Bohdan Skaradziński: Trzy rzeczy trzeba powiedzieć wyraźnie
i dobitnie o okresie powojennym, bo się o nich nie mówi, a zwłaszcza nie
pisze. Kraj miał kilka milionów przepędzanych z kąta w kąt ludzi.
Potracili oni rodziny, majątki, mieszkania, wszystko. Stawali się
z Poleszuków Ślązakami... To były wydarzenia o nieobliczalnych
konsekwencjach. Ja przeszedłem przez ten okres wcześniej,
historia wygnała mnie z kresów białoruskich do Warszawy, a jeszcze
wcześniej z bagien łomżyńskich. Trochę widziałem, trochę przeżyłem.
Dla milionów ludzi lata 1945, 46, 47 to także powroty z Syberii,
Azji, Niemiec, a wszystko to stwarzało ogromne problemy, kulturowe
i ekonomiczne, kocioł, który bardzo długo bulgotał. Druga sprawa to
zrujnowana Polska. Dla wszystkich pierwszorzędna była odbudowa kraju
i urządzenie sobie jakiegokolwiek warsztaciku do zarabiania na
utrzymanie. I w tej ruinie powiększonej przez bolszewicką gospodarkę
nie było to łatwe, a jeść trzeba było i ubrać się też. Była bieda
z nędzą nie do wyobrażenia. I trzeba było jej jakoś sprostać, żeby żyć,
żeby się leczyć. Ludzie byli schorowani, wymęczeni okupacją
i przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. Trzeci czynnik to siła
nacisków komuny. Większość się od tego zasłaniała rozmaitymi
sztuczkami, ale wszystkim się to nie mogło udać. Nie chodzi o jakąś
otwartą kolaborację, ale przecież trudno żyć w kraju i udawać, że nie ma
rządu.
Zofia Broniek: Wszyscy pragnęli pokoju, potrzebna była jakaś
administracja...
Oczywiście. I te trzy potężne siły cisnęły na ten
biedny naród, skołowany, skrwawiony. Poza tym lata 1945–1948 to
są tysiące uwięzionych, ukrywających się i uciekających na Zachód.
Niesamowite komplikacje życiowe, a nade wszystko zniszczenie kraju.
Co ty w tym okresie robiłeś, co odczuwałeś?
I ja w swoim małym życiorysie 15-latka musiałem
ocierać się o to wszystko. Byłem oczywiście na utrzymaniu rodziców.
Pomagałem ojcu budować domek na Szczęśliwicach. Wszystkie nasze
poprzednie plany diabli wzięli, trzeba było zaczynać od początku i choć
nie byłem entuzjastą robót budowlano-montażowych, kopania, noszenia
wody, lasowania wapna, musiałem ojcu pomagać. I całe szczęście, że
ojciec był z wykształcenia, jak to się teraz mówi, budowlańcem, bo udało
nam się tanio ten dom postawić. No i odbudowa kraju, która wszystkich
dotyczyła. Był w tym jakiś patos. Pamiętam Rynek Starego Miasta, gdzie
w 1946 roku warszawska chorągiew harcerska odgruzowywała Warszawę.
Mieszkaliśmy w gruzach Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego,
a wieczorem dla mieszkańców Warszawy na Starym Rynku urządzaliśmy
ognisko. Stary Rynek był niby kościotrup. Śpiewaliśmy, jak to przy
ognisku, strach tylko było się odwrócić do tyłu, a wszędzie unosił się
przeraźliwy odór. Kiedy indziej skierowali nas do odgruzowania getta,
w miejscu, gdzie stoi dzisiaj pomnik Bojowników Getta. Sortowaliśmy
cegły, złom żelazny. Jak się spojrzało dokoła, z placu na Nalewkach,
jak okiem sięgnąć była pustynia powyginanych gruzów, ruin. Kopało się
kilofem, kobiety szufelkami. Był strach, co ja odkopię za chwilę.
Czy niewypał, czy....
Ktoś to musiał robić. Podjeżdżały ciężarówki, ładowały,
cieszyliśmy się, że przyczyniamy się do odbudowy. Oczywiście udział mój
był mniej niż skromny, bo uczniów szkolnych, harcerzy, używano
symbolicznie.
Mogłem porównać ówczesny wygląd Warszawy z innymi miastami, bo tak się
złożyło że w 1948 roku byłem we Wrocławiu, strasznie zgruzowanym. Była
tam Wystawa Ziem Odzyskanych. W środku miasta wybudowano lotnisko.
Byłem nad morzem. Gdynia ocalała, ale Gdańsk był zrujnowany zupełnie.
I długo by wyliczać wszystkie straszliwie poniszczone wsie, zwłaszcza te
przyczółkowe. Nie rozumiem, jak tam ludzie zdołali nie umrzeć z głodu
i chorób. Zaczęła wówczas UNRRA (Organizacja Narodów Zjednoczonych do
Spraw Pomocy i Odbudowy. red.) pomagać, ale główną robotę trzeba było
samemu wykonać, na żadną pomoc nie licząc.
Był to gigantyczny wysiłek zbiorowy.
Chciało się usiąść i płakać. Ja byłem na szczęście młody,
czyli odpowiednio głupi i nie rozumiałem okrucieństwa tej sytuacji.
Ale nie chciałbym być w skórze dorosłych. I jakie perspektywy dalej...
Pobyt w Oświęcimiu na obozie SP był dla mnie takim wstępem do PRL–
ndash;u. W polskiej opinii bieżącej, zwłaszcza ludzi młodych, lata
peerelowskie mają taką wymowę byle jaką, szaroburą, jeśli chodzi
o warunki życia. Było smutno, nudno, nie było papieru toaletowego,
i to wielogodzinne gadulstwo Gomułki. Ludzie dość długo mieli skłonność
do idealizowania go i skończyło się to wypadkami grudniowymi na Wybrzeżu
(1970), gdzie on kazał użyć broni palnej. A przecież w Poznaniu w 1956
roku podobne wypadki wyniosły go na czoło partii. Lecz okres ten taki
jałowy społecznie nie był, choć ludzie są skłonni tak myśleć. Przede
wszystkim był silny opór społeczny, jak na nasze warunki i możliwości.
Przywołam niektóre, symboliczne postaci tego okresu jako przykłady
oporu, bo nie wyczerpię wszystkiego: Tabortowski, pseudonim „Bruzda”,
ze stron białostockich; „Młot” na granicy siedleckiego
i białostockiego; „Orlik” z Lubelszczyzny. Trzeba też wymienić
naszych lokalnych bohaterów z okolic podkowiańskich: Józefa Rybickiego
z Milanówka, z wykształcenia filologa klasycznego, należącego do
kierownictwa Dywersji Okręgu Warszawskiego AK, potem WiN-u,
wreszcie członka KOR-u.
No i dalej... „Szary” – generał Antoni Heda, mieszkający
w Kaniach, niedawno zmarły, pochowany w Podkowie, który dopiero co
został przez prezydenta mianowany generałem. On chyba siedział 10 lat,
był z wykształcenia technikiem z COP-u, dokonał rozbicia więzienia
w Kielcach w 1945 roku, uwalniając komendę miejscową AK. Krótko trzeba
wspomnieć „Ognia” podhalańskiego, dużo ludzi wie o nim. Inny wielki
– Stanisław Sojczyński-„Warszyc” na pograniczu kaliskiego
i częstochowskiego. Ci i inni zdobyli sobie w Polsce, bo nie w Warszawie,
która była spokojna, sławę herosów antyludowych.
W tym czasie Rzeszowskie płonęło: wojna polsko-ukraińska...
Jest taka wieś Pawłokoma koło Dynowa, gdzie polska ludność wiejska
wymordowała ukraińskich chłopów, łącznie z babami i dziećmi. A znaczną
w tym rolę odgrywał poakowski oddział. Cały czas się tam kotłowało,
była akcja „Wisła”. I to nie ma co zwalać, że to UB, KBW, NKWD,
chociaż one miały w tym swój udział.
A ludność robiła swoje.
Ich nie trzeba było nawet podpuszczać. Nienawiść tam
trwała setkę lat albo i lepiej. Do Ukraińców, popów, unitów. I każdy
pretekst był dobry. Ukraińcy oczywiście dokonywali swoich mordów...
Aniołkami to oni nie byli. Czy ta wojna była taka mała? Wątpię. Czy
ona była słusznie nazwana? Nie wiem. Natomiast siłą napędową tej wojny
była wieś polska, która bardzo chętnie służyła w rozmaitych organach
władzy ludowej: w UB, w milicji itd. Żeby robić karierę, zarobić parę
złotych. Z przedwojennych czasów pozostała chętka na państwowe posady
i choć równie chętnie ta sama wieś pracowała w podziemiu.
Mało pamiętam, ale to, że czekało się na Andersa...
Oczywiście, cały czas wisiała nad nami wojna, groźba
wojny, i cała moja nadzieja jako inteligentnego nastolatka, była wtedy
w wojnie z bolszewikami. Bo wojna na świecie toczyła się nadal – a to
Wietnam wybuchł, a to Korea Północna. Potem rozpoczęła się blokada
Berlina. I wszystko to wisiało nad nami. Armia polska ludowa, o czym
teraz czytamy, liczyła 450 tysięcy ludzi, czyli dwa razy tyle, co przed
wojną. Dlaczego? Dzisiaj już wiemy, że miał to być front polski,
wojska w ramach Armii Radzieckiej, które miały maszerować przez północne
Niemcy i zrobić porządek z Danią i innymi krajami. Ja oczywiście taki
bystry nie byłem, żeby sobie z tego wszystkiego zdawać sprawę. W tym
czasie chodziłem do kolejnych klas gimnazjalnych – nie bez tego, bym
się nie ocierał o jakieś niesłuszne sprawy. I w rezultacie wylądowałem
w 1947 roku w więzieniu UB, na Pradze, na Cyryla i Metodego, na krótko.
Powtarzaliśmy sobie dowcip: „Cyryl to jeszcze może być, ale te
metody”... Miałem wtedy lat 16. Akurat szykowana była wielka amnestia
i wybory 1947 roku. Potrzymali mnie z grupą kolegów, postraszyli
i wypuścili bez prowadzenia sprawy i porządnego śledztwa. Niewiele
ucierpiałem, tylko strachu się najadłem, ale nasłuchaliśmy się tam
opowieści...
Czy to było przypadkowe zatrzymanie?
Żadnym wielkim działaczem nie byłem, ale była wśród nas
świeża pamięć konspiracji, legenda, były spotkania, rozmowy, co my
w razie czego będziemy robić, wojna wybuchnie, wojna nie wybuchnie...
Więzienie jednak było mi pisane, bo parę lat później wylądowałem
w więzieniu mokotowskim, a później były Wronki.
Tymczasem z Polski masę ludzi uciekało na Zachód. I całkiem bez
precedensu uciekł do Szwecji okręt polskiej marynarki wojennej,
hydrograficzny okręt ORP „Żuraw” z częścią załogi. Był proces, skazano
ich wszystkich na karę śmierci z socjalistyczną logiką – tych, co
wrócili, w tym dowódcę okrętu, oficera radzieckiego. Nie wiem, czy
wyrok wykonano. Był to może wyrok dożywotniego więzienia. Bo 20 osób
nie wróciło. Po śmierci Stalina i Bieruta władza ludowa wszystkich
skazanych, również już nieżyjących, uniewinniła z braku dowodów. W tym
czasie był też proces Stanisława Tatara, Józefa Kirchmayera i innych,
tzw. proces generałów. Gdy już byłem w wiezieniu, a ci, którzy mieli
wyroki, jeszcze siedzieli, zaczęło mnie to wszystko nurtować
i współwięźniom zadawałem pytania, przede wszystkim: – Dlaczego
zdecydowali się służyć w Ludowym Wojsku Polskim? Byli tam lotnicy, duża
grupa, których później wielu rozstrzelali. W tych sprawach takie jest
to wszystko trudne, że nawet męczenników nie sposób sklasyfikować
jednoznacznie. Nie potrafiłem odczuwać z nimi solidarności, chociaż
dzieliliśmy więzienny siennik. Pytałem jednego: – Dlaczego w tym wojsku?
A bo lubili sobie polatać. Tych ludzi nazywano ironicznie peowiakami
(POW – Polska Organizacja Wojskowa. red.) od skrótu – „po coś ośle
wracał”...
W Polsce zasadniczy przełom nastąpił w 1946 roku – na ostrą wojnę
z komuną, a w 1947 roku, gdy odbyły się pierwsze wybory, naród nagle
zgłupiał. Im się wydawało, że wygrane wybory zapewnią demokrację. BBC
mówiło, niestety, po angielsku: – Wygramy wybory! To dla wielu tysięcy
ludzi znaczyło, że oni się zaangażowali. Wielu stało się ofiarami
prześladowań – zwłaszcza ci, którzy należeli do PSL-u. PSL
liczyło więcej członków niż połączone PPS i PPR. Ale było prawdą, że
jeśli kto miał jakieś aktywacje polityczne, popierał Mikołajczyka, choć
on oczywiście nie miał żadnych szans, bo nie był stosownie asekurowany
i popierany przez Zachód. Uciekł, co mu uratowało głowę. Ale wszyscy
mówili: Wygramy wybory i wszystko obróci się na dobre.
Było to tylko myślenie praworządne... Ludzie
chcieli, żeby odbyły się wybory i żeby je wygrać, i nie podejrzewali, że
zaraz po wojnie można tak dalece manipulować innym krajem.
Józef Stalin podobno powiedział stroskanym polskim
komunistom: Nie jest ważne, jak kto będzie głosował, ale jak się
będzie liczyć te głosy. A do liczenia głosów przyjechała specjalna
ekipa NKWD. I stała się rzecz przedziwna, bo w Polsce nie było
komunistów, a komuna wyrywała wszystko.
Powróćmy jednak do Twojej własnej historii. Jak się
stało, że wybrałeś taki kierunek studiów?
Nie ulega wątpliwości, że jakąś rolę odegrało
zainteresowanie marksizmem. Nie byłem marksistą, ale znany slogan, że
byt określa świadomość, trafić musiał do mnie bardziej, niż bym się na
to godził. Miałem dwadzieścia lat i wybrałem studia ekonomiczne.
Składałem podanie do Głównej Szkoły Handlowej, a po egzaminie zostałem
przyjęty do Szkoły Głównej Planowania i Statystyki i śmiem
twierdzić, bo miałem kontakty ze środowiskami studenckimi, że gorszej
uczelni nie było. Gdy ja przyszedłem na pierwszy rok, powyrzucano sporo
profesorów, a nabrano jakichś kabewuowców [KBW – Korpus Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. red.] i wszelkich innych. Wielu z nich nosiło tytuł
„zastępca profesora”, co znaczyło, że ten ktoś nie miał uprawnień
profesora, był to magister w najlepszym wypadku, ale wykładał. Na moim
wydziale było trzy czwarte przywiezionych ludzi z tak zwanych kursów
zerowych, bez matury. Przechodzili rok zerowy i potem stawali się
studentami wyższych lat. W każdym razie poziom przygotowania był już
beznadziejny. Ale taki odpowiadał tym profesorom. No i ja się
zastanawiałem – urwać się stąd czy nie? Ale jak się wlazło między
wrony, trzeba krakać jak i one. Jest gdzieś mój indeks z tego czasu,
w którym nie mam innej oceny – tylko piątki.
Nie wiem, czy to dobrze – na tle, które odmalowałeś.
To jest miara poziomu, jaki tam był, i mojego relatywnego
sprytu, bo trudno mówić o wiedzy. Ale gdy po pierwszym roku powiedzieli:
„No, ty to musisz na asystenta...”, uciekłem na historię gospodarczą
Polski. Był to względnie neutralny temat. Tak więc wybór studiów był
mało przemyślany. Zajęcia, ćwiczenia, marksizm, leninizm – wszystko
to było łatwe.
Dzięki temu miałeś sporo czasu.
Miałem dużo czasu. Moje sukcesy naukowe były dosyć
proste, bo szybko odkryłem mechanizm: co radzieckie – było słuszne...
I ja w tym duchu odpowiadałem. Na szczęście to nie trwało długo, bo
znalazłem się w 1952 roku po raz pierwszy na Śląsku, na praktyce. Dla
mnie, urodzonego prawie na Kresach czyli w Polsce, zobaczenie tej
techniki, skoncentrowanego przemysłu węglowego i metalowego było czymś
zupełnie nowym i imponującym. Huta Bobrek to była potęga. 6 tysięcy
ludzi zatrudnionych, dzień i noc łuny ze spustów surówki i stali,
z martenów, suwnice, dźwigi. Ja początkowo bałem się tam chodzić, bo
poświst sprężonego powietrza i huk był straszny.
Ta praktyka, podczas której poraziła Cię wielka technika,
odbywała się po pierwszym roku studiów?
Ona może nie była za bardzo wielka, bo niektóre
urządzenia były stare, na przykład kotły były z 1900 roku, ale na mnie,
laiku spośród krówek i koników kresowych, robiła potężne wrażenie.
I jak powtarzam, dudniło to dzień i noc. Byliśmy zakwaterowani w Domu
Młodego Hutnika, razem ze studentami krakowskiej Akademii Górniczo–
ndash;Hutniczej, a jeść nam dawali tak, że w tych biednych, głodnych latach
myśmy w domu tak nie jedli! Takie hutnicze wyżywienie. Na śniadania
i kolacje kiełbasę, nerki na gorąco z kartoflami. Przy okazji w wolnych
godzinach zwiedziłem sobie Katowice, Bytom, Hutę Bobrek
(Julienhütte) – tuż przy dawnej granicy polsko-niemieckiej.
Zwiedziłem też Chorzów, już po polskiej stronie, dawną hutę Kościuszki,
a po niemiecku Bismarckhütte. Wszyscy tam używali dwóch języków,
więc po niemiecku musiałem się nauczyć. I tak poznałem nową część
Polski, zupełnie odmienną od tej, z której pochodziłem. I to zapoznanie
się ze Śląskiem i potęgą przemysłową utwierdziło mnie w przekonaniu, że
dobrze zrobiłem, idąc na studia ekonomiczne. Był to dobry wybór na
dłuższą metę.
Czy zawarłeś jakieś znajomości ze Ślązakami, miałeś
kontakt z ludnością?
Nie, tylko z tymi, którzy pracowali w hucie, ale kontakt
to może za mocne słowo. Ja byłem dla nich inteligent. Z centralnej
Polski. To wszystko trwało króciutko, bo zaraz powędrowałem do
kryminału.
Ale dlaczego? Jak to się stało, że Cię aresztowali?
Do dzisiejszego dnia nie wiadomo, jak zapadła ta decyzja.
Ciebie tylko jednego?
Nie, zwinęli całą naszą grupę.
Studentów?
Nie tylko, moich kolegów ze szkoły jeszcze, bądź już ze
studiów. Z różnych stron Polski, bo był to okres praktyk. Aresztowania
wówczas były dosyć częste. U mnie najpierw byli w domu, zrobili
rewizję, pozabierali różne rzeczy. A potem, jak sobie wyobrażam,
wysłali telegraficznie nakaz aresztowania do urzędu wojewódzkiego. Ten
ubek, który mnie aresztował, pokazywał w hucie nakaz aresztowania, bo
mnie zabierał od warsztatu pracy. A tymczasem skuto mnie w kajdanki,
zawieziono łazikiem do Katowic, siedziałem tam cały dzień w pustym
pokoju, ale mnie nie rozkuto. Myślałem sobie: – Cholera, co to miało
być? Piąte piętro, nie miałem odwagi, żeby się wykręcić i skoczyć...
Pod wieczór przyszedł konwój uzbrojony i umundurowany, bo przedtem to
byli cywile, znowu zabrali mnie do gazika, amerykańskiego jeepa,
zawieźli na dworzec, wsadzili nas do pociągu, no i tak, jak ówczesne
pociągi chodziły, całą noc turlałem się do Warszawy. Konwój mój spał,
ja nie mogłem zasnąć. Spał, przykuwszy mnie z jednej i z drugiej
strony.
Miałeś dwadzieścia lat wtedy...
Dojechałem w ten sposób do Warszawy, kazałem konwojowi
kupić sobie papierosów, ile tylko miałem pieniędzy przy sobie. Kupili
mi. Jeden ze mną został, a drugi kupował na dworcu. Tych papierosów
miałem na dłuższy czas, bo gdy mnie później rewidowano, nie zabrano mi
ich.
To byli zwykli żołnierze?
Dowodzący przyjeżdżał w mundurze KBW, więc to było po
prostu UB. Jeden był KBW, a drugi milicjant. Zadzwonili na komendę,
przysłano samochód osobowy i zawieźli nas do Pałacu Mostowskich. Był on
podzielony na połowę, z przodu część milicyjna, a z tyłu UB, gdzie mnie
zaprowadzono. Tam pokwitowano mnie jak prosiaka i od razu posadzili
mnie w miejscu, które nazywało się konwejer, czyli przesłuchanie na
okrągło. Posiedziałem godzinę, a potem zaczęły się „ćwiczenia”: cały
czas palące się światło, brak snu. Przesłuchujący poszedł do domu,
przyszedł drugi, i tak na okrągło, tak że ja traciłem rachubę, ile to
było dni i nocy. Przesłuchujący się zmieniali, powinienem był liczyć,
ale nie byłem w stanie. Byłem oczywiście pod wpływem szoku
aresztowania, polegającym na tym, że wydawało mi się, że ja jestem
ostrożny, że umiem się konspirować, że kolegów mam zaufanych, i nagle,
w tym odległym Bytomiu dopada mnie UB. Rozumiesz chyba... Grom
z jasnego nieba. No i wreszcie zanieśli mnie na dół, do aresztu
i położyli spać.
Zanieśli, bo przez ileś dni nie pozwalali spać...
Mowy nie było! Bez przerwy byłem budzony, kopany. Choć
trzeba stwierdzić, że miałem szczęście, bo w tym okresie już nie było
masowego bicia. Mówię o sobie i o swoich kolegach. Były tam różne
sztuczki, ale nie było takiego katowania, jakie poznałem z opowieści,
gdy siedziałem poprzednio. A tam na mnie machnęli ręką, bo byłem
aresztowany wówczas tuż przed amnestią.
A więc znalazłeś się w celi, prawie zaniesiony...
Byłem wycieńczony. Wtedy poznałem, co to jest
solidarność. Taka przez małe „s”, koleżeńska. Chłopaki mnie zaraz
położyli na sienniku, co nie było zabronione, przykryli jakąś kapotą,
pozwolili się wyspać, wzięli dla mnie obiad w misce, żebym mógł go na
kolację zjeść. Jakaś kasza to była. Poczułem, że ktoś się mną
opiekuje. No i popłynęło to śledztwo. Już nie takie, żebym nie
wiedział, gdzie dzień, a gdzie noc. Ale cały czas człowiek się pilnuje,
udaje głupiego. Ja bardzo dużo mówiłem, żeby nie powiedzieć nic
istotnego.
Mówiąc obok...
Żeby nie wsypać kolegi jakiegoś. Zasłonić się
idiotycznym brakiem pamięci. I rozmaite naiwne chwyty, na których oni
się pewnie dobrze znali. Śledztwo trwało 9 miesięcy, jak stan poważny.
Jak wyszedłem z tego szoku, nabrałem doświadczenia, to się nie bałem
niczego, wyroku nawet. Wiedziałem, że są jednakowe: 10, 15
lat, i że na UB niewinnego nikt nigdy nie widział, więc już to nie było
takie straszne, człowiek się pogodził z tym losem, bardziej śledził los
kolegów, starał się przystosować do sytuacji. Zrobiliśmy sobie karty do
brydża, graliśmy, choć nie było wolno, najbardziej dokuczał brak
palenia, cztery razy dziennie podawali ogień, można było wtedy zapalić.
A przy tym socjologia więzienna to byłaby najciekawsza część opowieści.
To była inteligentna cela.
Z jakich środowisk wywodzili się więźniowie?
W warszawskim UB dominowało środowisko jedno –
polityczne. A siedzieli ludzie także za napisy na ścianach. Ale
dominowała młodzież mniej więcej w moim wieku, nazywam ją inteligencką,
i polityczni. Przez UB traktowani byli jako polityczni, bo u nas nie
było złodziei. Natomiast w mojej celi siedziało dwóch bandytów, którzy
zostawili u mnie najlepsze wspomnienia, bo mnie karmili. Mieli bogate
paczki i dokarmiali mnie cebulą, kiełbasą. A byli to prawdziwi bandyci,
którzy pracowali w ten sposób, że wskakiwali do pociągu z Berlina,
omijającego środek miasta, który przez Dworzec Gdański jechał do Moskwy.
Był wypełniony dobrem wszelkim i oficerami, którzy spali i którzy byli
zabijani przez nich młotkiem, a towary w wiadomym punkcie wyrzucano
z pociągu. Dostali kary śmierci i zabrano ich na Mokotów. Na całym
świecie zresztą nikt by się z nimi łagodnie nie obszedł. Inna grupa to
byli ci, którzy zabijali milicjantów. Na ich czele stał dezerter
z wojska ludowego. Zabijali, rabowali broń, której używali do innych
napadów. Również mnie podkarmiali, bo widzieli, że nic nie mam poza
urzędowym kawałkiem chleba. W ogóle to byli łagodni ludzie,
powiedziałbym. Oczywiście ich rola w tych bandach była różna, jeden
zabijał, a drugi sprzedawał jakieś ciuchy. Byli słuchaczami Radia Wolna
Europa, opowiadali kawały i chyba mieli jakieś dawne nieujawnione
związki z AK. Oczywiście nie bardzo można wierzyć w to, co oni w celi
opowiadali, bo w celi każdy jest niewinny. No i trwało to śledztwo
przez wspomniane 9 miesięcy. Były też momenty humorystyczne. Cela
miała zorganizowaną łączność z sąsiednimi poprzez rurę kanalizacyjną
łączącą szeregowo kible, normalnie napełnioną wodą. Jeżeli umiałeś
sobie to otworzyć i wybrać wodę, rozmawiałeś z dowolną celą jak
w pokoju. Ja byłem zręczny i obsługiwałem to urządzenie.
Można powiedzieć, że była to wewnętrzna łączność
telefoniczna?
Jeżeli wiedziałeś, w której celi jest kolega, można było
poprosić, by go zawołano. Z czasem zostałem zaufanym celi i szefem tej
łączności. Zasada była taka, że gdy ktoś rozmawiał, to cała cela szła
w kąt, nikt nie słuchał, prócz szefa łączności. On musiał ręką i szmatą
wybrać tę wodę i uruchomić aparaturę. I nie sposób było zataić, z kim
ktoś rozmawia i o czym. Wywoływało się celę po numerze i imię rozmówcy.
UB cholernie to tępiło, podsłuchiwali, przerywali i już pod koniec
mojego pobytu wpadli na pomysł przebudowy rury kanalizacyjnej, ale
w dwie godziny po przebudowie łączność między celami została
przywrócona. A przez małe potknięcie kosztowało mnie to 3 dni karceru.
Nas, starszych stażem więźniów, nazywano ułanami rakowieckimi. Już
byłem oblatany i wiedziałem, co to jest karcer – małe pomieszczenia,
ogrzewane lub nie, zalane wodą, nie można usiąść, a zimą okno otwarte.
Stamtąd alfabetem Morse'a jako stary harcerz obstukiwałem cele, bo
wiedziałem, że któryś z moich kolegów tam musi być. I gdy rozpoznaliśmy
się i rozmawiali, powiedział: – Ty wiesz? Stalin niech żyje. Pomyślałem
sobie – chyba zwariował! A to było źle odczytane słowo! Jaka to była
data, łatwo sprawdzić, marzec 1953 roku. Ja w tym czasie stałem po
kostki w parującej wodzie, skraplająca się para kapała bez przerwy
z sufitu, a ja modliłem się i cieszyłem, że moja mama nie ogląda mnie
w tej sytuacji. Tymczasem strażnicy złagodnieli, ktoś tam widział
u nich czarne wstążeczki. Karcer nie trwał długo, a ja byłem już
doświadczonym człowiekiem, nie podlegałem stresom psychicznym. Jest
głodno, to jest głodno, jest ciasno, no to ciasno. Pamiętam celę nr 14,
w której w szczytowym okresie pokotem leżało nas czternastu. W rogu był
normalny sedes ze spuszczaną wodą i to był luksus. Można było nogi umyć
zupełnie swobodnie. Ale nadal lubili nas od czasu do czasu
przesłuchiwać w nocy. Siedziałem, aż przyszedł marzec i rozprawa sądowa
przed wojskowym sądem rejonowym. Przewodniczącym sądu był major,
młodszy sędzia w stopniu porucznika.
Czy przypominasz sobie ich nazwiska?
Nie, ale to łatwo odszukać. Wiedziałem że dostanę wyrok.
Ubek, który zamykał śledztwo, łaskawie papierosem poczęstował
i powiedział: „Z dychę to tak będzie”. I była dycha. Jak na ludzi
młodziutkich była to kara ogromna. Gorgonową za morderstwo skazano na
osiem lat więzienia. Ale gdy ją sądzono, były inne czasy. Ja miałem
wtedy lat dwadzieścia jeden. Tym się nie przejmowaliśmy, bo nie wiadomo
było, co będzie dalej. Nie było ani drobnego ułamka szoku, który
stanowiło samo aresztowanie.
Widywałeś się z rodziną w tym okresie?
Nie wolno było. Na początku zawieziono mnie na Pragę, na
11 Listopada, przy koszarach dawnego pułku Legii Akademickiej były
magazyny, które komuna przebudowała na więzienie. Gdy jeszcze nie był
czynny Mokotów, wykonywano w nim także wyroki śmierci. Przychodzili tam
ludzie z wyrokiem prawomocnym. Można tam było otrzymywać paczki
i listy. Siedziałem w tym miejscu trzy miesiące, a przekrój społeczny
współwięźniów był zupełnie inny, towarzystwo wymieszane: wojskowi
i złodzieje. Wojskowych siedziało bardzo wielu, bo wtedy Rokossowski
wprowadził drakońskie kary za upicie się, urwanie się, zgubienie broni,
zamykali więc wojskowych dziesiątkami. Miałem tam pierwsze widzenie
z ojcem, bo – jak wspomniałem – nie najlepsze łączyły nas stosunki
i chciałem go zobaczyć. Widzenie odbywało się w takiej klatce, w środku
chodzi strażnik, rząd więźniów, wizytujący, siatka gęsta, druciana, tak
że nic nie podasz ani nie rzucisz, ale rozmawiać można. Rodzice
zobaczyli, że żyję, a ja, że oni również.
Tylko na tym to spotkanie polegało...
Tak. Poza tym wyrok był prawomocny i trzeba było czekać,
aż zacznie się odsiadka. I nie musiałem za długo czekać. Tymczasem
domagałem się oddziału dla małoletnich, bo pomylili mnie o rok. Wtedy
należałaby się kostka masła i co najważniejsze – ołówek i papier,
książki do wyboru. Był tam jeden strażnik, który nam opowiadał, co
słyszał w Wolnej Europie. Pewnego poranku – a więzień ma wyostrzony
wzrok i słuch – widzimy, że coś w naszym pierdlu się dzieje. Straż,
która skończyła służbę, nie poszła do domu, a ta, która przyszła,
została zainstalowana obok tamtej i to zarówno na wieżyczkach
wartowniczych, jak i na oddziałach. Mija pora spaceru, wreszcie
widzimy, że wywołują z cel na podwórko i formują kolumny. Co
dziwniejsze, za nimi wynoszą worki z rzeczami. I tak przez trzy dni.
W naszej celi było kilkunastu, a ja zostałem z jednym chłopakiem
najdłużej i trzeciego dnia: – Wychodzić! Wyprowadzają nas, otwierają
bramę, za bramą kordon z bagnetami. Podjeżdża więźniarka i każdego
z nas dwóch żołnierzy wsadza do tego auta. Oczywiście wszystko tam jest
zakratowane i nie wiemy w ogóle, gdzie jedziemy. Jak się później
okazało, zawieźli nas na stację rozrządową Czyste w Warszawie. Tam
znowu konwój z psami i erkaemami i przesadzili nas do wagonów
więziennych, było ich trzy czy cztery. Przynieśli wodę, którą rozdawał
żołnierz każdemu, kto chciał. Wiedzieliśmy, że nas będą podczepiać do
czegoś, ale do czego i w jakim kierunku? Czekaliśmy tak do nocy.
Wreszcie podjechał parowóz, który nas wypchnął na dzisiejszy Dworzec
Główny. Przez otwory słyszeliśmy gwar dworca. Cieszyliśmy się, że
przynajmniej dowiemy się, gdzie jedziemy, z zapowiedzi przez megafon.
Jakaś obawa nas ogarnęła, dokąd nas wiozą.
Czy nie na wschód...
To była zasadnicza obawa. Poza tym było faktem
obrosłym legendą, że Rosjanie lubili rozstrzeliwać swoich więźniów, bo
to kłopot. Więc czy przypadkiem nie wiozą nas w jakiś ciemny kąt?
I niepokój trwał do czasu, gdyśmy usłyszeli: – Pociąg osobowy do Poznania
rusza z toru... Jakby nie było, Poznań był na zachód od Warszawy.
I znowu pojechaliśmy, długo, powoli, bo tak pociągi wtedy chodziły.
Staliśmy znowu na jakiejś bocznicy w Poznaniu szereg godzin w nocy,
ruszyliśmy, a ja padłem – usnąłem. Gdy się obudziłem, pociąg stał
znowu, nikt nie wiedział, gdzie. Zrobiliśmy dziurę szczoteczkami od
zębów, dosyć długo to trwało, aż w końcu zobaczyliśmy napis WRONKI.
Wrażenie było silne, choć nie spodziewaliśmy się niczego dobrego, bo
zastanawialiśmy się: Rawicz czy Wronki? Były to takie gwardyjskie
jeszcze poniemieckie więzienia. Wronki miały opinie wykańczalni
i mordowni, więc nie mieliśmy złudzeń, że trafiliśmy źle. Jak się
okazało jednak, nie było tak źle, bo po śmierci Stalina natrafiliśmy na
początek fali odwilży, która się przejawiła w odżywianiu i opiece
lekarskiej. Ale matka, która przyjeżdżała na widzenie, znała opowieści
o Wronkach i była przerażona. Ja we Wronkach byłem wszystkiego rok.
Objęła Cię amnestia?
Jaka tam amnestia... Po roku zabrali mnie uzbrojonym
konwojem znowu w nocy, na drugi koniec Polski, do Raciborza.
Gdy byłeś w Raciborzu, zaczęła pisać do Ciebie
listy Twoja przyszła żona?
Ktoś jej musiał powiedzieć – „męczennik”,
„bohater”... Jest dużo młodsza ode mnie, nie zwracałem na nią
przedtem uwagi. Ale z czasem utarło się tak, że jeden list miesięcznie
pisała matka, a drugi Zosia. Bo dwa listy wolno było otrzymywać i dwa
pisać.
Tam byłem dwa lata i stamtąd dopiero mnie wypuścili. Miałem wtedy za
sobą blisko cztery lata więzienia. Wtedy zaczęło się masowe
wypuszczanie z więzień, ale to już inna historia.