Studiowałem na Wydziale Wiedzy o Teatrze PWST w Warszawie. Był
rok 1977. Po zakończeniu II roku musieliśmy odbyć praktyki zawodowe
w rozmaitych redakcjach, instytucjach upowszechniania kultury itp. Ja
chciałem zobaczyć, jak funkcjonuje gazeta. Myślałem o dwóch: o „
Expressie Wieczornym” (zabawnej popołudniówce) i o naczelnym organie.
No i dostałem przydział do „Trybuny Ludu”, która miała siedzibę na
placu Starynkiewicza, tam gdzie obecnie „Rzeczpospolita”. Po
zakończeniu praktyki napisałem takie oto sprawozdanie, które w ramach
autolustracji postanowiłem upublicznić.
Przez prawie dwa tygodnie byłem w dziale stołecznym.
Już pierwszego dnia wysłano mnie do zbadania powstającego przy
Zakładach Kasprzaka klubu. Przy okazji wysłuchałem kilku skarg na temat
Teatru na Woli, który powstając pożarł nie tylko ulubione kino
robotników, ale i pomieszczenia starego klubu, pracownie, ciemnie itd.
Dlatego pracownicy Kasprzaka bojkotują teatr albo chodzą do niego
ukradkiem. Mają też, zdaje się, jakieś postulaty repertuarowe. Klub
będzie się nazywał „Marcin”.
W dziale miejskim zrobiłem kilka niesensacyjnych notatek o księgarni
radzieckiej, Muzeum Historycznym, oraz parę sylwetek z cyklu „Ludzie
naszego miasta”. Jeszcze nie wydrukowano tekstu o nauczycielu historii
z Milanówka i rozmowy z przodującym milicjantem (nie był to dialog
z Porfirym, choć próbowałem mego rozmówcę wyciągnąć na szersze wody
zagadnień ogólnoludzkich, dyskusji o istocie zła itd.).
Opublikowano sylwetkę drukarza, a właściwie trawiacza z drukarni przy
Ludnej, ale tak zniekształconą, że nie chciałbym się temu wspaniałemu
człowiekowi na oczy pokazywać. Wypadło na przykład jego zdanie o tym,
że obok wydań politycznych, jak Encyklopedia Rewolucji
Październikowej, mogą się pochwalić atlasem chwastów. Wywalono cały
akapit o jego życiu prywatnym, o tym, że jeździ starym, przez siebie
wyremontowanym oplem i ma dwu synów.
Rozmowę z nim organizowano mi w sposób, który jest raczej regułą przy
wybieraniu ludzi do tej rubryki. Mój szef z działu zatelefonował do
I sekretarza w drukarni, że tak i tak, przyjdzie taki to a taki, i żeby
mu kogoś wytypować do rozmowy. Przyjeżdżam, materiały przygotowane.
Okazuje się, że facet udzielił już kilku wywiadów, obfotografowany,
słowem etatowy bohater pracy. Działa w czym tylko się da. Odmawiam,
chcę kogoś „nieużywanego”. Proponuję właśnie Eugeniusza Kępę
i proszę go do pokoju sekretarza. Ponieważ to improwizacja, więc
rozmowa odbywa się przy jego udziale i niejako przez sekretarza, jak
przez tłumacza. – Opowiadajcie tak, żeby towarzysz z „Trybuny”
zrozumiał – mówi sekretarz. – A wy notujcie!
Sylwetka plutonowego MO (po czym się poznaje przodującego policjanta?
– zapytał mnie ktoś nieobyty). Jak łatwo pisze się, że „Plutonowy
Gradowski nie tylko sumiennie wypełnia swoje obowiązki, ale i działa
społecznie, umie też pracować z młodzieżą”. Było to zdanie, które miał
jakoby wygłosić jego przełożony. Powiadam mojej towarzyszce redaktor,
że po taką wypowiedź trzeba pojechać jeszcze raz na posterunek
i zanotować ją. – Wymyślcie sami coś takiego. Nie wiecie, jak to się
robi?
Dziennikarze jadą w teren. Dzielą się zakładami pracy: w jednym
można dostać gratis buty, w innym – koszulę, w jeszcze innym –
kiełbasę. Na tych ustaleniach polega odprawa redakcyjna.
Notatki o przywróceniu przystanku WKD na Dworcu Centralnym nie będzie
w druku, bo nie można karcić Huty „Pokój” za niedostarczenie belek
żelaznych, których brak opóźnia robotę.
Relacji mojej z rozmowy z dyrektorem „Minolu” nie będzie, bo
człowiek ten powiedział mi, i to zapisałem, że nie można się do nich
dodzwonić, bo po prostu trudno wszystkim tłumaczyć skomplikowane sprawy
gospodarcze, obiektywne trudności itd., więc telefonistki odkładają
słuchawki. A gazu i tak nie będzie, bo zawaliła któraś rozlewnia.
Wysłano mnie na przeszpiegi na pętlę autobusową przy Bokserskiej.
Miałem tam wywiedzieć się wszystkiego o nowym zachodnioniemieckim
autobusie firmy MAN, który jeździ na linii 174. Przy mnie dyspozytor na
Bokserskiej zasłabł. Ja odprawiałem autobusy, a kierowcy przez MZK
wezwali pogotowie. Długo czekaliśmy, aż wreszcie zirytowany
zatelefonowałem na pogotowie i w tonie redakcyjnym poprosiłem, żeby
jednak przyjechali. Zjawili się nawet szybko i tylko dość podejrzliwie
mi się przyglądali. Pewnie zaklinali się w duchu, że więcej na taki
kawał się nie dadzą nabrać. A autobus jeździ tylko na wabia. Nie stać
nas na taki luksus.
Moje pełnomocnictwa budziły różne reakcje. Była i trwoga,
i zakłopotanie, i uniki, szczególnie wtedy, gdy zbierałem materiały do
działu kulturalnego.
Z epoki mojej współpracy z działem miejskim pochodzi też notatka
o rewii patriotycznej w Sali Kongresowej. Nie poszła, bo nawet tu
zorientowano się, że impreza była chałowa, więc nie napisze się o tym
nic. Zresztą, robiąc ten materiał, i tak wiedziałem, że będzie on tylko
dla potomnych. Podobnie jak Manifestacja.
Manifestacja. Dziś o godzinie 2 po południu odbyła się na
Placu Teatralnym spontaniczna manifestacja młodzieży szkół średnich
Warszawy. Prawdopodobnie chodziło o to, by dać odpór wczorajszym
obchodom akowskim na Jasnej Górze. Część zebranych czmychnęła zaraz po
sprawdzeniu listy obecności. Nikt jakoś nie chciał brać przywiezionych
ciężarówką, dziwnie podobnych do siebie transparentów. – One nie
parzą. Bierzcie. No, bierzcie – zachęcali organizatorzy.
Około kwadransa na trzecią pochód dwudziestkami ruszył, powiewając
biało-czerwonymi i błękitnymi flagami.
Teraz weszli do akcji panowie w średnim wieku z tubami:
– No, krzyczymy: Nie chcemy produkcji bomby neutronowej!
(cisza)
– Wieczorem zobaczycie siebie w telewizorach. No, jak się teraz
wykrzyczymy, to potem będziemy mieli spokój aż do Kongresowej.
(cisza)
– Niestety, ale musimy wszystko dać z siebie!
(cisza)
– Przyznajcie, że to wygląda trochę niepoważnie.
– Taaak! (krzyk)
Tłum odszedł, mrucząc coś i powiewając, a ja zostałem na Placu
Zwycięstwa.
Wysłano mnie na jubileusz dyrektora Bartosika do teatru
w Częstochowie. Oprócz tego święcono tam otwarcie Roku Kulturalnego,
można było oglądać wojewodę, piłkarzy, tresowane krokodyle i wiele
innych atrakcji.
Powstała z tego, jak powiedział red. Misiorny „spora książka”,
którą zakończyłem tak:
„Gościa obchodów kulturalnych, słuchacza przemówień
inauguracyjnych nachodzą jednak pewne wątpliwości. Pyta on o sprawy
pozornie błahe. Czystość na ulicach – to jedno. Druga rzecz to bary
i kawiarnie. Bo dopóki w „Kryształowej” nie będzie kieliszków do
jajek i trzeba będzie jeść jajka na miękko z ręki (ze swojej, ale zawsze
z ręki!), dopóki w barze „Filutek” przy Alei Najświętszej Marii
Panny konieczna będzie kartka życzliwie informująca, że młodzieży nie
zaleca się bywania tu po ósmej wieczorem, dopóty nie można mówić, że
w sprawie kultury zrobiono tu wszystko. Może by także przy okazji
urządzić ceremonialne otwarcie zamkniętych ubikacji dworcowych”.
Nie poszło.
Wieczorem obejrzałem ciekawy spektakl Briana Friela Obywatelstwo
honorowe. Reżyserował Ryszard Krzyszycha. Publiczność całkowicie
tubylcza. Tak chyba warto oglądać pracę teatru – w jego miejscu
rodzinnym, nie na festiwalu, nie na gościnnych występach.
Przenocowałem u aktora Zdzinia Kordeckiego (naprawdę tak się nazywa)
i nazajutrz opuściłem miasto.
Trzy dni potem odsiadywałem w telewizji na emisji pierwszych odcinków
Polskich dróg. Wyszła z tego bardzo nieszczególna notatka. Na
konferencji z Morgensternem nie wydarzyło się nic, poza tym, że zapaliły
się kable i cała sala projekcyjna „F” napełniła się dymem, co
ułatwiło mi odwrót.
Ukazała się moja rozmowa z Antoniną Gordon-Górecką na temat „
Aktor w TV”. Ciekawe to, co mówiła.
Ogólne wrażenia. Urzędniczy charakter pracy w redakcji, oczekiwanie
na telefony i zaproszenia z miasta. Przy tym głuchota na aktualność.
Najpilniejsze materiały muszą się odleżeć. Wiadomości, zwłaszcza
krajowe, ukazują się z opóźnieniem (nieraz kilkudniowym) w stosunku do
innych gazet – do „Życia Warszawy”, „Expressu”.
Na marginesie. Sporo czasu zajęła mi wizyta w drukarni, przy rozmowie
z „sylwetką”. Musiałem choćby pobieżnie zorientować się w technice
obcej mi zupełnie chemigrafii, w jej możliwościach. Wiedza taka komuś,
kto redaguje na przykład program teatralny czy bierze udział w robieniu
książki, jest, mało powiedzieć – przydatna.
Na zakończenie jako obrok duchowy pozwalam sobie wyciągnąć taki
fragment z Memoriału o prasie Cypriana Norwida: „Gdyby na
czele wielkiej jakiej dzisiejszej armii do boju idącej postawił się
człowiek nie mający pojęcia o wojskowości, rozpocząć musiałby on przez
przybranie nadzwyczajnych oznak i postawy wyłącznej, i przekonania, iż
jest jedynym z owych kilku geniuszy, jacy kiedykolwiek na świecie
zjawili się. Następnie wódz takowy musiałby się zrobić nieprzystępnym,
ażebyż onego nie zaskoczyło pierwsze lepsze pytanie, którego nie byłby
w możliwości zaspokoić. Następnie, musiałby on każdy rozkaz zmienić na
najsurowsze stanu-oblężenia-obostrzenie, rygor we wszystkim na
miejsce władzy wprowadzając...
...Następnie uczyniłaby się hierarchia wokoło wodza i całe onej
stopniowanie na tajemnicy wewnętrznego kłamstwa oparte, i byłaby ona „
tajemnica, matka wszeteczeństw i obrzydliwości” (o której Apokaliptyk
zapowiedział)”.
Tyle Norwid 114 lat temu. A mnie jakoś nie lżej.
Około połowy listopada dowiedziałem się, że moje sylwetki nie pójdą:
nauczyciel Wiśniewski wymaga podobno generalnej przeróbki (nie zgodziłem
się), a gliniarz coś narozrabiał.
Podkowa Leśna, 15 października 1977