaje sens – sens życiu i umieraniu, sens historii, sens cierpieniu.
Mit powoduje trwanie, rozwój, transformacje mitu, gwarantuje żywotność tego uniwersum symbolicznego, którego jest częścią.

W przypadku Zakopanego to wszystko jest bardzo wyraźne. A właśnie Stanisław Ignacy Witkiewicz stanowić może przykład osoby, która przyjęła mit, uległa mu, a potem na tyle twórczo wzięła udział w jego rekonstrukcji, że stała się jego cząstką.

Lata dziecięctwa i młodości Stanisława Ignacego Witkiewicza przypadają na okres burzliwych przemian. Zakopane z góralskiej wsi staje się sławnym w trzech zaborach kurortem. Przemiany następują także w alpinizmie i taternictwie. Dobiega kresu era wypraw w stylu Tytusa Chałubińskiego, wycieczek prowadzonych przez przewodników, z udziałem tragarzy, nieraz z góralską muzyką. Ten styl, kontynuowany przez syna Tytusa, Ludwika Chałubińskiego, kończy się. Jego najpełniejszym wyrazem literackim jest zbiór szkiców Stanisława Witkiewicza, uczestnika tych wypraw, Na przełęczy. Rozpoczyna się nowa era, czasy Mieczysława Świerza, Mariusza Zaruskiego, Józefa Oppenheima, Mieczysława Karłowicza. Wchodzi w powszechne użycie lina taternicka, przybywa coraz bardziej doskonałego ekwipunku. W tych nowych czasach taternictwo staje się sportem, rośnie element współzawodnictwa, pojawia się nawa legenda „człowieka gór”, zwycięzcy szczytów. W tej legendzie często pobrzmiewa echo innej, starszej nadrzeczywistości symbolicznej. W tym kłębowisku ziemiańskich i powstańczych, góralskich i artystowskich legend i mitów postać Janosika jest elementem centralnym. Być mężczyzną w kręgu mitologii Tatr i Podhala można właściwie tylko upodobniając się w jakimś stopniu do bohatera mitycznego. To nie zmieniło się od czasów Witkiewiczów po dziś. W sferze tego wzoru podejmuje się rozmaite rytuały sięgania po sens i pełnię – nie tylko taternickie gesty ryzyka, ale także pijackie gesty agresji, czyny skandaliczne i noce rozpustne, intelektualne puszenie się w kawiarniach i błyski artystycznego aktu twórczego. Echami etosu „drużyny Janosikowej” czy zbójnicko–juhaskich „burs” idących w ślady tej drużyny żywią się przyjaźnie ze schronisk i narciarskich stoków, knajpiane kumpelstwo, sprzysiężenia przemytnicze, partyzanckie braterstwo broni na szlakach kurierskich i bojowych. Być trzeba kimś, kto sam ustanawia czynem własny kodeks moralny, kto magicznie i magnetycznie przyciąga każdą kobietę, do kogo garną się najlepsi po pozór sławy i wolności. Zapewne bez mitu Janosika nie byłoby Sabały ani Witkacego, nie byłoby Staszka Marusarza, ani „Ognia”, nie byłoby taternika–pisarza Jana Długosza ani polskiej szkoły himalaizmu.

Nastoletni Stanisław Ignacy czuł imperatyw janosikowego wzoru, czuł wiszące w halnym wietrze wezwanie wielkości. Nie był sam. W pierwszych latach naszego wieku towarzyszami rozmów, zabaw, wycieczek Stanisława Ignacego Witkiewicza byli dwaj chłopcy starsi od niego o rok – Leon Chwistek i Bronisław Malinowski. Byli kolegami gimnazjalnymi, chociaż nigdy razem do gimnazjum nie chodzili. Stanisław Ignacy Witkiewicz spędził w Zakopanym znaczną część dzieciństwa i młodości, całe „lata szkolne”, chociaż do szkół nie chodził – uczył go ojciec i korepetytorzy. Malinowski i Chwistek otrzymali bardziej uporządkowane wykształcenie – obydwaj zdali maturę w snobistycznym krakowskim gimnazjum im. Sobieskiego, gdzie uczyli się z synami profesury jagiellońskiej i galicyjskiej arystokracji. Do Zakopanego najpóźniej – bo jako dwunastoletni – trafił Leon Chwistek, on też w trójce przyjaciół próbował odgrywać dominującą rolę – kompensując niejako plebejskie brzmienie swojego nazwiska. Wszystkich trzech wyróżniała nie tylko wrodzona inteligencja, rodzina każdego była terenem bolesnych konfliktów. Tłem ich spotkania było zakopiańskie środowisko towarzyskie, grupujące się wtedy wokół trzech salonów – blisko ze sobą związanych. W Kuźnicach miejscem spotkań był dom Zamoyskich, drugi ośrodek przyciągania to salon Marii Dembowskiej, późniejszej dobrodziejki i muzy Stanisława Witkiewicza – trzecim była chata gazdy Andrzeja Ślimaka, w której mieszkali Witkiewiczowie właśnie. Tu grupowały się osoby o ambicjach artystycznych i intelektualnych. Pomiędzy salonami trwała konkurencja, pojawiały się intrygi i konflikty, ale jeśli nawet wszyscy nie bywali wszędzie, to wszystko o sobie wiedzieli.

Trzej ambitni, błyskotliwie bystrzy rówieśnicy – sztubacy krążyli między tymi środowiskami określani jako „lordowie i książęta”. Ich przyjaźń nie była ani dobra, ani łatwa. Bronisław Malinowski, najmniej lotny, efektowny, choć najpilniejszy, brał stronę Witkiewicza, aby się bronić przed Chwistkiem. Chwistek z trudem znosił ironię, arogancję i drwiny Stanisława Ignacego Witkiewicza. Wiele ich jednak łączyło. Karol Estreicher, biograf Chwistka, pisał: „Stanisław Ignacy Witkiewicz, nie nauczony obowiązków, przyzwyczaił się w owym czasie do traktowania własnego i cudzego życia jako wielkiej zabawy. Przyznawał jednak później, że młodości spędzonej z Chwistkiem i Malinowskim zawdzięczał wiele, że błądziłby po zakamarkach myśli, gdyby nie oni. [...] Literacka imaginacja chłopców była pobudzona, podniecona, zmieszana z erotyzmem o typie młodopolskim, będącym wówczas u szczytu triumfu. Sny o powodzeniu, potędze, sławie, łączyły się z marzeniami o miłości, dość naiwnie pojmowanej, jako o zmysłowym szaleństwie”.

Nie trzeba dodawać, że dekadencka aura towarzyska Zakopanego i pełen prostej jurności erotyzm górali miały tu niemały wpływ.

To, co trzech przyjaciół trzymało razem mimo żalów i konfliktów, to również to, że żaden z nich nie miał zadatków na Janosika ani na tytana górskich wyczynów. Leon miał krótki wzrok, Stanisław Ignacy często chorował, Bronisław był hipochondrykiem i rzeczywiście cierpiał na anemię. Chodzili na wycieczki, ale to nie było coś, co mogłoby zaspokoić ich ambicje. A więc gdy wielkość Tatr była przed nimi zamknięta, musieli zdobyć wielkość Zakopanego. A Stanisław Ignacy musiał sięgnąć po tę wielkość wbrew i na przekór ojcu uznawanemu, cenionemu, na przekór ojcu maksymaliście i fantaście. Widział przed sobą drogę buntu i szyderstwa. Jego ojciec zażywał zasłużonej sławy wybitnego i zdecydowanego w sądach krytyka sztuki, malarza, współtwórcy „stylu zakopiańskiego”, wybitnego działacza społecznego. Skoro ojciec był jedną z najbardziej wyrazistych postaci towarzyskiego światka Zakopanego – syn też chciał się wyróżniać, zdobyć uznanie.

Stanisław Ignacy Witkiewicz w góry miał blisko, do górali jeszcze bliżej, ale jak się zdaje, między Tatrami a nim stanął właśnie ojciec. Ojciec znał góry, pisał o nich pięknie. Związany przyjaźniami ze środowiskiem pozytywistów, przylegał zarazem sentymentami do tradycji romantycznej. W pisaniu – a także w działaniach społecznych – obydwie tradycje splatały się ze sobą, przygotowując jakby płaszczyznę buntu dla syna, który nazwał się potem Witkacym. Stanisław Witkiewicz przyjaźnił się nie tylko z warszawskimi pozytywistami. Przyjaźnił się także z góralami i to nie z byle kim, z Andrzejem Rojem, z Janem Sabałą, z najwyśmienitszymi przewodnikami, grajkami, budarzami. To sprawiło, że syn uznał góralszczyznę za domenę ojca, a więc nie swoją przestrzeń wyobraźni. To ojciec Stanisławowi Ignacemu wybrał na ojca chrzestnego samego Homera Podhala, byłego zbójnika Jana Sabałę – warto pamiętać, że matką chrzestną była Helena Modrzejewska. Tak więc można powiedzieć, że symbolicznie przekazał synowi już w powiciu dziedzictwo dwu mitycznych przestrzeni – legendy góralskiej starożytności i legendy wysokiej sztuki. Nawet wtedy, gdy Witkiewicz opuścił już Zakopane, a nie był to nigdy wyjazd na dobre, Tatry ścigały go listami ojca.

Oto fragment listu, datowany „Zakopane, 3 czerwca 1903”:

„Szkoda, żeś nie był ze mną na wycieczce w Białem. Szalałbyś od kolorów! Smreki mają jeszcze tę złoć zimową, w tym buki z młodą zielenią z góry wydają się jak jakieś zielone mgły jedwabiste. Białe błyszczące obłoki, turnia Giewontu, przez którą od czasu do czasu przesypał się deszcz skrzący się w słońcu. W dole potok ślizgający się po zboczach razem ze słońcem, które leci z wodą. A pod nogami ogromne rozwarte gencjany – miliardami, gencjany, przed którymi można klękać. Na szałasisku zielono, tylko szałas ozeprany przez wiatr. Jak wrócisz – w Kasprową natychmiast. Tylko wróćcie zdrowo”.

Ta wypracowana, na wskroś literacka proza, przeznaczona jest dla osiemnastoletniego syna, studenta malarstwa. Ten język, wizja, emocjonalna gęstość – wszystko ma służyć przekazaniu kultu Tatr. Ale takiego kultu, w którym ojciec jest niekwestionowanym kapłanem.

I tu uwaga – czy można mówić o czymś takim, jak język literacki Zakopanego? Lata, w których o górach piszą – wśród licznych wielu – Tadeusz Miciński (Nietota, 1910) i Witkiewicz (Na przełęczy, 1891), mają poza sobą już prawie stulecie osobliwej przygody literackiej polszczyzny. Na przygodę tę składało się znalezienie języka dla opisu gór wysokich, opisu sytuacji człowieka w górach, a także odreagowanie spotkania z językiem góralskim, z góralską gadką, duchem góralszczyzny.

Sto lat przed Micińskim i Witkiewiczem tak pisał o górach Stanisław Staszic – oto zapis wrażeń z wejścia na Krywań w 1805 roku: „Trudne do pojęcia, trudniejsze jeszcze do opisu te pierwsze wrażenia, które na umyśle z wysokich gór sprawia razem zoczona rozstrzeni niezmierność i tylu przedmiotów ogromnych nieprzejrzałość. Jest to nagle jakieś dziwne zachwycenie: wzrok olśnion, wewnętrzny zmysł rozumu prawie osłupiony, pełno poruszeń, pełno wewnątrz czucia, ale przytem żadnych wyobrażeń. Zdaje się i tu ostrzegać natura, że ograniczone człowieka zmysły”.

Razem z przemianami w taternictwie, z coraz silniejszym zaznaczaniem się wątku sportowo–wycznowego zaznaczała się potrzeba zastąpienia czymś nowym tej stylistyki pisania o górach, która formowała się od Staszica po Micińskiego i Witkiewicza. Wezwaniem do odmiany stylu był artykuł Ferdynanda Goetla opublikowany w 1912 roku w „Taterniku”, dwadzieścia jeden lat po Na przełęczy i tylko dwa lata po Nietocie, opatrzony tytułem Wycieczka – jak się o niej nie pisze.

Gdy Stanisław Ignacy chciał się określić jako twórca osobny, imperatywem, warunkiem samodzielności stało się odrzucenie zarówno dziedzictwa idei podhalańskiej, jak i ojcowskiego stylu. Ucieka z cienia Giewontu w miazmaty Krupówek, nie chce konkurencji uwodzących krzepą sportowców, ucieka w towarzystwo kawiarniano–knajpiane, a przede wszystkim w napięcia i zawirowania osobliwej przyjaźni z Chwistkiem i Malinowskim, których na swój sposób monumentalizuje, by dowartościować sam siebie. Tak na przykład pisał o Chwistku: „Jeśli do czyjegoś intelektu można zastosować epitet demoniczny, to chyba do intelektu jednego Leona Chwistka, sama postać jego jest groźna w swej bawolej wprost potędze, gdy porusza się, chwiejąc się jakby pod brzemieniem duchowego ciśnienia, ale nade wszystko poczucie metafizycznej grozy budzi w widzu niesamowity łeb jego nabity guzami mądrości nadludzkiej jakiejś...” – i tak dalej, bo rzadko mu jest dany dar zwięzłości. W pisanej w latach 1909-1911 powieści 622 upadki Bunga z niespotykanym u siebie ciepłem wspomina zakopiańskie spotkania lat chłopięcych i zachwala intelekt Bronisława Malinowskiego, ukrytego tu w postaci Lorda Nevermore, co więcej – dość precyzyjnie przewiduje koleje jego życia, od podróży na wyspy Południa, przez zakres zainteresowań etnologicznych, aż po błyskotliwą światową karierę naukową. Czy miał dar prorokowania? Wolę inną hipotezę, wierzę, że Malinowski, który znał Bunga zdecydował się w odwet za niezliczone złośliwości zrealizować własnym życiem scenariusz zawarty w tej szalonej powieści.

Literackim dokumentem odwrócenia się od gór i świadomego współtworzenia mitu Zakopanego był z pewnością artykuł Witkacego opublikowany w „Echu Tatrzańskim” w 1919 roku Demonizm Zakopanego: „Dla ludzi słabych Zakopane jest prawie tak zabójcze, jak spotkanie z prawdziwie demoniczną kobietą. Dla rzeczywistych Tytanów Ducha (o ile tacy w ogóle jeszcze istnieją) jest ono miejscem, w którym kondensuje się ich istota, rozwierają się dla nich horyzonty i twórczość artystyczna, społeczna i naukowa stwarza nowe formy i buduje nowe wartości. [...] Nazywano niegdyś Zakopane duchową stolicą Polski – my nazwaliśmy je inaczej – generalną wytwórnią specyficznego, zresztą czysto polskiego narkotyku, zakopianiny, bo przecież demonicznie wpływa na dusze spotworniałe i wciąż potworniejsze jeszcze miasteczko u stóp gór, co jak pleśń jakaś się rozpełzło. Nie pensjonaty, nie sanatoria, nie alkohol, gdzieś pośrodku znajduje się ta elita, której szczyt stanowią polscy pierwsi zakopiańczycy, to jest ci, którzy potrafią pochłaniać maksymalne dawki zakopianiny. Jest to piekielnie przyjemne w swojej męczarni, a możemy tylko błogosławić siły, które Polskę obdarzyły takim wyrostkiem robaczkowym, jakim jest Zakopane, a można mieć nadzieję, że przy dalszym zdrowieniu polskiego organizmu, i nam nie grozi żaden appendicitis. Mimo całej potwornej bezużyteczności Zakopane trwać będzie dalej i wytwarzać coraz to nowe formy psychopatów polskich”.

Zauważmy: już nie Stanisław Ignacy Witkiewicz podpisuje ten tekst, ale Witkacy. W latach 1912 i 1913 Stanisław Ignacy poddał się freudowskiej psychoanalizie przeprowadzonej w Zakopanem przez doktora Karola de Beaurain. Dowiedział się już całkiem naukowo, że ciąży na nim nadmierny wpływ autorytarnego ojca, rozmówcy jego z tych czasów używają określenia „wmówili mu kompleks embriona”. Pseudonim wymyślił za poradą psychoanalityka.

Leon Chwistek zdobył pozycję naukową jako profesor matematyki i logiki, został też krytykiem i teoretykiem sztuki, zasłynął też jako malarz, pisarz i pojedynkowicz. Upust swoim literackim fantazjom dał w szyderczej powieści Pałace Boga, powieści zaginionej, która dwukrotnie rodziła się w brudnopisach – początkowo jako Kardynał Poniflet. W ocalonych rozdziałach znajdziemy takie zdania:

„Zakopane jest predestynowane na rezerwat dla zanikającego gatunku indywidualistów. Ogólne schamienie społeczeństwa i zanik prawdziwej arystokracji rodowej i skupionej u jej stóp arystokracji ducha grozi kulturze niezawodnym upadkiem. Zakopane jest jedyną miejscowością na świecie, w której ludność tubylcza jest pochodzenia szlacheckiego i posiada cechy wybitnie arystokratyczne [...].
Tutaj, a nie gdzie indziej odrodzić się powinien pewien typ tajemniczej i naprawdę głębokiej damy, która w wytwornym pałacu czeka wieczorną porą na wizytę maga–poety. [...]
Góry są delikatne i wymagają osobliwej pieczołowitości i wewnętrznego mroku, który jest wyłącznym przywilejem Polaków.
Góry są źródłem najwyższych przeżyć i związane z najwznioślejszymi wybuchami ludzkiej twórczości. Dziś już jest obiektywnie stwierdzone, że najwięksi geniusze byli turystami. [...] Życie miejskie spłyca i rozmienia osobowość na drobną monetę. Tylko w Zakopanem rodzi się prawdziwa wielkość, płynąca z tajemniczego zapachu lasów świerkowych i mchów wilgotnych, i z gorących podmuchów wiatru halnego. Tylko w Zakopanym kobieta potrafi naprawdę kochać i naprawdę wielbić mężczyznę. To wszystko, co dzieje się za granicą, łącznie z Paryżem i Indiami Zachodnimi, nie da się nawet w przybliżeniu porównać z metafizyczną głębią przeżyć zakopiańskich.
Tutaj rodzi się prawdziwa tajemniczość życia i prawdziwy strach przed wielkością własnej jaźni...”.

Takich skrzących się przekorą i pomysłowością zabaw obrazami, ideami, słowami było bardzo wiele w młodości „książąt i lordów”. Trzej przyjaciele mieli doświadczyć gorzkiej prawdy, że groteska, która świetnie żongluje pojęciami metafizycznymi, jest tylko pozorną ucieczką od rozpaczy, że nie przybliża, nie otwiera prawdziwych metafizycznych doznań. Dwudziestego pierwszego lutego 1914 roku zastrzeliła się w Dolinie Kościeliskiej narzeczona Witkacego, Jadwiga Janczewska. W opinii środowiska za tę śmierć odpowiadał moralnie Witkacy, robiący jej sceny zazdrości o znajomość z Karolem Szymanowskim.
W momencie rzeczywistej tragedii ironiczna, gubiąca się w metaforach, błazeńska literatura nie mogła stanowić dla Witkacego oparcia. Przygarnęły go góry, zaszył się w nich na trzy dni i do dziś nie wiadomo, gdzie był i co robił. Nie pozostał – o ile wiem – żaden literacki ślad tej białej plamy w życiorysie. Oto najbardziej zagadkowy wyczyn taternicki harnasia z Krupówek.

Wkrótce pogrążonego w depresji Witkacego czekać miały dwie kolejne próby, każda ze swoim janosikowym wyzwaniem. Bronisław Malinowski uprosił go, aby wybrał się z nim jako fotograf i rysownik w podróż badawczą na wyspy Pacyfiku. Przyjaźń z lat dziecinnych nie wytrzymała próby wspólnej pracy w tropikalnych warunkach. Narastał konflikt i otwarta niechęć. Katalizatorem rozstania stała się wiadomość o wybuchu pierwszej wojny światowej. Malinowski pozostał, aby doprowadzić do końca badania, które stały się wkrótce podwaliną jego błyskotliwej kariery naukowej.

A Witkacego wkrótce można było spotkać na petersburskich salonach. Znakomicie prezentował się w mundurze szkoły oficerów kawalerii. Była wojna, nauka szła skróconym kursem, po świetnie zdanym egzaminie trzydziestoletni Polak, wnuk zesłańca chcący walczyć o Polskę przy boku Rosjan, został podporucznikiem w elitarnym Lejbgwardyjskim Pawłowskim Pułku. Zapewne właśnie wtedy dosięgła go wiadomość o tym, że w Lowranie nad Adriatykiem zmarł jego ojciec, przyjaciel, nauczyciel, partner artystycznych sporów, a przede wszystkim wzorzec wielkości.
Wielkość nie objawiła się we wspaniałości wojowania. Ciężko ranny w walkach z Niemcami na terenie Białorusi Witkacy przeszedł gehennę frontowych lazaretów, gdy wrócił do pułku, wybuchła wojna, a rada żołnierska wybrała go jednym z ludowych komisarzy. Wiadomości o wojennych losach są skąpe, temat „Witkacy w szeregach rewolucji” to kolejna biała plama w biografii. Jedno jest pewne – były powody, dla których nie chciał mówić. Według jego rozmówców – przyznawał się do udziału w gwałtach zbiorowych.
Niewątpliwie trzy przestrzenie, w których Witkacy mógł doświadczyć janosikowej męskiej wielkości, okazały się obszarami klęski i niespełnienia. Nie okazał się zdobywcą gór, nie zasłynął jak podróżnik, nie wrócił z wojny okryty chwałą. Osiągnął wielkość w sztuce – ale nie taką, jak chciał, nie wtedy, gdy tego pragnął. Można stwierdzić, że na teren sztuki chętnie i często przenosił pewne elementy sztafażu tropikalnego, radżów i Malajów; w jego teatralnych tekstach znajdziemy licznych ludzi w mundurach, rosyjskie księżne, hrabiny i jenerałów. W Niepodległości trójkątów, sztuce z 1922 roku, dedykowanej „Leonowi Chwistkowi specjalnie jako autorowi Kardynała Ponifleta zniszczonego w rękopisie w 1917 roku” występuje na przykład: „Maxym Grigoriewicz, kniaź Bublikow Tmutarakanskij – kontradmirał ubrany w biały mundur z czarnymi orłami na epoletach”. O górach, o alpinistach – bardzo mało – o ile doczytałem. Góry były zbyt serio. Bardziej działały na wyobraźnię typy oryginałów z Krupówek, kokoty i artyści, starozakonni i arystokraci – tych na deski teatru wpuszczał chętnie. Osobnym problemem mogłoby być prześledzenie związków korespondencji ojca z tematyką dramatów syna – Witkacego.

Konstanty Puzyna pisał w przedmowie do pierwszego wydania Dramatów w roku 1962, że ich ekspresjonistyczna aura bliska jest egzystencjalizmowi: „Powrót do metafizyki, akcentowanie wyrazu osobowości, własnego ja, samotność istnienia i świadomość samotności innych, pragnienie «bycia sobą» i niemożność osiągnięcia tego stanu, problematyka alter ego, niebytu, nicości, rozpaczy, buntu wobec własnej sytuacji – to krąg myślowy, w którym te prądy się stykają”. Gdy przepisuję te słowa, nie opuszcza mnie obraz trzydziestoletniego Witkacego uciekającego w zimowe góry od trupa kobiety, którą kochał i doprowadził do śmierci. Gdzie poszedł z Kościeliskiej – do szałasów na Tomanowej? Na Halę Stoły może? Siedział tam przy watrze, patrząc się w ogień? A może szukał śmierci w pustkowiach Czerwonych Wierchów? Niebyt, nicość, niemożność bycia sobą? Może poszedł w Dolinę Rohacką, a z niej do słowackiej knajpy?

Witkacy, tak jak pozostali jego dwaj przyjaciele, wchłonął tak wielkie zakopiańskie i podhalańskie zasoby energii, że naznaczyły go one na całe życie. Każdy z trzech chłopaków z Krupówek stał się radykalnym modernistą w jakiejś dziedzinie naukowej czy artystycznej. Bronisław Malinowski zabłysnął jako twórca nowych kierunków etnologii, Leon Chwistek zostawił po sobie nie tylko oryginalną teorię wielości rzeczywistości, ale też dostępne tylko specjalistom od logiki prace na temat teorii typów. Stworzyli obydwaj rodziny, dochowali się potomstwa. Witkacy – najbystrzejszy, ambitny i pracowity, nie zdołał uruchomić do końca tej potężnej sprężyny, jaką nakręciła w nim młodość. Przegadał, przebłaznował zbyt wiele. Nawet pieczęć śmierci, jej dramat nie wypadły najlepiej. Chciał umrzeć, ostrzegając nas przed idącym ze Wschodu mrocznym losem. Ale podwójne samobójstwo, łączące historię i miłość, wypadło jakoś połowicznie. Kochanka przechorowała się po truciźnie, wyzdrowiała. Potem zapomniany grób w poleskiej wiosce, zapomniane dzieło pisarskie i malarskie, narodzenie na nowo w nowoczesności skomentowane groteską pogrzebu per procura na Pęksowym Brzyzku. To wszystko nie zdołało w pełni tej zgromadzonej kiedyś energii wyczerpać, uruchomić. Pozostał w swej inności. Robi miny śmieszne, ale one ostrzegają.



 <– Spis treści numeru