Wcale tego grobu nie szukałam, choć przecież musiało przejść mi przez
myśl, że powinien być gdzieś tutaj. Po obcych miastach zazwyczaj chodzi
się czyimiś śladami. W Czerniowcach myślałam o Ninon, z domu
Ausländer, primo voto Dolbin, najstarszej z trzech córek
czerniowieckiego adwokata Jakoba Ausländera, a późniejszej trzeciej
żonie Hermanna Hessego. Być może to właśnie za którąś z mijanych bram
znajdował się tajemniczy ogród jej dzieciństwa i młodości. Tam,
kołysząc się w hamaku wśród sztamowych róż i zdobiących rabaty szklanych
kul (takie kule – przypominające duże bombki na patykach – ciągle
zatyka się pomiędzy roślinami w niemieckich ogrodach, więc łatwo je
sobie wyobrazić), w cieniu wielkiego orzecha Ninon przeczytała
opowiadanie Hessego pt. Peter Camenzind. Działo się to we
wrześniu 1909 roku. W lutym 1910, poruszona lekturą, po długim wahaniu
postanowiła napisać pierwszy list do autora. Miała wtedy 14 lat.
Dom o dwóch wejściach, należący do bogatej, zasymilowanej rodziny
żydowskiej – z siedmiopokojowym mieszkaniem, które sąsiadowało
z kancelarią adwokacką ojca, stał na rogu ulic Pańskiej (po niemiecku
– Herrengasse) oraz Dr. Rott-Gasse i nosił numer 13. „Pokój
był zazwyczaj zapełniony oczekującymi: chłopami w czarnych baranich
kożuchach, Żydami w kaftanach i aksamitnych jarmułkach, drobnymi
rzemieślnikami. Zapach chłopskich okryć, woń parujących ubrań
interesantów, którzy przybywali zmoczeni śniegiem i deszczem
i przesiadywali tu często całymi godzinami, dym z fajek, rozmowy wielu
ludzi – wszystko to składało się na atmosferę przypominającą wiejską
gospodę, przerywaną jedynie stukotem maszyny do
pisania”1. Adres wymieniony przez Gizelę
Kleine, autorkę obszernej biografii Ninon Hesse, mówi dziś niewiele,
trzeba by poświęcić trochę czasu na poszukiwanie domu. Na pewno jednak
przechodziłam pod oknami dawnego I Państwowego Gimnazjum
Humanistycznego, gdzie uczyła się Ninon, bo rozpoznaję to miejsce na
zdjęciu. Było to zresztą gimnazjum męskie, na zasadzie wyjątku do
udziału w lekcjach dopuszczono trzy uczennice, które izolowano podczas
przerw od chłopców, a wszystkie egzaminy kazano im zaliczać
eksternistycznie.
Jesteśmy na wschodnim krańcu imperium Franciszka Józefa. Czerniowce
– „mały Wiedeń” – są stolicą Bukowiny, najdalej na wschód
wysuniętej prowincji Austro-Węgier. Granica rosyjska leży
w odległości 30 kilometrów, natomiast do Wiednia kilometrów jest 800.
O wielokulturowości i barwności stolicy Bukowiny napisano tomy.
Przedstawiając wyimaginowaną podróż koleją po Galicji, Martin Pollack
przeciwstawia sobie dwa światy: „(...) z jednej strony Czerniowce
i tamtejsze wyemancypowane mieszczaństwo żydowskie ze swoją skłonnością
do kultury niemieckiej; adwokaci, inżynierowie, nauczyciele akademiccy,
studenci, dziennikarze, pisarze, którzy nosili w sobie niezaspokojoną
tęsknotę do Wiednia jako symbolu nowoczesnego sposobu życia. A z
drugiej strony: sadagórski pałac rabbich-cudotwórców
(...)”2.
Ausländerowie należą do tej części ludności żydowskiej, która
opowiada się za kulturą niemiecką. I ten język stał się dla Ninon
ojczyzną: Heimat war mir die deutsche Sprache. Podobnie jak
dla Canettiego, również urodzonego w tej części Europy: jego „ocalonym
językiem” także została niemczyzna. Życie Ninon, rozpoczęte na jednym
skraju wielkiego obszaru niemieckojęzycznej kultury, dalszy ciąg miało
na zachodzie: studia w Wiedniu, a potem Szwajcaria i Tessin. Ale
w bukowińskim tyglu przemieszanych było wiele narodowości, języków
i religii. Dla nas znajomo brzmią wzmianki o wakacjach spędzonych
w Jaremczu, o przyjaciółce Johannie Gold, zwanej zdrobniale Dziunią,
o polskiej kucharce, która po mistrzowsku gotowała kapuśniak (mam
zresztą nadzieję, że przez lata wspólnego życia Ninon zdążyła
opowiedzieć Hessemu o kapuśniaku).
Cmentarz żydowski w Czerniowcach znajduje się na drugim brzegu Prutu,
w dzisiejszej dzielnicy Sadogóra (lub Sadagóra), słynnej siedzibie
chasydzkich cadyków. Kirkut leży na wzgórzu, skąd rozpościera się
rozległy widok na miasto. Jest olbrzymi i ciągle jeszcze czynny, choć
kwatery pozarastał gąszcz krzewów i drzew. Samosiejki wykarczowano
jedynie z głównych alejek. Trudno nawet zajrzeć pomiędzy grube gałęzie
klonów, widać tylko, że są tam setki macew i nagrobków z napisami we
wszystkich używanych na tych ziemiach językach, po
dziewiętnastowiecznych w jidysz i niemieckim następują całe kwatery
rumuńskie, zwłaszcza wojskowe z czasów I wojny światowej, a po nich –
rosyjskie i ukraińskie, nawet zupełnie nowe, z wyrytymi w kamieniu
realistycznymi podobiznami zmarłych. U wejścia na cmentarz nieco
zrujnowana bóżnica, a wśród najbliżej położonych grobów, na honorowym
miejscu – szereg obelisków z czarnego szwedzkiego granitu,
w zadziwiająco dobrym stanie. Musiały kosztować majątek, aż dziwne, że
ciągle jeszcze stoją. Odczytuję napis na jednym z nich:
„Dr.
Jakob Auslaender, Präsident der Buk. Advokatenkammer,
geboren am 26. Oktober 1860, gestorben am 25. Dezember
1919”. To właśnie jest nagrobek ojca Ninon Hesse. Przypadkiem
stoję więc nad grobem człowieka, poznanego dzięki lekturom, i na dodatek
odbytym – jeśli można to tak określić – w zupełnie innym kontekście.
Ojciec przez całe życie stanowił dla Ninon wzór. Był człowiekiem
wychowanym w rodzinie o tradycjach chasydzkich, pobożnym, łagodnym
i tolerancyjnym. Wywarł na córkę wpływ o wiele większy niż matka.
„Zimą papa wstawał o szóstej rano, latem o piątej, ale bywało, że już
o czwartej siedział za biurkiem. O siódmej przynoszono do jadalni
samowar, papa sam parzył herbatę i pił ją, siedząc samotnie przy dużym
stole, ponieważ my zazwyczaj jadłyśmy śniadanie w pokoju dziecinnym,
a matka rano długo spała. Nigdy nie rozmawiałam z siostrą na ten temat,
ale jestem pewna, że i ona uważała to za rzecz niesłychaną – żeby
matka nie budziła nas w poranki... Tak według nas powinno wyglądać
idealne, normalne życie – matka ma budzić dzieci, pomagać im przy
ubieraniu, podawać śniadanie i żegnać pocałunkiem w czoło. U nas robiła
to Fräulein, a później Mademoiselle. Ospale
przełykałyśmy gorące kakao, a budziłyśmy się właściwie dopiero w szkole.
Gdy miałam 14 lat, sama nalewałam ojcu herbatę, smarowałam mu masłem
kromkę chleba – bo nie jadał żadnych bułek – i po cichutku (żeby nie
zbudzić matki) rozmawiałam z nim o składni i aorystach, Homerze,
Platonie i problemach matematycznych. Czasami latem stawałam przed nim
zupełnie gotowa już przed siódmą, trzymając w ręce teczkę, i szliśmy na
spacer i śniadanie do parku. Potem ojciec odprowadzał mnie do
gimnazjum, które znajdowało się niedaleko sądu krajowego; byłam
szczęśliwa z powodu tak pięknie rozpoczętego dnia, uskrzydlona rozmową
i harmonią, jaka panowała między nami; czułam w sobie siłę – że mogę
osiągnąć rzeczy wielkie, odczuwałam zniecierpliwienie i chęć ucieczki
przed szkolnym przymusem, wreszcie tęsknotę za przyszłością i dalekim
światem”3.
Rodzina Ausländerów była wprawdzie żydowska, ale dzieci
wychowywano z dala od religii. Święta obchodził tylko ojciec – dla
siebie samego i z własnej potrzeby. W Straszne Dni, pomiędzy świętami
Rosz ha-Szana i Jom Kippur, zawsze chodził do synagogi, modlił się
i pościł, co wzbudzało zainteresowanie córek i prowokowało do pytań.
„Pobożność ojca uważałyśmy za jakąś miłą słabostkę, którą łaskawie
tolerowałyśmy. Kiedy w wigilię Dnia Pojednania, największego
żydowskiego święta, wracał z synagogi do domu, jego twarz wyglądała
jeszcze łagodniej niż zazwyczaj, promieniała dobrocią i unosił się nad
nią blask. Siadał z nami do stołu, gdy jadłyśmy kolację, i wtedy zawsze
od nowa wypytywałyśmy, jak znosi post. Czy jest już głodny, czy nie
drażni go zapach potraw, czy w bóżnicy słychać burczenie w żołądkach?
– w ogóle post wydawał nam się w najwyższym stopniu interesujący.
Ojciec uśmiechał się, uspokajał nas, próbował tłumaczyć znaczenie
święta. Przysłuchiwałyśmy się, sądząc, że papa jest wspaniały – ale
takie pojęcia, jak święto, żydostwo, religijność nie mówiły nam nic.
Nie potrafiłyśmy dojrzeć głębi poprzez rzeczy zewnętrzne
(...)”4. I chociaż Ninon uwielbiała spędzać
każdą chwilę z ojcem, nie było mowy o towarzyszeniu mu do synagogi:
„Nie darzyłyśmy miłością rasy, do której należałyśmy, odpychający
wydawał się nam jej porywczy temperament, chwiejne, niepowściągliwe
ruchy; od dzieciństwa uczono nas poruszać się z umiarem i mówić cicho
– podczas gdy w świątyni wszyscy poddawali się namiętnym uczuciom,
szlochali i jęczeli. Odrzucało nas od monotonnego śpiewu modlących się.
Nabożeństwo odprawiano po hebrajsku. Nie znałyśmy tego języka,
rozumiałyśmy przebieg obrzędu tylko częściowo, w ogóle nie pojmowałyśmy,
dlaczego ciągle mamy się zajmować dawno minioną przeszłością, niewolą
egipską czy babilońską, tym wszystkim, co Żyd od stuleci nosi ze sobą
i co zastępuje mu atmosferę dawnej ojczyzny, dając poczucie stron
rodzinnych, którego nie może znaleźć nigdzie, gdzie żyje
naprawdę”5.
Jednak melancholijna hebrajska melodia, podchwycona i przetworzona
przez Maxa Brucha w koncercie na wiolonczelę i orkiestrę (Kol
nidrei, 1880) zawsze już kojarzyła się Ninon z postacią ojca, który
nigdy nie zaniedbywał tej modlitwy, odmawianej w synagodze w wigilię
święta Jom Kippur. Do końca życia zapalała też w tym dniu świecę dla
ojca.
Doktor Jakob Ausländer, szanowany adwokat, specjalista od prawa
cywilnego oraz jeden z najlepszych obrońców w Bukowinie, przewodniczył
czerniowieckiej Izbie Adwokackiej. Był austriackim patriotą, kawalerem
Orderu Franciszka Józefa, który otrzymał za specjalne zasługi dla
państwa. Tak bardzo wierzył w siłę cesarstwa, że trzykrotnie udzielił
Austrii pożyczki wojennej, przez co rodzina utraciła niemal cały
majątek, w tym sumy posagowe córek. Wojenne losy Ausländerów
przedstawiały się zresztą dramatycznie: rozpoczęła je ucieczka przed
armią rosyjską we wrześniu 1914 roku, po czym nastąpiło kilkuletnie
wygnanie w Wiedniu: tułanie się po pensjonatach, brak pracy, życie
w zawieszeniu. Już na początku wojny Ninon zapisała w dzienniku sen,
który dręczył ją w nocy: „Jestem w Czerniowcach i zbliżam się na
piechotę do miasta od strony ulicy Siedmiogrodzkiej. Na Pańskiej
wylewam łzy radości ze wzruszenia, że udało mi się dotrzeć do zajętego
przez Rosjan miasta. Stwierdzam, że wszystko wydaje się trwać w jak
największym spokoju. Dochodzę do rogu Pańskiej i Dr. Rott-Gasse
i widzę nasz dom, cichy i spokojny; równocześnie zauważam, że z drzew
orzechowych w ogrodzie pospadały już liście, co nie jest zwyczajne o tej
porze roku. Zastanawiam się, czy nie wślizgnąć się do ogrodu, żeby
ukraść kilka orzechów (...). Nagle widzę przed naszym domem oficera na
koniu – właśnie zamyka bramę na wielką żelazną kłódkę (my sami takiej
nie posiadamy)”6.
Ojcu trudno było wytrzymać w Wiedniu, wrócił do Czerniowiec latem 1918
roku, kiedy tylko pozwoliła na to sytuacja polityczna. Nie bardzo było
wiadomo, do jakiego kraju powraca, bo nie ustalono jeszcze granic
państw, które miały dopiero powstać w wyniku rozpadu Austro-Węgier
(na mocy traktatu podpisanego w Saint-Germain-en-Laye
Bukowina ostatecznie przypadła Rumunii). Zamieszkał w zniszczonym domu
wraz z dwiema młodszymi córkami. Była to decyzja odważna, bo w mieście
brakowało wszystkiego: żywności, opału, wody, oświetlenia, szalała
drożyzna i niepokoje, cały czas groziły zamieszki, również antysemickie.
Wyobrażam sobie, jak siedzi w ciemnym domu, zrujnowanym w stopniu może
trochę mniejszym niż dzisiejsze rudery, czy też wybiera się na
posiedzenie komisji ustawodawczej albo komisji do spraw reformy rolnej,
do których został powołany przez rząd. Kancelaria, niestety, nie
działała. Kontakt z rodziną w Wiedniu był bardzo utrudniony. W rok
później Ninon otrzymała wiadomość o chorobie ojca. „1 sierpnia 1919
roku udałam się z fałszywym paszportem w podróż do Czerniowiec, która
trwała 10 dni. Jechaliśmy przez Wagram, Semlin, Belgrad, Dorna-Watra,
czasami w bydlęcych wagonach, ciągle zatrzymywani przez kontrole,
wszędzie musieliśmy czekać na stemple i papiery”. Podróż odbywała się
najpierw statkiem przez Dunaj i Sawę, potem w wagonach towarowych albo
na furach ciągniętych przez konie, wreszcie na piechotę po torach
i zniszczonych mostach – ciągle na wschód. W Czerniowcach okazało
się, że z ojcem jest źle: opada z sił i rozmyśla o śmierci. Umarł
w Boże Narodzenie 1919 roku, w otoczeniu rodziny, i była to pierwsza
śmierć, przy której była obecna Ninon.
Zastanawiam się, jak mógł wyglądać pogrzeb, kto i kiedy postawił na
grobie pomnik, na którym dzisiaj prawie nie widać śladów zniszczenia
i upływu czasu. Ile razy była tu jeszcze Ninon? W 1927 roku, po
śmierci matki sprzedała dom w Czerniowcach, ostatni raz przyjechała tam
jesienią 1928. Potem życie jej potoczyło się w zupełnie inną stronę.
Na miejscu została jeszcze jej młodsza o 8 lat siostra, Lilly Kehlmann,
której udało się wydostać z zajętej przez Rosjan Rumunii dopiero w 1948
roku. Ale to już zupełnie inna historia7.
Podobnie jak dalsze, szwajcarskie dzieje Ninon. Jestem tylko
ciekawa, czy kładła na grobie Jakoba Ausländera kamyki, czy raczej
makartowskie wieńce. I czy później ktoś jeszcze przychodził na ten
grób?
PS. Ninon Dolbin i Hermann Hesse spotkali się po raz pierwszy
osobiście dopiero latem roku 1922. Ich ślub odbył się 14 listopada 1931
roku, a małżeństwo przetrwało aż do śmierci Hessego w roku 1962. Można
powiedzieć, że gdyby Jakob Ausländer żył dłużej, zostałby teściem
Hessego.
1. Kirkut. Połamane macewy wmurowane w ścianę domu modlitewnego;
2. Wnętrze domu modlitewnego,
fot. Renata Lis.
1 Gisela Kleine, Zwischen Welt und Zaubergarten.
Ninon und Hermann Hesse: Ein Leben im Dialog, Suhrkamp Taschenbuch
Verlag, Sigmaringen [1982], s. 38.
2 Martin Pollack, Po Galicji. O chasydach,
Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji
Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma, przeł.
Andrzej Kopacki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007, s. 181.
3 G. Kleine, op. cit., s. 39–40.
4 Ibidem, s. 35.
5 Ibidem, s. 36.
6 Ibidem, s. 87.
7 Zob. Heinz Kehlmann,
So weit nach Westen. Erinnerungen, Rimbaud Verlag, Aachen 2004.