Francisco Goya y Lucientes to rodowity Hiszpan. Jego ojczyzną była
Aragonia. Przyszedł tam na świat w 1746 roku, w małej miejscowości
Fuendetodos, gdzie do dzisiaj stoi jego rodzinny dom, charakterystyczny
dla tych okolic, dom z polnego kamienia. Był dzieckiem rzemieślnika,
złotnika lub pozłotnika z Saragossy, i szlachcianki, która właśnie
w Fuendetodos, 40 km na południe od Saragossy, miała jakąś posiadłość,
kawałek ziemi, który miał umożliwić utrzymanie rodziny.
Ale nie umożliwił i rodzina z powrotem przeniosła się do miasta.
Ojciec powrócił do swego zawodu, a synowie – bo Francisco miał kilku
braci – podjęli naukę w przyklasztornej szkole. W Saragossie też
rozpoczął przyszły malarz naukę zawodu, najpierw w pracowni przeciętnego
malarza José Luzana Martineza, a potem u znacznie lepszego Francisca
Bayeu. Kiedy tegoż Bayeu wezwano do Madrytu, Goya wyruszył w ślad za
nim; dwakroć próbował się dostać na studia do Królewskiej Akademii San
Fernando, lecz to mu się nie udało. Kształcił się więc tylko pod okiem
Bayeu.
Po paru latach wyruszył w podróż artystyczną do Włoch. Przebywał
i malował w Rzymie, a w Parmie zdobył pierwsze laury – otrzymał drugą
nagrodę w konkursie malarskim. Nagrodzony obraz to Hannibal
przekraczający Alpy, dzieło o tematyce antycznej, zgodnie z duchem
czasów. Stare biografie dodają też włoskie sukcesy Goi w innej
dziedzinie, zupełnie niezwiązanej z malarstwem, ponieważ jakoby wygrywał
serenady pod balkonem pewnej panny, ale że to był klasztor, a panna –
zakonnicą, wynikły jakoweś kłopoty. Malarz miał nawet porwać pannę:
słowem wplątał się w skandal amoroso i jakoby z tego powodu
musiał opuścić Włochy. Dziś uważa się te opowieści za element barwnej
legendy Goi, bo tak naprawdę niewiele wiadomo o malarzu w tych latach,
poza tym, że umiał grać na gitarze.
Po powrocie osiadł w Saragossie, gdzie otrzymał pierwsze zlecenia;
m.in. malował fresk w katedrze El Pilar, przyjęty bardzo dobrze.
Ciągnęło go jednak do Madrytu, paliła ambicja wspięcia się wyżej, marzył
o bogatych mecenasach, o pracy dla dworu królewskiego. W realizacji
marzeń dopomogło mu małżeństwo. W 1773 roku stanął na ślubnym kobiercu
z 26-letnią siostrą swego mistrza, Josefą Bayeu. Małżeństwo okazało
się niedobrane, a z kilkorga ich dzieci przeżyło, niestety, tylko jedno,
syn, ale Goya zaczął robić karierę. Szwagier był już wtedy malarzem
nadwornym i udało mu się zatrudnić swego byłego ucznia jako projektanta
gobelinów dla manufaktury królewskiej. Z początku Goya pracował, można
powiedzieć, w cieniu, ale od momentu,
kiedy otrzymał zlecenie od pierwszego jaśnie pana, wyszedł z cienia
i trafił w wyśniony świat książąt, hrabiów, markizów, słowem:
arystokracji skupionej wokół dworu.
I tak między 33 a 43 rokiem życia Aragończyk robi wielką karierę:
z malarza projektanta kartonów dla manufaktury staje się malarzem
arystokracji, a wkrótce samego króla. Upaja się tym i przeobraża
z górala-plebejusza w nuworysza.
W 1780 roku Goyę przyjmują na członka Królewskiej Akademii San Fernando,
parę lat potem jego pierwszy dobroczyńca, hr. Floridablanca przedstawia
go Don Luisowi, bratu króla, i malarz zaczyna pracować dla Burbona.
O jego rodzinie wyraża się w liście: „to prawdziwe anioły!”. Przez te
anioły trafia do innych, w 1785 roku wzywa go księżna Ossuna, wkrótce
zostaje wicedyrektorem Akademii, a niebawem sam król zamawia u niego
swój portret. Trafia do raju.
Jest rok 1785. „Mam tyle pracy, że nie wiem, gdzie się obrócić” –
pisze. I jeszcze: „Urządziłem się, skończyłem z czekaniem
w przedpokojach; kto ma do mnie sprawę, sam mnie szuka. Ale ja –
dodaje – daję się prosić”. W parze z awansem idą zarobki: Goya
dostaje najpierw 15, potem aż 30 tysięcy reali rocznie pensji dworskiej,
nie licząc kilkunastu tysięcy za portrety zlecane poza dworem. Kiedy
otrzyma nominację na pierwszego malarza dworu, zostanie na dodatek
zwolniony z podatku. Zarabia znacznie więcej od kapitana floty
hiszpańskiej, który otrzymywał około 8 i pół tysiąca reali, nie mówiąc już
o robotniku rolnym, jakim był w pewnym okresie jego ojciec, który mógł
zarobić rocznie do 2 tysięcy reali.
Kupuje więc nowy dom, nabywa zgrabny kabriolecik angielski, wprawdzie
zbyt delikatny na wyboiste drogi Madrytu, ale za to drogi i bardzo
elegancki. Któregoś dnia owa śliczna dwukółka się wywraca, Goya ulega
wypadkowi, łamie nogę i o mało co nie naraża przechodnia na śmierć, ale
nadal kocha ładne pojazdy. Kocha też po staremu corridę i uwielbia
polowanie, zwłaszcza w wytwornym towarzystwie utytułowanych „aniołów”.
Ma 43 lata. „Król i królowa szaleją za mną” – pisze do
przyjaciela. (Jakoś mu nie wadzi, że królewski brat nazwał go
pacykarzem, ponieważ w tym samym zdaniu zawarł pochwałę jego myśliwskich
umiejętności). Gdy premier Godoy poklepie malarza po ramieniu i obdarzy
jakąś poufałością, Goya jest w siódmym niebie, a kiedy sam król Karol IV
zagra dla niego na skrzypcach, mało nie mdleje z wrażenia. Gdy zaś
pewien poeta i dramaturg, słowem znana osobistość, Jovellanos,
zamawiając obrazy u Goi, adresuje list DON Francisco DE Goya, malarz
wpada na pomysł, by ten tytuł jaśnie pana utrwalić. I prosi swego
wiernego przyjaciela, by odszukał w papierach jakichś znaczniejszych
przodków jego matki, wywodzącej się ze szlachty. Zanim jednak
przyjaciel zdoła znaleźć wśród pradziadków kogoś z odpowiednią dozą
błękitnej krwi, Goya już podpisuje się dumnym „De” przed nazwiskiem.
Nie minie wiele czasu, a narysuje osła kartkującego album z portretami
swych przodków. Ale to jeszcze nie teraz, teraz uległ olśnieniu
i zachłystuje się swą nową pozycją, wejściem w świat niedostępny dla
zwykłych poddanych króla.
Powodzenie na dworze wyzwala w artyście niebywałą energię twórczą.
Pracuje od rana do nocy, w ciągu pierwszych trzech lat wykonuje aż 30
projektów tkanin dekoracyjnych i moc portretów.
Projekty do gobelinów, zwane kartonami, w rzeczywistości były obrazami
olejnymi. Projektowaniem tkanin zajmowała się cała grupa malarzy
pracujących dla królewskiej manufaktury. Na ogół powielali oni wzory
płynące z Paryża, stolicy modnego wtedy rokoka. Goya odmienił tematykę,
najpierw malował scenki związane z polowaniem, a potem bardziej
swojskie, coraz to śmielej nasycając gobeliny swoją Hiszpanią plebejską.
Jego projekty są śliczne, radosne, z wielką przyjemnością się na nie
patrzy. Są tak rozmigotane światłem, że tkacze nie umieli pewnych
efektów przenieść na nici i musieli z nich rezygnować. Stosował
dziesięć kolorów, często pojawia się cynober i kobalt. Jasna paleta,
żywe barwy, sceny pełne uroku i słońca.
W ciągu 15 lat pracy dla manufaktury Goya wykonał 63 wzory gobelinów.
Tkaniny te były przeznaczone do apartamentów w rezydencji królewskiej.
Np. pierwsza seria, ze scenami z łowów, zawisła w sali jadalnej pałacu
San Lorenzo w Escorialu. W dalszych seriach sięgnął artysta do
codzienności, ale nie jaśniepańskiej, choć to sam król zamawiał
gobeliny, lecz do codzienności ulicy madryckiej. W rokoku modne były
scenki pasterskie, Arkadia, kraina mityczna; Goya dostrzegł taką krainę
u siebie, w Hiszpanii. Pokazał rozrywki prostych ludzi – tańce nad
rzeką, grę w pelotkę, zabawy z latawcem, w ślepą babkę, grę w piłkę, ale
też scenki uliczne – sprzedawcę porcelany, ślepca z gitarą,
toreadorów, rzezimieszków. Maluje też migawki uchwycone swym okiem
niczym aparatem fotograficznym, np. obraz Parasolka, gdzie
chłopak trzyma nad dziewczyną zieloną parasolkę, a że parasolka w XVIII
wieku służyła jedynie osłonie przed słońcem, więc cała scenka kąpie się
wprost w świetle, rozbłyskującym w złocistej obfitej spódnicy
i niebieskim gorseciku ciemnookiej ślicznotki, która siedzi sobie wprost
na ziemi. Jest to malarstwo rodzime – stroje, obyczaje, pejzaż,
wszystko jest tutejsze, hiszpańskie. Znikły ślady wszelkiego importu.
I to się bardzo królowi spodobało. Lud w małej dawce i w charakterze
niewinnej rozrywki był na dworze mile widziany (pamiętajmy, że to czasy
Wielkiej Rewolucji Francuskiej i po drugiej stronie Pirenejów niedługo
polecą głowy bliskich krewnych Jego Królewskiej Mości). Od czasu do
czasu pojawia się jakaś scenka poważniejsza, zmuszająca do refleksji,
jak np. Ranny murarz czy Biedacy przy studni, co
wskazuje na wrażliwość społeczną artysty.
W tych samych latach Goya pracuje dla swego największego mecenasa, ks.
Ossuny. Portretuje jego rodzinę i maluje obrazy do wiejskiej
rezydencji. Tutaj także sięga do tematyki ludowej, pospolitej, maluje
np. Słup szczęścia ze wspinającymi się śmiałkami, Napad na
dyliżans, a także wprowadza pewne wątki niesamowite, np. Sabat
czarownic, przeznaczony do gabinetu księżnej; jest to zapowiedź
późniejszej niepokojącej twórczości. Maluje też portrety wielu innych
postaci ze świata wysoko urodzonych i wszystkie są wspaniałe, a twarze
jak żywe. Goya to doskonały obserwator, przy tym nie pochlebca, ale też
przede wszystkim genialny malarz: niektóre z portretów kobiet, malowane
w tym czasie, co projekty na gobeliny, także nadawałyby się na tkaninę
dekoracyjną – stroje dam w pastelowych barwach, one same delikatne,
bezcielesne, o talii osy, tylko wielkie napuszone peruki. Pozują na tle
drzew ginących za mgłą...
Jesienią 1792 roku Goya zapada nagle na jakąś groźną chorobę, chorobę
„z tych najstraszliwszych”, jak to określił jego szwagier Bayeu. Na
wpół sparaliżowany, zawroty głowy uniemożliwiające poruszanie, słabość,
okresowa utrata wzroku, hałas w głowie rozsadzający czaszkę, stany
lękowe, głuchota. Nie wiemy, co to było, czy zapalenie opon mózgowych,
czy zatrucie ołowiem, czy może rzut syfilisu, jako że przyjaciel pisze,
że „Goya popadł w to przez brak rozwagi”, w każdym razie 46-letni
malarz walczy ze śmiercią. Walczy i zwycięża. W marcu 1793 roku pisze do
przyjaciela: „Znów mogę się utrzymać na nogach, ale czuję się tak
słaby, że nie wiem, czy ramiona są w stanie unieść moją głowę”.
Po chorobie budzi się w nim zainteresowanie patologią duszy, by tak
rzec, zwyrodnieniem człowieka, ciemną stroną jego natury. Zaczyna pracę
nad serią rycin znaną jako Kaprysy, tylko że caprichos
oznacza po hiszpańsku senne przywidzenia, koszmary czy zjawy.
W zakres tych przywidzeń Goya włącza cały otaczający go świat, który po
doświadczeniach okresu choroby nabrał zupełnie innego wymiaru. Artysta
wprawdzie ogłuchł, ale przejrzał. Jego oczy widzą teraz nieporównanie
ostrzej i więcej od innych, dostrzegają fałsz i zakłamanie na każdym
kroku, obłudę religijną, głupotę ludzką, podłość i małość człowieczą.
Tak niedawno sądził, że dostał się do raju i otaczają go anioły, teraz
wie, że przebywa na co dzień wśród obłudników, donosicieli, diabłów
i demonów. „Twarz, sylwetka, chód i głos – wszystko to fałsz –
pisze. – Każdy chce się wydawać kimś innym, niż jest w rzeczywistości.
Wszyscy kłamią i nikt nie zna sam siebie”. Lata życia na dworze
przyniosły plon. Miarka doznań się przebrała, wrażliwy artysta wybucha,
ale nie chwyta za karabin i nie pędzi na Bastylię, bierze do ręki rylec
i chłosta.
Malarz wykonał serię 80 rycin. Otwiera ją znamienny autoportret –
śpi z głową opartą na stole, a wokół niego gromadzą się jakieś
straszliwe ptaszyska. Jedno z nich trzyma rylec w pazurach i jakby
miało zamiar dźgnąć nim malarza; no, dalej, rysuj! A tytuł brzmi: Gdy rozum śpi, budzą się upiory. Seria składa się z różnych cykli,
głównym bohaterem jednego jest osioł. Rozprawił się tu Goya m.in. ze
swymi medykami. Oto osioł bada puls chorego, oto dwa osły siedzą przy
łóżku malutkiego, zagubionego w pościeli człowieczka, a one wielkie,
eleganckie, jeden w peruce, drugi w surducie, i zadają sobie pytanie:
„Na co też umrze?”. Niewątpliwie na niedowład tych oślich głów,
odpowiada malarz.
Wiele rycin poświęcił Goya krytyce bezmyślnych mnichów, których
nienawidził, i zwłaszcza – inkwizycji. Oto kobieta oskarżona o czary,
w długiej spiczastej czapie San Benito, czapie skazańca. Jedzie na
ośle, ręce ma związane, a na szyi wymyślne narzędzia tortur. Wokół
żołnierze pilnujący jej z obnażonymi szablami, mają gęby wściekłych
kotów. Tłum gapiów także z gębami okropnymi, wykrzywionymi w grymasie.
I tylko jedna jedyna twarz ludzka, normalna, myśląca – to pełna bólu
twarz skazanej.
Goya zaatakował też twierdzę przesądów. Oto czart opowiada
zasłuchanym wiedźmom o zbliżającym się sabacie. Na innych rycinach
polecą na miotłach na jakąś ichnią Łysą Górę, by połączyć się z diabłem
w tajemniczej orgii. Ludzie, pyta malarz, w co wierzycie? I komu
wierzycie? Rozwiesza na konarach drzewa pusty habit, przed nim ustawia
rozmodloną młodą kobietę, z tyłu wielbiący tłum. I podpis: „Habit
czyni mnicha”.
Ludzie, co robicie? – pyta artysta: oto stara matka wyprowadzająca
własną córkę na ulicę, żeby zarobić. Oto wstrętna starucha mizdrzy się
przed lustrem, przymierza kapelusz, a podpis brzmi: „Do samej
śmierci”. Goya obnaża ludzką próżność, bezmyślność, okrucieństwo,
zakłamanie, obłudę wszelkiego rodzaju, jest to zjadliwa satyra w stylu
wolterowskim. Malarz decyduje się podarować Kaprysy królowi.
Nie dlatego, że Karol IV się nimi przejmie, lecz że zbyt wiele widzący
artysta będzie bezpieczniejszy, gdy ryciny znajdą się w kolekcji
królewskiej.
W rycinach i prywatnych rysunkach artysta myśliciel zawarł swe
refleksje o świecie i o życiu. W tym samym okresie nadal pracował jako
malarz, ciągle objawiając niezwykły talent we wszystkim, czego się
tknął. W 1798 roku na polecenie króla namalował na przykład fresk w kościele pod
wezwaniem San Antonio de la Florida w Madrycie. Temat musiał dotyczyć
patrona kościoła i Goya wybrał historię zapisaną w żywocie św.
Antoniego jako prawdziwą. Jest wiek XII. W Lizbonie, na sali sądowej
odbywa się rozprawa. Wskutek fałszywego oskarżenia ojciec Antoniego ma
zostać skazany na śmierć za zabójstwo. Antoni jednak wskrzesza zmarłego
świadka wydarzeń, którego zeznania ujawniają rzeczywistego zabójcę
i w ten sposób ratuje życie ojcu. Goya wykonał wspaniałe malowidło,
uważa się je zgodnie za dzieło genialne. Opisaną scenę wyprowadził
z sali sądowej pod gołe niebo. Nie skupił się na cudzie, jak by to
zrobili malarze baroku, lecz na ludziach towarzyszących zdarzeniu – na
ich reakcji, na tych tłoczących się mężczyznach i kobietach zdumionych,
zaskoczonych, niedowierzających. Przeniósł przy tym główną scenę, ten
właśnie tłum, na samą kopułę, dotychczas zarezerwowaną dla widoku
niebios z tłumem aniołów, stworzył wspaniałą scenografię. Dostawił
u nasady kopuły balustradę, oczywiście iluzjonistyczną, za nią umieścił
tłum, jak na balkonie teatralnym, a wszystko na tle górskiego
pejzażu i drzew. Co za wspaniała przestrzeń, dal, co za rozmach! Udało
mu się nadzwyczajnie, całkiem, jakby całe życie nic innego nie robił,
tylko stał na rusztowaniu i malował ściany kościołów!
W 1799 roku Goya otrzymuje nominację na pierwszego malarza dworu. To
już szczyt w jego dworskiej karierze, osiągnął najwyższe możliwe
stanowisko. 50 tysięcy reali pensji rocznie bez podatku. Ale już nie
mdleje z wrażenia jak niegdyś. Niejako w odpowiedzi na nominację
wykonuje wielki – 280 x 366 cm – portret zbiorowy Rodziny króla
Karola IV, gdzie umieszcza 13 osób. Pod względem kompozycji
nawiązuje do płótna Velázqueza Las meninas, panny dworu.
Ustawia swych bohaterów niby to przed szerokim lustrem, siebie samego
pokazuje po lewej stronie w głębi, za wszystkimi, jakby obserwował ich
odbicie. Pod względem stylu i klimatu malowidła jest całkowicie
oryginalny, spod jego pędzla wynurza się niezwykłe zgromadzenie –
bezlitosny weryzm malarza rodzi coś, czego żaden nadworny malarz jeszcze
nigdy nie ośmielił się wykonać. Goya był wprawdzie głuchy, ale nie
ślepy, dostrzegł wszystko, nic nie uszło jego uwagi podczas tych dwóch
miesięcy, gdy musiał mieszkać na dworze, wykonując portrety
poszczególnych członków rodu. Darował sobie jakiekolwiek pochlebstwo.
W życiu nieraz się nisko kłaniał, w sztuce nigdy. Wizerunek
przedstawicieli Burbonów jest dosłowny, to wprost karykatura, paszkwil
i nigdy nie zrozumiem, jak król czy zwłaszcza królowa mogli to
zaakceptować. To przecież kpiny w żywe oczy! Te szpetne gęby, spójrzmy
na starą siostrę króla, po lewej stronie obrazu, cóż za jędza, podsunąć
jej miotłę, a na pewno odleci. W środku nadęta Maria Luisa, królowa,
kobieta, której brak tylko straganu do targowania się z klientem, gęba
przekupki przystrojonej klejnotami. Nalany, nazbyt rumiany król
o rybich oczach, zadowolony z siebie, że mu nie obcięli głowy, jak parę
lat wcześniej kuzynowi w Paryżu, monarcha, który nie przeczuwa, że jego
czas się kończy. Wizerunek bezczelnie prawdomówny, wprost proroczy, jak
to wkrótce potwierdzi historia.
Lata 1797-1802 to niezwykle płodny okres w twórczości malarza:
ryciny, portrety, rysunki, obrazy dekoracyjne do salonów Ossuny, freski
w kościele. Ten okres kończy się nagle zupełnym załamaniem, gdy w 1802
roku umiera księżna Alba, z którą prawdopodobnie wiązało go silne uczucie,
jak by o tym świadczyły jego prywatne rysunki. Goya dwa lata nie może
wziąć pędzla do ręki, a tak gorzknieje, że nikt z nim nie może
wytrzymać. W 1805 roku jego syn się żeni, wraz z synową zamieszkują
razem, ale tylko przez miesiąc. Nie wytrzymują z tatusiem. W 1806 roku
przychodzi na świat wnuk malarza, Mariano, i chyba to dziecko przywraca
go do życia; Francisco znowu maluje. Wiadomo, że Goya w gruncie rzeczy
był człowiekiem przywiązanym do rodziny, kochał swych bliskich. Kochał
swego ojca i bolał nad tym, że nie może opuścić Madrytu, gdy ten
śmiertelnie chorował, bo pragnął mu dodać otuchy w ostatnich chwilach
życia. Gdy wkrótce po ojcu zmarła mu siostra, załamał się i jakiś czas
nie mógł malować. Przeżył bardzo śmierć aż pięciorga swych dzieci
i ogromnie kochał syna, tego jedynego, który osiągnął dojrzałość,
Franciszka Ksawerego. Ale charakter miał trudny, a i głuchota nie
ułatwiała z nim życia. Na ślubie syna poznał daleką kuzynkę synowej,
Leokadię Zorilla, i zainteresował się nią. Leokadia miała wtedy
zaledwie 17 lat i dwa lata później wyszła za mąż za Niemca. Małżeństwo
z cudzoziemcem okazało się fatalne i po kilku latach, gdy małżonkowie
Weiss uzyskali separację, związała się z malarzem. Była od niego
młodsza o 40 lat! I to była jedyna kobieta, która potrafiła wytrzymać
z Goyą. Z nim i z jego coraz to ciemniejszą, bardziej ponurą, wprost
przerażającą sztuką.
Ale to dalsza historia, na razie wkracza do akcji polityka.
Oto pewien ambitny konsul Republiki Francuskiej, Napoleon Bonaparte,
ogłoszony przez senat cesarzem, postanawia odmienić mapę Europy. Jego
wrogiem jest Anglia. Pragnie ją pokonać pozamilitarnie, ogłasza blokadę
kontynentalną Anglii. Ta zawiera sojusz z Austrią i Rosją. Napoleon
wyrusza więc przeciwko nim obu i w bitwie pod Austerlitz pokonuje ich
wojska. Rok później pod Jeną rozprawia się z niezdecydowanym królem
Prus Fryderykiem. Anglii dotrzymuje wierności Portugalia, więc żeby ją
ukarać, Napoleon zawiera z Hiszpanią układ o rozbiorze Portugalii.
Otrzymuje zgodę od premiera Godoya na przemarsz swych wojsk przez
terytorium hiszpańskie do Lizbony. I w 1808 roku armia francuska wkracza
do Hiszpanii, wskutek czego wybucha wojna z Francją, wojna
niespodziewana wynikła z protestu narodu.
I tu akcent polski, którego nie sposób pominąć: u boku Francuzów
wkraczają bowiem do Hiszpanii Polacy. Skąd, na Boga, Polacy w Hiszpanii
w czasach Goi? Ano stąd, że Napoleon, zwycięzca wszystkich trzech
zaborców, wiosną 1807 roku powołał tzw. Pułk Lekkokonny, Régiment de
Chevaux-Légers Polonais. To byli ochotnicy, bo Napoleon ogłosił, że
jak się zgłosi 30-40 tysięcy żołnierzy, to utworzy wolną Polskę.
Jakże się nie zgłosić? I jak nie kochać Napoleona? Oto fragment listu
wzruszonej matki Polki do Jana Kozietulskiego, szefa szwadronu
szwoleżerów:„Służyć Napoleonowi w jego jeszcze gwardyi, zapewne nie
może być kariera życia pochlibniejsza, potrzeba tylko, żeby każdy krok
twego postępowania czynił cię godnym twego miejsca”. Biedna matka
i biedny syn, biedne tysiące matek i synów, bo żadne z nich nie
wiedziało, jak niegodne jest samo miejsce, czyli wojna w Hiszpanii.
Najpierw wybuchł tam bunt przeciwko zdradzieckiemu premierowi, co
spowodowało abdykację przestraszonego Karola IV na rzecz syna,
Ferdynanda VII. Kiedy wojska marszałka Murata wkroczyły do Madrytu,
obaj monarchowie, ojciec i syn, oddali się pod opiekę Francuzów. Władcy
Hiszpanii zachowali się dokładnie tak, jak ich Goya kilka lat wcześniej
namalował: bez odrobiny godności, kłócąc się o swe prawa jak
przekupnie. Ostatecznie Napoleon mianował królem Hiszpanii swego brata
Józefa. Pewno sądził, że z Madrytem spokój, ale w Madrycie wybuchło
powstanie. 2 maja 1808 roku doszło do masakry, powstańcy mordowali
Francuzów, mordowali też egipskich mameluków w ich służbie, ściągali ich
z koni i podcinali gardła. Murat okazał się silniejszy – powstanie
stłumił i utopił we krwi. Oto relacja Wincentego Płaczkowskiego,
szwoleżera, który akurat pełnił służbę:
Nazajutrz rano (...) przed wschodem słońca, Murat przez
Mameluków rozesłał polecenie, (...) aby wszystkich, co w nocy pochwytani
i w areszcie trzymają, bez względu na wiek, płeć i stan, równo
z pierwszym promieniem słońca wschodzącego rozstrzelać. (...) Gdy
zaczęli ci nieszczęśliwcy jeden za drugim porządkiem wychodzić
z więzienia, nadchodzi i znajoma moja Eufrozyna; chwytam ją za rękę,
zatrzymuję i mówię do niej prędko i cicho, aby dała mi się stąd
uprowadzić, bo za chwilę wszyscy oni rozstrzelani będą; dziewczyna
pobiegła za innemi. (...) Gdy ich wyprowadzono na plac w jeden szereg,
a już stał komenderujący oficer z Dragonami przygotowanymi do
rozstrzelania, (...) ci nieszczęśliwi, gdy zobaczyli broń do nich
wymierzoną, prawie w trzeciej części ze strachu popadali na ziemię,
a przeto wszyscy strzałami rażeni nie byli. Tu kazał generał przystąpić
Dragonom i skłuć ich leżących bagnetami.
Goya namalował oba epizody madryckie: powstanie i egzekucję.
W scenie powstania, gdzie na obrazie tłum zmieszany z żołnierzami walczy
na ulicy, życie rozsadza wszelkie zasady sztuki. Zresztą kilka lat
wcześniej Goya w piśmie skierowanym do Akademii stwierdził, że
„w malarstwie nie ma reguł”. Otóż tu, na obrazie ukazującym walkę 2
maja, nie ma kompozycji z liniami z góry założonymi, symetrii, nie ma
głównego bohatera. Jest masa ludzka ogarnięta szaleństwem, każdy zabija
na własną rękę. Kolory jaskrawe, wprost krzyczą. Rozstrzelanie
powstańców madryckich to najbardziej przejmujący obraz antywojenny,
jaki istnieje. Noc, jeszcze nie świt, jak było w rzeczywistości.
Jedynym źródłem światła jest stojąca na ziemi latarnia. Tu kompozycja
jest głęboko przemyślana: po lewej stronie ten, który z przerażoną
twarzą i z rozłożonymi szeroko ramionami czeka na śmierć, obok dalsi
skazańcy, po prawej – niemal tyłem do nas, bez twarzy – ci, którzy
tę śmierć zadają. Po lewej ludzie przepełnieni strachem, wczoraj
bohaterowie, dziś przestępcy, przepełnieni bólem, rozpaczą, w szoku, po
prawej – zimny aparat wykonawczy, szereg mundurów, rząd kaszkietów
i uniesionych równo luf, idealna konstrukcja geometryczna, czytaj:
odczłowieczona machina wojenna – pluton egzekucyjny dragonów. Biała
koszula i żółte spodnie skazańca przyciągają wzrok, to główny bohater
obrazu. Ten śniady Hiszpan z ramionami rozłożonymi niczym Chrystus,
z oczami wybałuszonymi utkwionymi w lufach skierowanych wprost na niego,
to kwintesencja gwałtu. Gwałtu, którego żadna siła nie powstrzyma, na
pierwszym planie już leżą w kałuży krwi ofiary, za moment ich
przybędzie. W głębi obrazu ciągnie się bez końca kolejka skazańców.
Tej nocy, wedle relacji naszych, zastrzelono ok. 2 tysięcy ludzi.
Obrazy swe Goya wykonał kilka lat po tych tragicznych wydarzeniach, bo
gdy się wojna przetaczała przez Hiszpanię, on sam był bezpieczny:
został malarzem nadwornym nowego króla, Józefa Bonapartego i portretował
z kolei krąg jego dygnitarzy. Znalazł się w nader trudnej, mocno
dwuznacznej sytuacji. Goya, jak większość inteligencji hiszpańskiej,
początkowo witał radośnie Napoleona, widząc w nim światłego prawodawcę,
zasłużonego polityka, który zniósł inkwizycję; artysta łudził się, że
francuski wódz nadal będzie rzecznikiem postępu. Wypadki wojenne
pokazały co innego. Goya przeżył to boleśnie, a po czyjej stronie było
jego serce, wiadomo z malarstwa: obok portretów francuskich generałów
maluje portrety przywódców ruchu oporu, obrazy Fabryka prochu
w Sierra de Tardienta, a nade wszystko przygotowuje serię rycin
zatytułowaną Okropności wojny. Bo wojna była okropna. I Goya,
i szwoleżerowie byli nieraz świadkami makabry, po której człowiek może
utracić spokój na całe życie. Kiedy scena na rycinie jest
niewiarygodnie drastyczna, malarz dodaje podpis: Sam to widziałem.
Goya pierwszy ukazał wojnę w sztuce inaczej. Dotychczas były to sceny
batalistyczne, maszerujące oddziały lub pola bitwy z punktu widzenia
stratega, czasem pobojowiska zadymione, to były widoki, nieraz bardzo
ładne. Goya pokazał wojnę prawdziwą, nieupiększoną, wojnę widzianą
oczyma ofiar. Rysuje pobojowiska pełne trupów i pyta w podpisie: „Po
toście się urodzili?”. Drzewa z wisielcami i podpis: „Kto wie za
co?”. Wrzucanie nagich trupów do wspólnego dołu, gwałty rozbestwionego
żołdactwa, rozstrzeliwanie kobiet i dzieci, nędzę i głód. Goya, malarz
Bonapartego, oskarża!
W jego rycinach, tak w Kaprysach, jak i w Okropnościach
wojny, rozeszły się ostatecznie drogi piękna i sztuki. To już nie
gobeliny dekoracyjne. Goya wprowadza do sztuki życie w jego najgorszych
przejawach, świadomie omijając piękno. To coś całkiem nowego,
spojrzenie, które otworzy bramy sztuce nowoczesnej.
Po ostatecznej klęsce Napoleona na tron hiszpański powraca Ferdynand
VII. I chociaż w 1789 roku Zgromadzenie Narodowe we Francji uznało
wolność wyrażania myśli i swobodę wyznania za nadrzędne prawa człowieka,
król Hiszpanii udaje, że nic o tym nie słyszał. Jeden z jego pierwszych
edyktów po powrocie na tron w 1814 roku głosi, że każdemu heretykowi kat
ma wyrwać język rozżarzonym żelazem. Wraca nowe...
Teraz Goya musi udowodnić, że nie współpracował z Francuzami. Malarz
twierdzi, że nie brał od nich – nazywa ich intruzami – pieniędzy.
Król nie dowierza, oświadcza, że malarz zasłużył sobie na stryczek,
a „jeśli udzielamy przebaczenia, to tylko dlatego, że pana podziwiamy”,
powiada i mianuje go na powrót malarzem nadwornym.
Ale na dworze robi się coraz duszniej. W 1819 roku malarz wyprowadza
się ze stolicy, kupuje dom za miastem, nad rzeką, skąd rozpościera się
piękny widok na Madryt, i tam osiada na pięć lat. (Dom należał do
człowieka, jak on głuchego, nosi więc nazwę Quinta del Sordo). Wkrótce
dopada go znowu ciężka choroba, kolejny groźny kryzys, a kiedy się
z niej wylizuje, pokrywa ściany domu przedziwnymi obrazami, na które
dosyć trudno patrzeć. Jest to tzw. czarne malarstwo, obrazy o tematyce
i kolorystyce jednakowo czarnej; czternaście scen, siedem na parterze i siedem na
pierwszym piętrze. Jakże są inne od radosnych scen z czasów młodości! Jakieś
ohydne staruchy, niby to mitologiczne Parki przecinające nić życia,
wstrętni starcy nad miską zupy, Saturn o wytrzeszczonych oczach
pożerający własnego syna, który ocieka krwią. Dwaj zakrwawieni
mężczyźni walczący na kije, zakopani po kolana w piasku – wszystko
ponure, wstrętne, odpychające. Biedna Leokadia, towarzyszka życia
malarza, krzątająca się w takim wnętrzu. Na domiar złego wybucha
jeszcze jedna wojna – naród nie wytrzymuje tyranii Ferdynanda VII
i dochodzi do rewolty. Król zwraca się z prośbą o pomoc do Francji, do
tej Francji, której żołnierze tak niedawno krwawo rozprawiali się
z tutejszą ludnością! Goya, kiedy tylko może, opuszcza kraj. W 1824 roku
pod pretekstem kuracji u wód, za zgodą króla, wyjeżdża do Francji.
Potem osiada w Bordeaux wśród licznej kolonii hiszpańskiej. Towarzyszy
mu wierna Leokadia ze swym synem i z małą córeczką Marią del Rosario,
zwaną przez malarza Rosarito i traktowaną przezeń jak córka. Czy była
jego dzieckiem, nie ma pewności, ale wiele za tym przemawia. Faktem też
jest, że dziewczynka wykazywała wybitne zdolności malarskie: stary Goya
z radością uczył ją rysunku i z dumą śledził jej postępy. Ostatnia
seria jego rycin, Szaleństwa, pokazuje, jakie koszmary
prześladowały nieustannie umysł tego człowieka i jak bardzo obecność
dziecka mogła poprawiać jego nastrój. Goya co prawda próbował też sam
się ratować przed załamaniem nerwowym, ciągle pracując. Gdy miał 79 lat,
pisał: „nic mi nie dopisuje: wzrok, ręka, pióro i kałamarz. Jedynie
siła woli mnie podtrzymuje”. Ale miał silną wolę i na stare lata uczył
się jeszcze. Tak np. skorzystał z wynalazku litografii i wykonywał już
swoje ryciny tym sposobem, zaczął też robić pomysłowe miniatury-
scenki na kości słoniowej: zaczerniał płytkę farbą czy tuszem, potem
kapał na to kroplę wody, która zmywała częściowo ciemne tło, i to, co się
zarysowało, obierał sobie za temat.
Koniec nadszedł w Bordeaux 16 marca 1828 roku wraz z atakiem apopleksji.
Mistrz miał 82 lata.
Pozostaje jeszcze zapytać, jak Goya malował, jak pracował. Otóż pracę
nad obrazem rozpoczynał od szkicu lub rysunku przygotowawczego. Nawet
do fresków w Quinta del Sordo znaleziono jakieś szkice (w Bazylei).
A zatem wszystko, co robił, było starannie przemyślane, co nie wyklucza
spontaniczności w samym sposobie malowania. Może Goya nie należy do
teoretyków malarstwa, ale pozostawił ciekawe spostrzeżenia w listach do
przyjaciół czy do Akademii. Napisał (w 1801 roku) np.: „Niełatwo jest
utrwalić chwilę natchnienia, zachować akord i harmonie zrealizowane
w pierwszym wykonaniu tak, aby nie dały się słyszeć dźwięki wariantów”.
Ciekawe, że człowiek od lat głuchy używa języka dźwięków, pisząc
o malowaniu. Być może, żeby utrwalić chwile natchnienia lubił malować
nocą w drżącym świetle świec, które sobie mocował na rondzie kapelusza,
jak to pokazuje jeden z jego autoportretów przed sztalugami. Od jego
syna wiadomo, że zwłaszcza ostatnie zabiegi, ostatnie dotknięcia pędzla
dokonywały się właśnie nocą.
Z połowy XIX wieku pochodzi opis jego sposobu malowania fresków, pióra
francuskiego autora Th\'eophile'a Gautier:
„Sposób malowania Goi był równie ekscentryczny, jak jego talent;
czerpał farbę z kadzi, nakładał ją gąbką, szczeciniastymi pędzlami,
szmatami i wszystkim, co wpadło mu w rękę; używał szpachli, budując swe
tony jak gdyby za pomocą zaprawy murarskiej, i kładł ostatnie
pociągnięcia, rozcierając farbę szerokimi uderzeniami kciuka. Tą szybką
zdecydowaną metodą pokrywał w ciągu jednego lub dwóch dni około
trzydziestu stóp ściany. Wszystko to zdaje się wykraczać poza granice
porywu i rozmachu; najśmielsi artyści są przy nim lizusami”.
Bardzo ciekawe są spostrzeżenia Goi na temat nauczania malarstwa.
W czasach, gdy uważano, że najważniejszy jest rysunek, a w nim tylko
linie, pisał: „Zawsze linie a nigdy ciała, ale gdzie w naturze widzi
się linie? Ja widzę tylko ciała oświetlone i nieoświetlone, plany
wysuwające się do przodu i plany oddalające się, wypukłości
i wklęsłości. Mój wzrok nie dostrzega nigdy linii ani szczegółów. Nie
liczę włosów w brodzie przechodzącego człowieka, ani nie wbijam oczu
w guziki jego ubrania, a mój pędzel nie powinien widzieć więcej ode
mnie”. I dalej Goya powiada tak: „Profesorowie prowadzą złą
drogą swych młodych uczniów, gdy zalecają im rysować możliwie
najbardziej zaostrzonym ołówkiem. Niech ukażą im naturę, jedyną
mistrzynię rysunku”. Tu przychodzą na myśl słowa Leonarda da Vinci, że
w naturze kontur nie istnieje. Ale Goya idzie jeszcze dalej, gdy mówi:
„w naturze kolor nie istnieje, podobnie jak linia; jest tylko słońce
i cienie. Kawałkiem węgla mogę zrobić obraz”. Bo wiedział już,
jak światło odmienia kolor, że o każdej porze dnia i roku, w każdej
chwili jest on inny. Uczył się obserwować to światło na obrazach dwóch
wielkich mistrzów, których uważał za swoich jedynych nauczycieli:
Velazqueza i Rembrandta. Nazywał ich malarzami prawdy i światła; ich
obrazy posiadał na własność. Sam torował drogę impresjonistom.
Z początku używał palety złożonej z dziesięciu barw, ale z biegiem lat
stosował zaledwie trzy, cztery kolory. Jego paleta z jasnej stawała się
coraz mroczniejsza, jego sposób malowania stawał się coraz
widoczniejszy, powierzchnia obrazu z gładkiej stawała się szorstka,
z widoczną fakturą, tak grubo i śmiało kładł farbę. Goya nie szedł
w kierunku wiernego odtwarzania świata, raczej w stronę nastroju,
wzmagał ekspresję. „Przeżył w ciągu 82 lat najgłębszą i najpełniejszą
ewolucję, jakiej nie zdarzyło się przeżyć żadnemu innemu europejskiemu
artyście” – napisał pewien historyk sztuki w 1964 roku.
Zaczynał swą drogę artystyczną od stylu klasycznego, wiek XVIII to
była epoka neoklasycyzmu. Że mógł zostać dobrym malarzem w tym stylu,
świadczą obrazy powstałe w Rzymie. Dostał za jeden z nich nagrodę
w Parmie, pamiętamy, to obraz Hannibal przekraczający Alpy. Ale
co innego malować antyk w Rzymie, gdzie on jest ciągle obecny, a co
innego w Hiszpanii, trzymając się w dodatku niewolniczo rygorów
i schematów narzuconych przez akademików czy Antona Mengsa, największego
autorytetu na hiszpańskim dworze w czasach młodości Goi. Porzucił więc
ten styl i podważył jego kanony piękna.
W tym samym czasie na tym samym dworze działał wenecki utalentowany
malarz, sławny Giovanni Battista Tiepolo, który razem z synem dekorował
freskami sklepienia sal madryckiego pałacu. To późny barok. Od Tiepola
Goya zaczerpnie rozmach, śmiałość kolorystyki, ale styl barokowy go nie
pociąga.
Gdy zaczyna robić projekty gobelinów, maluje lekkie scenki
z delikatnymi postaciami kobiecymi, trochę w stylu rokoka. Ale kiedy
się porówna jego scenki z obrazami kolegów pracujących dla tej samej
manufaktury, widać, że Goya stopniowo odchodzi od rokoka i zmierza
w stronę realizmu. Weźmy choćby Podwieczorek – ten sam temat
namalował jego mistrz Bayeu. To coś w rodzaju majówki za miastem,
pogodne towarzystwo dziewcząt i kawalerów, na ziemi rozłożone jakieś
wiktuały. Mistrz, przedstawiciel i zwolennik klasycyzmu, zrobił
sympatyczny, starannie rozrysowany obrazek, bardzo gładki, ładny, taki
wydumany, malowany. Goya ukazał coś, co przypomina podpatrzoną scenkę
z życia, wprowadził światło, ukazał je zwłaszcza wśród chmur na niebie
– różnica w podejściu i wykonaniu ogromna, uderza wprost oryginalny
talent młodego artysty.
Kiedy się Goya zabrał do rycin, wprowadził elementy romantyzmu –
zjawy, czarownice, ludowe wierzenia, świat przywidzeń, emocje. Malując
z zaangażowaniem walki o wolność, stał się już w całym tego słowa
znaczeniu romantykiem. Wreszcie w późniejszym okresie, gdy piękno go
już w ogóle nie interesowało, a tylko emocje, gdy chciał ludźmi
potrząsnąć, zastosował środki wyrazu charakterystyczne dla
ekspresjonistów – gwałtowność, deformacja, szok brzydoty, makabra. Co
się dziwić, że wszyscy malarze, jacy przyszli po nim, mają mu coś do
zawdzięczenia? „Goya nie wyprzedził tego czy innego współczesnego
artysty. Dokonał znacznie więcej – napisał w 1950 roku krytyk sztuki
André Malraux – stał się prekursorem całej sztuki współczesnej, która
wzięła początek ze swobody jego środków wyrazu”.
Jest taki wstrząsający obraz w Prado: ujęci w perspektywie z lotu
ptaka ludzie na ziemi, mali ludzie, w popłochu uciekają, tłumy, wozy
zaprzężone w konie, kobiety, mężczyźni, dzieci, konie luzem, stado
byków, a wszystko w jakimś potwornym zamieszaniu, istna zawierucha. Na
niebie przerażająca zjawa: kroczy kolos – potężny muskularny, nagi
typ, dosyć paskudny, niczym jaskiniowiec, bez maczugi, ale z podniesioną
zaciśniętą pięścią. Czy zaraz uderzy? Czy to symbol zła, wojny? Czy
to Los? Przeznaczenie? Czy to symbol siły narodu? Tytuł obrazu Kolos albo panika.
Jeden z krytyków XX wieku Pierre Gassier sugeruje, że Goya samego
siebie miał za giganta, samotnego, niezrozumianego giganta. „Jakże
inaczej – pisze – można wyjaśnić ową wielokrotnie powtarzaną wizję
samotnego kolosa czy giganta obleganego przez karły?”.