„Irambo” przed przebudową dokonaną przez WSS Społem
rys. Tadeusz Świątek
Ta przedwojenna willa już nie istnieje. Na jej miejscu stanął duży
oszklony pawilon, przywołujący swoim wyglądem wielkomiejskie centra. I niewiele już
osób, idąc ulicą Jelenią przy skrzyżowaniach z Błońską i Helenowską,
pamiętać może dawny skromny budynek o egzotycznej nazwie.
Właścicielami domu była znana aktorska rodzina Trapszów, toteż obok
oficjalnej nazwy funkcjonowała popularna – Trapszówka. Dom zbudowany
dla inżyniera Władysława Trapszy służył jego rodzinie, ale dawni
mieszkańcy pamiętają przede wszystkim Mieczysławę Ćwiklińską. Nie znamy
nazwiska architekta ani budowniczego. Willa, w modnym przed wojną stylu
modernistycznym, charakteryzowała się prostotą i dobrymi proporcjami.
W Podkowie wybudowano kilka podobnych obiektów.
Działka, na której zbudowana została willa, należała do największych
w Podkowie, a już na pewno w tej okolicy. Ogród stanowił naturalną
enklawę zieleni, zwracał uwagę urodą drzew i krzewów. Północna część
działki była przed wojną ogrodem warzywnym, uprawianym przez ogrodnika;
część – od strony ulicy Jeleniej – miała charakter parkowy. Rosły
tutaj tuje i błękitne świerki sadzone przez Władysława oraz krzewy
ozdobne. Do najpiękniejszych należały bzy – białe, lila i ciemne –
ofiarowywane wybitnej aktorce przez licznych wielbicieli.
W 1976 roku administratorem tego obiektu przejętego przez Biura
Szkoleniowe CZSS został pan Tadeusz Świątek.
– Początkowo powierzono mi archiwum, ale wkrótce zostałem
administratorem dwóch budynków w Podkowie Leśnej, należących do
spółdzielni, a przeznaczonych na miejsce szkoleń i konferencji: dawnego
kasyna w parku i willi „Irambo” – wspomina. – Budynki były
zaniedbane, nieporządek panował również w dokumentach. Zajmowałem się
więc remontami, uzupełnianiem dokumentacji, miałem także za zadanie
znaleźć miejsce dla mieszkających w willi dawnych pracowników pani
Ćwiklińskiej. Niestety nie pamiętam ich nazwiska. Byli małżeństwem,
ona pracowała przed wojną jako pokojowa aktorki, a on był dozorcą,
gospodarzem domu i posługiwał jako kelner, gdy przyjeżdżali liczni
goście. Kiedy zacząłem pracę w Podkowie, oboje byli już wiekowi. To,
co mnie zaskoczyło przy pierwszym spotkaniu, to schludny wygląd domu
i otoczenia. Ścieżki były wysypane czyściutkim piaskiem, klomb obsadzony
kwiatami, które kupowali za własne pieniądze. To miejsce było dla nich
ważne. Uznałem, że warto ich zatrzymać, i przedstawiłem to moim
pracodawcom.
Z początku przyjęli mnie nieufnie, ale potem kontakty były już zupełnie
dobre. Gdy poskarżyli się, że im cieknie z dachu, kazałem budynek
ocieplić, dach wyremontować. Domek był malutki, pokoik z sionką,
pełniącą funkcję kuchenki. Skromnie i czyściutko. Mieli mały kredens
z szybkami, biało–brązowy, stół, otomanę, żeliwne łóżka
i biblioteczkę. Na ścianach ładne obrazki oraz fotografia Ćwiklińskiej,
z jednego z filmów.
W trakcie rozmów zorientowałem się, że ich stosunki z aktorką były
prawie rodzinne. Odwiedzali ją w jej mieszkaniu na Odolańskiej, a potem
w nowym domu, a Ćwiklińska, gdy odwiedzała Podkowę, przywoziła im zawsze
jakieś smakołyki. Nieraz wspominali dawne czasy, kiedy dom był pełen
gości, gdy przyjeżdżała Messalka. Gwiazda filmu i operetki Lucyna
Messal najpierw była rywalką, a później bliską przyjaciółką Mieczysławy.
Stanowiły zabawną parę, bo Messalka była wysoka i szczupła, a Ćwiklińska
niziutka i okrągła. Kiedyś spotkałem je w Warszawie, szły ulicą,
Ćwiklińska chodnikiem, Messalka jezdnią, żeby wydawać się trochę niższą,
a przed nimi służąca z dwoma jamnikami na smyczy.
Willa „Irambo” była piętrowa, z tarasem i oszkloną werandą, na
której stał duży stół, potem, za czasów Społem, przeniesiony do małego
domku. Kuchnia znajdowała się w suterenie, a stołowy na parterze.
Między tymi pomieszczeniami zamontowana została winda, by szybko podawać
potrawy i nie zmuszać służby do biegania po schodach. A gości zawsze
było wielu. Pokój aktorki wychodził na ulicę Błońską i miał wyjście na
taras. Tam najczęściej siadywała, przykryta pledem. Na górze był pokój
gościnny dla dalszej rodziny, a w drugim skrzydle pomieszczenie,
w którym nocowała Messalka. Obok zaś pokoik dla jej służącej.
Willa o dużych weneckich oknach stanęła na zalesionej działce
zakupionej od Stanisława Lilpopa. Po śmierci Władysława w willi
zamieszkała jego żona Anna z Egerów Trapszo. W 1948 roku dom przejął
skarb państwa, ale cztery lata później Mieczysława otrzymała go w darze
od narodu, choć była prawną spadkobierczynią. Podzieliła działkę na
trzy części – największa część parkowa z willą pozostała do czasu jej
własnością, dwie pozostałe otrzymali Włodzimierz Eger, brat Anny, oraz
ich kuzynka. Mieczysława sprzedała swoją część w 1954 roku Zrzeszeniu
Prywatnego Handlu i Usług.
W czasach, gdy tu bywałem, ogród był jeszcze bardzo piękny: trawniki,
przed domem klomb, na którym kwitły pelargonie, bratki, niezapominajki
i petunie. Od strony ulicy Jeleniej ustawiono przy alejkach ławeczki.
Byłem też kiedyś z mamą u pani Ćwiklińskiej w jej mieszkaniu na
Odolańskiej. Pamiętam, że cały pokój obwieszony był jej fotografiami
w pięknych oprawach. Pani Miecia, czyli, jak o niej mówiono
powszechnie – Ćwikła, była bardzo serdeczna, interesowała się wszystkim.
Mówiła bardzo szybko, na wszystko miała natychmiastową ripostę, dużo się
śmiała i opowiadała różne dowcipy. Mówiła takim trochę sztucznym
głosem. W rozmowie chętnie wracała do przeszłości, ale szybko
przerzucała się znów do czasów współczesnych.
Jak pisać dzisiaj o Ćwiklińskiej, której średniemu i starszemu
pokoleniu nie wypada wręcz przedstawiać? Czy jednak znają jej nazwisko
młodzi ludzie niezainteresowani historią polskiego teatru? Może zatem
warto przypomnieć tę postać, o której Tadeusz Żeleński–Boy powiedział,
że jest klejnotem Warszawy, a Adam Grzymała–Siedlecki po jej
pierwszym występie w Teatrze Narodowym w roku 1927 napisał: „Dawno
nie mieliśmy artystki komediowej tej klasy i rasy, i nieprędko znajdzie
się następczyni”. Pamiętamy ją jako jedną z najbardziej podziwianych
i lubianych aktorek, hołubionych nie tylko przez widownię, ale także
przez krytyków, i to najbardziej wymagających, jak choćby Boy.
Była córką Aleksandry Ficzkowskiej, aktorki należącej do trupy
słynnego Anastazego Trapszy. „W dzień Nowego Roku 1879 zespół
Anastazego Trapszy powiększył się o dziewczynkę – nieślubną co prawda,
lecz w czepku urodzoną” – napisała w świetnej książce o naszej
bohaterce Maria Bojarska. Oficjalnie ojcem aktorki był Marceli Trapszo,
który kilka lat później ożenił się z Aleksandrą i miał z nią syna
Władysława; prawdziwy ojciec pozostał nieznany i w większości materiałów
biograficznych w ogóle się o tej sprawie nie wspomina.
Rodzice Mieczysławy często zmieniali miejsce pobytu, zatrudniani
w różnych teatrach. Matka oddała ją dość wcześnie na renomowaną pensję
Anastazji Warnke w Poznaniu, celowo odrywając córkę od teatru. Uczyła
się więc Miecia praktycznych robótek, a także historii i literatury
ojczystej oraz wielu innych przedmiotów niezbędnych dobrze wychowanej
panience. Ale co komu pisane, to go nie minie. Aktorka powtarzała
później, że to właśnie na pensji zetknęła się z teatrem, ba, osobiście
wręczała kwiaty samej Helenie Modrzejewskiej. Se non è vero è ben
trovato.
Panna rosła i zwracała uwagę wdziękiem i urodą: jasna blondynka
z warkoczami do pasa, błękitnymi oczami i olśniewającą cerą. Na swoim
pierwszym balu w Łodzi, gdzie w tamtejszym teatrze zatrudnieni byli
przez pewien czas jej rodzice, poznała i zawojowała starszego
o kilkanaście lat artystę Zygmunta Bartkiewicza. Był znanym w mieście
bawidamkiem, zawadiaką i awanturnikiem, wiecznie się z kimś
pojedynkującym, a ponadto zdolnym pisarzem i malarzem. Bartkiewicz
zakochał się w niej i po roku w warszawskim kościele Świętego Krzyża
odbył się ślub siedemnastoletniej zaledwie Mieczysławy z Zygmuntem.
Świadkami byli: kupiec Edward Chodowiecki, mąż Ireny Trapszo, ciotki
panny młodej, i inżynier Henryk Karpiński, szwagier Bartkiewicza, po
latach podkowianin, właściciel dwóch willi w Zachodniej Podkowie –
„Korabinka” i „Halszynego Kącika”.
Małżeństwo nie trwało długo, było burzliwe i szybko zakończyło się
rozstaniem. Mieczysława zajęła się od początku prowadzeniem salonu
artystycznego, który jej mąż założył, ale zajęcie to nad wyraz go
nudziło. Zajmowała się reklamą i księgowością, myśląc już jednak
o karierze teatralnej. Kiedy więc małżeństwo się rozpadło i Mieczysława
wróciła do rodziny, jej droga do teatru wydawała się już prosta, bo choć
rodzice inaczej wyobrażali sobie przyszłość córki, największą przeszkodą
na drodze do kariery aktorskiej był jednak mąż. „Zastrzeliłbym cię
jak kaczkę, gdybym cię zobaczył na scenie” – miał jej kiedyś
powiedzieć. Pierwszy egzamin aktorski zdawała Mieczysława przed
najtrudniejszym jury – własnymi rodzicami. Po kilku miesiącach
ćwiczeń dykcji i nauki rozmaitych tekstów zaprezentowała swoje
umiejętności przy rodzinnym obiedzie. Marceli krzyknął podobno: „
Rany boskie, ależ ta mała ma talent!”.
Zadebiutowała mając ledwie lat dwadzieścia w roli Helenki w Grubych
rybach Bałuckiego na scenie Teatru Nowości, pod dyrekcją Ludwika
Śliwińskiego, jako Mieczysława Gryf. Nie mogła występować pod
nazwiskiem eks–męża, nie chciała być kolejną Trapszówną. „
Trupa mojego dziadka i tak była «zatrapszona»”, oświadczyła aktorka,
i przytoczyła zabawną anegdotkę. Kiedyś w przedstawieniu Zemsty grali
na scenie: Anastazy, Anna, Tekla, Marceli i Stanisław; aktor Siedlecki
wygłosił niespodziewanie taką kwestię: „Mój Dyndalu, wyznam śmiele,
tylu Trapszów to za wiele”. Debiutantka przyjęła nazwisko panieńskie
swojej babki Anny Eugenii Walerii.
Od początku zwróciła na siebie uwagę krytyki oraz widowni i w krótkim
czasie podbiła warszawską publiczność. Ten pierwszy okres to czas
ciężkiej pracy: w 1901 roku przygotowała Ćwiklińska aż dziewięć
premier, w następnym jedenaście i dalej podobnie. Oprócz tego podjęła
lekcje śpiewu, aby rozszerzyć swoje emploi. Jak podkreślają
biografowie, była osobą bardzo pracowitą i zdyscyplinowaną. To
pozwoliło jej się stale rozwijać i do późnych lat zachować dobrą
kondycję. W czerwcu 1919 roku Mieczysława stanęła na ślubnym kobiercu
z Henrykiem Maderem, warszawskim przemysłowcem, swoją wielką miłością.
W tym mniej więcej czasie została zaangażowana do Teatru Małego,
kierowanego przez Arnolda Szyfmana.
We wspomnieniach mówi się o wielkim uroku osobistym aktorki, a także
o jej poczuciu humoru. Próbkę jej ciętego dowcipu daje anegdota
o rozmowie z Janem Lorentowiczem, ówczesnym dyrektorem Teatru
Narodowego. „Starzejemy się, pani Mieczysławo, starzejemy” –
zaczął rozmowę, z ukrytym zamiarem zmniejszenia aktorce gaży. „Ale
taktu i rozumu nie nabieramy” – odpaliła Ćwiklińska.
Gdy w 1928 roku zakończyło jej się małżeństwo z Henrykiem Maderem,
artystka rzuciła się w wir pracy. Pojawiły się nowe role, nowe
wyzwania, mimo że miała już około pięćdziesiątki i mogłaby spocząć na
laurach. Grała teraz role charakterystyczne, na przykład Szambelanową
w Panu Jowialskim Fredry. Była uwielbiana, otrzymywała mnóstwo listów
i kwiatów. Nie poprzestawała na działalności aktorskiej: piękna
i uśmiechnięta fotografia Mieczysławy zachęca do udziału w wyborach do
Senatu w marcu 1928 roku, reklamowała też czekoladki Wedla i mydło Kremol.
Boy zaproponował żartem założenie towarzystwa ochrony aktorki („
Błagamy, niech nam jej nie zmarnują, bo ten, kto by to uczynił, ciężko
by za to odpowiadał przed Bogiem”).
Po rozwodzie znów urządzała swoje mieszkanie, przeprowadzała się.
Zawsze lubiła ładne przedmioty. Mieszka teraz przy Długiej 25, a kilka
lat później przy Alei 3 Maja – miniaturowe królestwo pełne wdzięku
i wykwintu. Salon w stylu empire – mahoniowe meble, puszysty dywan
i nowoczesne kolorowe kilimy. Wytworne kryształy, muślinowe firanki.
I spora biblioteka z „poważnym” księgozbiorem. Gabinet z cennymi
bibelotami i wielkim trójskrzydłym lustrem – opisuje mieszkanie
artystki dziennikarka. Czas wolny spędza Mieczysława z rodziną,
ukochanym bratem Władysławem i jego żoną.
„W życiu prywatnym jest wprost przemiła, gościnna, zawsze równa,
bardzo dowcipna. W pracy zawodowej bez grymasów, histerii
i zarozumiałości” – zachwycał się autor wspomnień Z tamtej strony
rampy, Paweł Owerłło. Porównywano ją z Messalką: jedna jeździła powozem,
wieczory spędzała na rautach i przyjęciach, druga chodziła pieszo,
a z przyjaciółmi wolała spotykać się we własnym mieszkaniu. Wszyscy
cenią jej pogodę ducha i uśmiech: „Tę niewiarygodną życzliwość ma
Miecia wobec wszystkich ludzi, także pracowników teatru: masażystki,
maszynistów teatralnych i garderobianych” – podkreśla autor artykułu
o aktorce.
I jeszcze jeden cytat z ówczesnej prasy: „Trudno sobie wyobrazić,
czym byłaby Warszawa bez Ćwiklińskiej. Smutne miasto, smutne jak
wszystkie wielkie miasta nowoczesne, kocha w wielkiej artystce ową
nieporównywalną zdolność rozpraszania trosk, nadawania życiu pogody
i smaku”.
„Talent Ćwiklińskiej rozwija się ciągle, ta wielka artystka ani na
chwilę się nie zatrzymuje. Nikt chyba tak jak ona nie umie prowadzić
dialogu, podkreślić pointy, wydobyć odpowiedniego tonu. Wygląda przy
tym ślicznie, jest pełna czaru, powabu, mądrości” – pisze Anna
Chorowiczowa w „Kurierze Polskim” z 1937 roku. Ale kolejne
wspomnienie pokazuje ją od innej strony. „Jak zachowuje się pani
Miecia w antraktach? Siedzi i... boi się”. Jej trema nie mija mimo
sławy i zdobytego ciężką pracą rzemiosła aktorskiego.
Ćwiklińska gra nie tylko w teatrze, ale i w filmie, zdobywając nowe
rzesze wielbicieli. Należy do pierwszej dziesiątki najlepiej
zarabiających aktorów, ale też chyba najbardziej zapracowanych. W ciągu
ostatnich trzech lat przed wojną przygotowała kilkanaście premier
filmowych, pracuje także w Polskim Radiu. „Rano próby teatralne,
wieczorem spektakl, a na zdjęcia w atelier zostają wczesne godziny
ranne. Praca w studio trwała niemal cały dzień, potem prosto z atelier
trzeba było pędzić do teatru” – wspominała w rozmowie z Alicją Okońską,
dodając, że teatr był jednak ważniejszy. Choć to film przyniósł jej
sławę w całej Polsce. Jeszcze po wojnie chłopcy na krakowskim Rynku
wołali na jej widok: „oko mi mryga”, bo taki tekst wygłaszała jako
Szopkowa w słynnym filmie Znachor.
W tym czasie pojawia się w jej życiu kolejny mężczyzna, Marian
Sztajsberg, księgarz warszawski, od wielu lat cichy wielbiciel aktorki.
Małżeństwo jednak szybko się rozpada. Wtedy też razem z bratem
podejmuje decyzję budowy domu w Podkowie, którego wnętrza zaprojektował
pan Eger. „Uroczy zakątek! W willi «Irambo» na drugim piętrze
Miecia ma swoje mieszkanie: trzy pokoje z łazienką. Mebluje to
gniazdko z niesłabnącym zapałem. Antyki, łóżko z baldachimem, muśliny,
bibeloty. Malarka Irena Pokrzywnicka wyczarowuje farbami istne cuda na
kafelkach kominka: panie w krynolinach tańczą, składają głęboki ukłon,
flirtują z panami. Można godzinami patrzeć na te kafelki. To nowe
gniazdko ma służyć tylko jednej osobie. Tylko aktorce i jej kolejnym
ukochanym pieskom, dwóm pekińczykom, platynowemu Migdałowi i Ciuńci”
– pisze Bojarska. O swoich ukochanych pieskach wspomina aktorka
w rozmowie z Okońską: „Migdał był platynowy, prawie biały i miał
niebieskie oczy. Coś naprawdę fenomenalnego! Z Migdałem nie
rozstawałam się nigdy. Zresztą był taki maleńki, że można go było
wsadzić do kieszeni”.
Początek okupacji zmienia życie wszystkich. Teatry nie działają,
aktorzy muszą szukać innego sposobu utrzymania. Już jesienią rozpoczyna
działalność pierwsza warszawska kawiarnia, w której obsługę stanowią
wybitne aktorki, a wśród nich Ćwiklińska. Kawiarnia przy Pierackiego
jest stale pełna. Wiosną 1940 roku powstaje nowy lokal „U
Aktorek”, w Alejach Ujazdowskich. Ćwiklińska jest jedną
z założycielek.
Dom w Podkowie staje się azylem dla niej i jej koleżanek aktorek.
Odwiedzają „Irambo”: Barszczewska, Lindorfówna, Romanówna,
Messalka, Ewa Bandrowska–Turska. Podkowa pozwala żyć złudzeniem,
że nic się nie zmieniło. Jednak i tutaj wkracza wojna. Część domu
zamieszkują wysiedleńcy z Wielkopolski i z innych rejonów. Pewnego
grudniowego dnia gestapo zabiera z „Irambo” dwóch lokatorów. Dla
wszystkich jest to wstrząs, pryska poczucie bezpieczeństwa cichej
zielonej Podkowy. Ćwiklińska zajmuje się serdecznie zrozpaczonymi
kobietami. Sama jednak nie czuje się bezpieczna. Wielokrotnie wzywana
jest na Szucha, bo gestapo szuka ukrywającego się Sztajsberga. Złapany
zginął w getcie w 1941 roku. Nie zdążył uciec na Zachód, choć
przyjaciele zorganizowali mu przerzut.
Wiosną 1940 zmarł nagle w Podkowie na atak serca ukochany brat aktorki
Władysław. Był jej przyjacielem i oparciem w trudnych sytuacjach.
Spędzali wspólnie, razem z Anną, żoną Władysława, niejeden urlop.
Mieczysława Ćwiklińska
Przez kilka lat okupacji Ćwiklińska spędza w Podkowie tylko dwa lub
trzy dni w tygodniu, ale później, gdy jej mieszkanie znalazło się
w obrębie zajętej przez okupantów dzielnicy niemieckiej, przeprowadza
się do „Irambo”. Wśród stałych gości jest Messalka; pani Miecia
wspominała jej talent kulinarny i wymyślne potrawy. Tutaj też zastał
aktorkę wybuch Powstania. „Wyjechałam dzień przedtem do Leśnej
Podkowy. Obie z Zosią (Lindorfówną) zostałyśmy odcięte od Warszawy
i kawiarni. Po Powstaniu chciałam być z moją przyjaciółką Janiną
Melinową, która przebywała wtedy w Zakopanem. Zostawiłam więc willę
„Irambo” pod opieką Zosi Lindorf. Oprócz Zosi mieszkały w niej
później Elżunia Barszczewska, Elna Gistedt i Halina Hałacińska” –
wspominała aktorka w rozmowie z Alicją Okońską. Lindorfówna
scharakteryzowała swoje koleżanki w zabawnych wierszykach.
O Ćwiklińskiej napisała: „Pani Miecia, nasza chluba, oczy dziecka
czy cheruba, ma kłopoty z gośćmi, z nami, i z własnymi dietami. Po
królewsku nosi głowę, strojną w loki lśniące, płowe”.
W Zakopanem Ćwiklińska obchodzi swoje sześćdziesiąte urodziny
i stamtąd zostanie zaproszona do Teatru im. Słowackiego w Krakowie.
Wraca po latach przerwy do teatru, który był sensem jej życia. W 1946
roku otrzymuje Złoty Krzyż Zasługi za wybitne osiągnięcia w dziedzinie
teatru i sztuki, którą propaguje w całej Polsce. Dopiero na początku
1950 roku wraca na stałe do Warszawy i angażuje się w Teatrze Polskim.
Dostaje też od razu mieszkanie w domu zbudowanym dla aktorów przy ul.
Odolańskiej 20. Gra nadal i nadal jest kochana przez publiczność,
ceniona przez krytyków. Zadziwia też wszystkich swoim wyglądem, jest
„różowiutka, uśmiechnięta, okrągła, elegancka i wesoła” i, jak
zawsze, życzliwa ludziom. Pamięta też o dawnych koleżankach, które
odwiedza w domu weteranów aktorstwa w Skolimowie.
W roku 1954 decyduje się sprzedać swój dom w Podkowie. Nadal gra, ale
wiek daje znać o sobie i dojazdy z Podkowy do teatru stają się zbyt
uciążliwe. Gra w swojej ostatniej sztuce Drzewa umierają stojąc Alejandro Casony
z wielkim powodzeniem. Mając osiemdziesiąt trzy lata gra jeszcze
Szambelanową w Panu Jowialskim i wszyscy chodzą oglądać ukochaną panią
Miecię. W 1960 roku zostaje odznaczona w Belwederze Wielkim Krzyżem
Orderu Odrodzenia Polski.
W 1961 roku dostaje nowe, maleńkie mieszkanie w Alei Wyzwolenia, przy
Placu na Rozdrożu. Na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych
zastygła cała epoka. Portrety pani Mieczysławy z różnych okresów oraz
piękne bibeloty, lampa Gallego, biedermeierowskie meble zwracają uwagę
dziennikarki Krystyny Nastulanki, która przeprowadza rozmowę z aktorką.
Jeszcze w 1969 roku gra w kilku miastach Polski nieśmiertelne Drzewa.
W 1970 roku wyjeżdża z tym spektaklem do Ameryki, gdzie jest podziwiana
i wielbiona przez tamtejszą Polonię. Prasa polska porównuje jej sukcesy
i popularność za oceanem do sławy Modrzejewskiej. Po powrocie jeszcze
przez pewien czas występuje. W sumie spektakl ten w samej Polsce
odgrywany był ponad półtora tysiąca razy.
Mieczysława Ćwiklińska przeżyła 91 lat, w tym 70 lat na scenie.
Powiedziała kiedyś: „Teatr mnie trzyma, teatr to moje życie”.
Umiera wiosną 1972 roku. „Była artystką prawdziwie radosną i radość
czyniącą” – napisał August Grodzicki w „Życiu Warszawy”. Gustaw
Holoubek, ówczesny prezes SPATiF–u, powiedział, że dzień jej
pogrzebu stał się chwilą, w której się spostrzega, że „życie może
być sensowne, celowe i piękne”.
Czytając wspomnienia o aktorce, odnosimy jednak wrażenie, że przy
całym podziwie dla jej talentu, kultury i pracowitości jakoś ją
ucukrowano, zagłaskano. W powodzi komplementów gubi się człowiek.
Samotna dziewczynka, kształcona z dala od rodziny, kobieta zmagająca się
z pierwszym, drugim, trzecim nieudanym małżeństwem. Biografowie grają
na dwóch strunach: sukces i praca, praca i sukces, a chciałoby się
zajrzeć za drzwi garderoby po spektaklu, gdy jest sama, gdy nie gra ani
na scenie, ani w życiu. Poznać, co myśli o swoich mężczyznach,
o koleżankach, o dyrektorach. Czy w tej sielance nie było czarnych
barw? Bojarska przytacza anegdotkę o jubileuszu artystki. Zeszła ze
sceny wśród burzy oklasków, w powodzi kwiatów i prezentów. Zmęczona
opuściła teatr, ale przysłała konną platformę, by załadowano wszystkie
dary. Furmanka wróciła, wioząc... jedną doniczkę z kwiatkiem. Resztę
rozdrapali wielbiciele, przyjaciele, współpracownicy. Widzę tę
platformę ginącą w perspektywie ulicy i podskakującą na niej samotną
doniczkę. Widzę twarz aktorki i jej uśmiech, który zmienia się
w tragiczny grymas, maskę klowna.
Ćwiklińska umiała ciekawie opowiadać o swoim aktorstwie: jak powstaje
rola, jak w detalach przygotowuje się do każdego występu, studiując
wszystko, co może poszerzyć i pogłębić postać – albumy, dzieła
historyczne, dokumenty z epoki i eksponaty muzealne, a także fizjonomie
spotykanych w tramwajach i na ulicach ludzi. Ruch, mimikę, akcent –
z tego budowała świetne postacie, którymi zachwycali się wszyscy, od
widzów po krytyków i dyrektorów. Tylko mimochodem zauważyła, że ominęło
ją wiele świetnych ról, które chciała zagrać, że nadmiernie
eksploatowano jej talent, by utrzymać widzów, zapewnić popularność
teatrowi. I ilu dyrektorów i reżyserów dzięki niej wypłynęło na
szerokie wody...
Ćwiklińską pamiętają sąsiedzi i mieszkańcy Podkowy, spacerującą po okolicy ze swoimi pieskami. Ciekawe, czy spotykała się wtedy z Tadeuszem Żeleńskim–Boyem, który tu wielokrotnie przyjeżdżał do Ireny Krzywickiej? Jakby też mogły wyglądać takie spotkania bez świateł rampy, fleszy fotoreporterów? Aktorka bez szminki na twarzy, wędrująca z pieskami na smyczy, a wielki Boy z grabiami w ogródku... Oboje mieli ogromne poczucie humoru i zdolność do ciętych ripost, więc ich sąsiedzkie pogawędki iskrzyłyby się dowcipem. Ale chyba do nich nie doszło, bo aktorka w rozmowie z reporterką wspomniała: „U Żeleńskich byłam tylko raz na jakimś przyjęciu”. Może więc spotkała się z autorką Dziewcząt z Nowolipek, które stały się jej bliskie, kiedy zagrała w filmie osnutym na tej książce? Wszak Gojawiczyńska mieszkała przy tej samej ulicy. A Bartkiewicz? Mieszkał przecież zaledwie kilometr od Podkowy, na skraju Brwinowa, nie byłoby więc dziwne, gdyby spotkali się kiedyś. Czy nastąpiło powitanie, czy tylko chłodny, zdawkowy ukłon, czy też w ogóle udawali, że się nie znają? Wszystko to mogło się wydarzyć, ale nie wiemy nic na pewno. No cóż, czasem niepewność jest lepsza niż fakty, zostawia pole dla wyobraźni.
Małgorzata Wittels