Współczesna Podkowa Leśna to, bez przesady, przedmieścia stolicy,
którym już dawno udzielił się przyspieszony rytm życia. Nowoczesne
samochody pędzące po naszych, raczej wiejskich niż miejskich uliczkach,
brukowane wjazdy, samootwierające się bramy, spieszący się przechodnie.
Już nie pamiętamy, że była to kiedyś cicha, leśna miejscowość,
zachwalana przez spółkę parcelacyjną jako raj dzikiej przyrody w pobliżu
cywilizacji. A jednak są jeszcze miejsca, gdzie poczuć można klimat
dawnej Podkowy, z jej niespiesznym rytmem, naturalnym drzewostanem,
z całą urodą starego (choć na bieżąco kultywowanego) ogrodu. I to
zaledwie kilka minut od ruchliwej ulicy Jana Pawła II.
Dom stary, z tych, którym patyna czasu dodaje, a nie odejmuje urody.
Pod dębami leśna kwitnąca właśnie trawka i dzikie goździki. I żywopłot
obsadzony krzewami o wdzięcznej nazwie karagana, spokrewnionymi
z akacją. Mieszkańcy cenią sobie przeszłość i nie unowocześniają
niczego na siłę, wiedząc, że dusza domu jest cenniejsza niż wnętrzarskie
nowinki. Willa nie przestała należeć do rodziny pierwszych właścicieli,
a to nie zdarza się dziś zbyt często. Pan Jacek Turski pamięta Podkowę
inną niż dzisiaj, a to, czego nie pamięta, poznał z rodzinnych
dokumentów i chętnie, ze swadą o tym opowiada.
Z dokumentów wynika, że „Willę Promienna” rozpoczęto budować
w sierpniu 1933 roku. Księga wieczysta nieruchomości „Osiedle
Letnisko Młochówek” powiatu błońskiego zawiera zapisy dotyczące
sprzedaży parceli nr 40 Stanisławowi i Józefie Cieszkowskim oraz parceli
58 i 62 Zygmuntowi Wciskunow. Zaświadczenie o sprzedaży działek na tym
terenie, należącym do księżnej Magdaleny Radziwiłłowej, zostało wydane
dla Bronisławy Tarnowskiej z domu Cieszkowskiej.
Zatem „Willa Promienna” nie została zbudowana na terenie
ówczesnej Podkowy Leśnej, ale w odrębnej miejscowości, należącej zresztą
do innej gminy; osiedle Młochówek, powstałe na gruntach należących do
księżnej Radziwiłłowej, znajdowało się w obrębie gminy Młochów, podczas
gdy Podkowa należała do Helenowa. Tę odrębność daje się zauważyć
w nazwach ulic, w nowym osiedlu upamiętniających wielkich pisarzy
polskich, w Podkowie związanych z naszą fauną i florą. Dopiero podczas
okupacji, w 1940 roku, obie miejscowości zostały połączone.
W rodzinnych dokumentach znajduje się także zaświadczenie Towarzystwa
Przyjaciół Osiedla-Letniska Młochówek o rozpoczęciu budowy domu,
podpisane przez prezesa, a zarazem sołtysa Mieczysława Zemlicha.
Na budowę domu Józef Cieszkowski wziął pożyczkę, którą spłacił w 1936 roku.
Pracował w Generalnej Dyrekcji Kolei Państwowych na Targowej
w Warszawie. Po powstaniu spółki EKD osiedlało się w Podkowie wielu
pracowników kolei. I tak, dzięki znajomościom, dziadek obecnego własciciela,
a także jego kolega, którym był Mieczysław Zemlich, kupili dwie działki i w tym samym
czasie zaczęli budować domy.
Józefa i Stanisław mieszkali na stałe w Warszawie, przy ulicy
Chmielnej, zaś podwarszawski dom miał być willą letniskową, jedną z wielu
w tych okolicach. Powstał budynek o bardzo pięknych proporcjach,
piętrowy, z łamanym dachem krytym dachówką, boniowanymi narożnikami
i balkonem. Ganek podparty czterema kolumnami otoczony balustradą
z tralkami, do którego prowadzą miękką linią zarysowane schody,
zakończone na dole ozdobnymi kulami. Kule przysparzały wielu zmartwień
babci, bo zdarzało się, że spadały, potrącone przez wóz dostawcy węgla,
pana Foksa.
Szczyt dachu, podobny do wielu budowanych wówczas w okolicy, wyróżnia
się miękkością linii i maleńką niszą z figurą Chrystusa. Parter domu
przeznaczony był jako lokum na lato dla właścicieli, toteż podłogi
zostały wyłożone elegancką dębową klepką ze wstawkami mahoniowymi,
której nie mają pokoje gościnne na piętrze. Piece kaflowe zapewniać
miały ciepło, gdyby zimą przyszło tu pozostać, a węglowa kuchnia
uniezależniała od zmiennych dostaw prądu. Nie wiem, czy wiele zostało
jeszcze w okolicy takich pieców i kuchni, wyparło je bowiem ogrzewanie
gazowe.
Józefa i Stanisław Cieszkowscy byli moimi ciotecznymi dziadkami,
ale w ich domu wychowywała się moja mama, po śmierci swojej matki, która
zmarła w połogu – wspomina pan Jacek Turski.
Zachowało się niewiele fotografii Stanisława Cieszkowskiego. Na
jednej widzimy eleganckiego mężczyznę z sumiastymi wąsami o skupionym
spojrzeniu. Na innym – poważny i elegancki towarzyszy uśmiechniętej
młodej kobiecie, swojej córce. Jest też zdjęcie wykonane na tarasie
willi. Siwy pan z wąsami trzyma dość sztywno na rękach dziecko –
swego wnuka, Andrzeja.
Ze starej fotografii patrzy na nas Józefa Cieszkowska, młoda kobieta
o regularnych rysach i pięknych, bujnych, starannie uczesanych włosach.
Wygląda na osobę zdecydowaną i uporządkowaną. A jaką pamięta ją wnuk?
Była poważna i surowa. Na pewno bardzo zaradna, po śmierci męża
sama prowadziła dom. Wiele osób przychodziło do niej po radę i pomoc
nie tylko z Podkowy, ale nawet z Żółwina, bo zajmowała się także
ziołolecznictwem. Pamiętam, że my też zbieraliśmy dla niej kwiat lipy
i dziurawiec.
Małżonkowie Cieszkowscy wychowywali dwie dziewczynki, własną córkę
Bronisławę i Czesławę, siostrzenicę Józefy.
Przed rewolucją październikową wszyscy razem wyjechali do Odessy.
Tam ciotka Brona poznała przystojnego białogwardzistę i wyszła za niego
za mąż. To była tragiczna historia, bo mąż ciotki zginął podczas
rewolucji, jej zaś udało się wrócić z rodzicami do kraju.
Nie miałem szczęścia znać mego dziadka Stanisława, krótko cieszył
się swoim domem. Umarł nagle tuż przed wybuchem wojny, latem 1939 roku,
tutaj, na tarasie.
Budując dom, nie przewidział, że stanie się on miejscem azylu dla
rodziny i znajomych w trudnych popowstaniowych czasach, ani że będzie
służył rodzinie przez cały rok. Ale podczas okupacji, do wybuchu
Powstania, był to ciągle jeszcze dom letniskowy, który zapełniał się
dopiero latem. Podczas nieobecności babci przychodził tu pan
Leduchowski, załatwiał wszystkie niezbędne sprawy i pilnował domu.
Później, gdy już tu zamieszkaliśmy, co drugi dzień przychodził
z Brwinowa Franek, żeby ręczną pompą napełnić zbiornik na strychu.
Czasem zdarzało się, że nie mógł przyjść, i trzeba było pompować samemu.
Z jakim utęsknieniem czekało się na charakterystyczne bulgotanie
w rurce, sygnalizujące, że za chwilę zbiornik będzie pełen. Nie dziwiły
wtedy napominania babci i ciotki, żeby oszczędzać wodę.
Wakacje 1944 roku miały być takie, jak wszystkie poprzednie,
zakończone powrotem do warszawskiego domu. Tymczasem wybuchło
Powstanie i zaczęli napływać warszawiacy. Kiedy po Powstaniu
rodzice poszli – pieszo – do Warszawy, stwierdzili, że z budynku przy
Chmielnej nie zostało ani śladu. Mieli więc tylko to, co zabrali na
lato, no i – na szczęście – dom w Podkowie. I tak
zostaliśmy tutaj – babcia, rodzice, mój starszy brat Andrzej i ja.
Co z tamtych lat pamięta pan Jacek? Tylko z opowieści znam
okupacyjną historię domu, byłem za mały, żeby to zapamiętać. Wiem, że
w willi stacjonowali oficerowie Wehrmachtu, którym musiała usługiwać
nasza gosposia Kaśka. Ojciec często ukrywał się przed Niemcami pod
podłogą w niepodpiwniczonej części domu, za piecem do wypieku
chleba. Przestrzeń między gruntem a podłogą wynosiła w tym miejscu
najwyżej pół metra. Po wielu latach znaleźliśmy z bratem stary
zmurszały koc, który służył wtedy ojcu do okrycia.
Po upadku Powstania Niemcy urządzali obławy na młodych mężczyzn. Tak
było w Podkowie i w innych podwarszawskich miejscowościach.
Ojciec nieraz opowiadał, jak podczas jednej z takich „wizyt”
ukrył się w ogrodowej, nieużywanej studni, przeznaczonej do zamontowania
pompy ogrodowej. Podczas gdy Niemcy siedzieli na drewnianej pokrywie
zakrywającej studnię i objadali się śliwkami z naszego ogrodu, ojciec
ukryty w studni tłumił desperacko ataki kaszlu. Nie zapomniał tych
koszmarnych chwil do końca życia.
Zachowała się lista lokatorów domu przy ul. Żeromskiego, z listopada
1944 roku; takie książki meldunkowe obowiązani byli prowadzić
właściciele domów tak „za Niemca”, jak i w czasach socjalizmu. Na
tej liście znajdują się aż 23 nazwiska. Trudno sobie wyobrazić, jak
wszystkie osoby mogły się pomieścić w tym niewielkim domu, ale wtedy
obowiązywały inne standardy. Wśród lokatorów byli państwo Bieleccy –
właściciele sklepu z galanterią przy Marszałkowskiej, gdzie po wojnie
pracowała pani Czesława. Zajmowali oni największy pokój na piętrze
z dużym tarasem ozdobionym betonowymi wazonami na kwiaty. Było to
ulubione miejsce popołudniowych rodzinnych herbatek przez lata
poprzedzające czas Powstania.
Na liście sporządzonej rok później widnieje 18 osób, a w 1951 roku
zapisani w książce ewidencyjnej są: Józefa Cieszkowska, jej córka,
które zajmowały piętro domu, podobnie jak pan Bielecki z Niną Kotwicz.
Na parterze natomiast mieszkała rodzina Jarońskich, w sumie 7 osób. Nie
ma już w willi rodziny Turskich, przenieśli się do Warszawy. Do
1949 roku mieszkaliśmy w Podkowie wszyscy, potem tylko
przyjeżdżaliśmy do babci na niedziele i na wakacje. Kiedy w 1970 roku
rodzina Jarońskich opuściła nasz dom, rodzice wrócili do Podkowy.
Z wczesnego dzieciństwa, spędzonego w Podkowie, pan Jacek pamięta
wyprawy z bratem na strych, po drabinie, którą trzeba było przynieść
z kuchni. Najczęściej wiązało się to z czyszczeniem kominów, ale
w pamięci pozostały inne ciekawe odkrycia, jak choćby delikatne szare
kule osich gniazd i wielka skrzynia zawierająca zbiornik na wodę.
Czasami zdarzało mi się wejść z kominiarzami na dach, skąd
rozciągał się zapierający dech widok na majątek Zarybie i skraj Lasu
Młochowskiego. Z pobliskich domów istniała tylko willa Regulskich, po
przeciwnej stronie ulicy, i drewniana leśniczówka na tyłach naszego
domu. I jeszcze dom Zemlichów przy Ejsmonda. Poza tym wszędzie dokoła
był las. Pamiętam, jak po wojnie bawiliśmy się tu, gdzie dziś stoją
domy. W dołach, które wykopali Niemcy, by trzymać w nich ukryte
samochody, mieliśmy swoje kryjówki. A na rogu Żeromskiego
i Młochowskiej była polana porośnięta dziewanną. Z babcią chodziliśmy
po warzywa do pana Witaczka do Żółwina i do pani Karczewskiej. Za jej
domem, w Borowinie, były stawy, tam chodziłem z bratem i kolegami.
Stamtąd też, pamiętam, wycinano lód, który potem przechowywali dla
potrzeb kuchni właściciele restauracji „Pod sosnami”.
Przez ponad 20 lat życie rodziny Turskich upływało z dala od Podkowy.
Mieszkali w Warszawie, przy placu Zawiszy, w budynku należącym do
„Expressu Wieczornego”. Mój ojciec, Edmund Turski, pracował
w drukarni „Expressu Wieczornego”, a przed emeryturą został kierownikiem
zecerni w tej drukarni. Był z zamiłowania varsavianistą, zbierał
książki i wydawnictwa o Warszawie. Ponadto kochał swój podkowiański
ogródek. W ostatnich latach życia dużo czasu spędzał przy biurku
i stale coś zapisywał. Znalazłem te zapiski, są tam wydatki na remonty,
ale też ceny żarówek albo kleju lub farby.
Mama przez całe życie zajęta była domem i wychowaniem dwóch
synów. Pracowała najpierw w sklepie pani Bieleckiej, a później
w rachubie Domu Słowa Polskiego. Wtedy domem zajmowała się gosposia.
W 1970 roku mama przeszła na emeryturę i przeniosła się do Podkowy, i już
tylko zajmowała się domem. Brat, starszy ode mnie, był technikiem
elektronikiem i przez parę lat pracował w ZURcie. Tata załatwił bratu
pracę w drukarni, a później przeszedł on do prywatnej firmy, będącej
przedstawicielstwem firmy niemieckiej na Polskę. W młodych latach pasją
brata były motocykle. Korzystałem z tego, kiedy chciałem zaimponować
dziewczynom, przyjeżdżałem na Osie albo na SHL-ce.
Szkolne i studenckie lata pan Jacek spędził w Warszawie. Ukończył
Liceum im. Rejtana i studia na Politechnice Warszawskiej, na wydziale
mechaniki precyzyjnej. Jeszcze podczas studiów ożenił się ze studentką
medycyny, późniejszą lekarką. Syn, Maciej, urodzony, gdy rodzice
jeszcze studiowali, jest dziś lekarzem chirurgiem.
W 1966 roku zacząłem pracować w Instytucie Maszyn Matematycznych.
Później biuro projektowe Instytutu zostało przeniesione do Fabryki
Mierników i Komputerów „Era”. I tam pracowałem przez wszystkie
lata. Od 1975 roku mieszkam w Podkowie, najpierw z obojgiem rodziców,
teraz z mamą, którą się opiekuję. Ojciec zmarł 2 czerwca 1986 roku.
Był postacią bardzo charakterystyczną i barwną, wpisaną w ten dom
i Podkowę. Wspominam dźwięk dzwonka roweru, który oznajmiał nam jego
powrót z wyprawy do miasta. Przypominam sobie jego entuzjazm, gdy
częstował nas owocami z posadzonych przez siebie drzewek.
Każde pokolenie wniosło coś nowego do tego domu. Dziadek – go
zbudował, ojciec – założył ogrodzenie i hydrofor, a ja – dokonałem
wymiany instalacji wodnej i zainstalowałem centralne ogrzewanie. Odkąd
przeszedłem na emeryturę, mam czas na pracę w ogrodzie, którą bardzo
lubię.
Ogród porastają okazałe dęby, a zamiast
strzyżonych trawniczków rosną leśne trawy. A w ich sąsiedztwie kępy
ozdobnych roślin, krzewy, drzewka owocowe, wszystko bujne, zadbane.
Urodę tego ogrodu odkrywa się nie od razu, nic tu nie epatuje
krzykliwymi kolorami, każda roślina wydaje się rosnąć tu naturalnie, bez
ludzkiej pomocy. Wśród drzew i krzewów oryginalnie ubarwione koty czują
się jak u siebie.
Pan Jacek interesuje się turystyką, jest także miłośnikiem
zwierzaków domowych. U nas zawsze były zwierzęta: pierwszy pies,
którego pamiętam, to kundelek Karo, towarzyszył bratu, gdy mama ze mną
w wózku odprowadzała go do przedszkola panien Miller, na skraju Lasu
Młochowskiego. Wielbicielką psów była ciotka Brona, a rodzice mieli
foksteriera Amika i wilczura Dżeka. Niedawno mieszkała z nami jamniczka
Puma, teraz są dwie kotki i kocur.
Jako dziecko mieszkałem w Podkowie, rozstałem się z nią, ale znów
tu wróciłem. I znowu dom odegrał ważną rolę w moim życiu, stając się
balsamem na duszę... Kiedy przed laty sąsiadka poprosiła mnie, żebym
wynajął na lato dwa pokoje córce jej przyjaciółki, która z dwojgiem
dzieci wróciła z Meksyku, nie wiedziałem, że oto otwiera się nowy
rozdział w moim życiu...
Małgorzata Wittels
Zdjęcia:
Stanisław Cieszkowski z córką Bronisławą. | Edmund Turski z kolegami na wycieczce rowerowej – pierwszy z prawej |
Stanisław Cieszkowski z wnukiem Andrzejem na tarasie swego domu | Andrzej i Jacek Turscy |