PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 56-57

Bogdan Wojdowski

Dzienniki (fragmenty)



27 kwietnia 82

Dzisiaj otrzymałem pierwszy egzemplarz II wydania „Konotopu”. Z pewną nieufnością wziąłem ten stary tekst; zawsze to moment trudny, tym bardziej, że oddaliłem się bardzo od tej książki, od atmosfery tamtych lat, kiedy ją pisałem: trochę w Oborach, trochę w Kazimierzu, w Warszawie. O ile dobrze pamiętam. Ale znajduję tu pewien ton, twardy, który i dzisiaj mi odpowiada. Może najbardziej cenię partie dotyczące Mateusza Manciura i jego ubogiej sztuki. Dzisiaj napisałbym to wszystko zwięźlej. Jakoś wszystko u mnie w tym kierunku idzie od lat. Parę tylko postaci znalazłem wyraźnych i plastycznych, reszta ginie w tle. Może główną wadą tej książki jest dopowiadanie wszystkiego do końca, sprawia to wrażenie (na mnie) rezonerskie i retoryczne. Na szczęście tych wad już nie mają moje nowe rzeczy, mają za to inne. Razi mnie też zbyt zawiła składnia, jakiej obecnie już od dawna nie stosuję. Ale nie to są najważniejsze rzeczy: jest w „Konotopie” coś na wyrost, jakiś problem obchodzący mnie wtedy i teraz, ale za mało zwarty, ukryty w świecie powieściowym, za bardzo rozprowadzony na powierzchni.


29 maja 82

(...) Przyszedł dziś list z Izraela, na który natychmiast odpisałem. Molestują mnie o przyjazd; zupełnie nie orientują się jak wygląda u nas sytuacja paszportowa. Ta korespondencja daje mi poczucie łączności, namiastki łączności z innym światem.


10 czerwca 82

(...) Piszę rozdział, który jest cały dialogiem Ani z ojcem. Trzeba to wyczyścić! Dodać mu trafnych sformułowań, skoro i tak wynika z mojego opowiadania, że stoi na straconych pozycjach. Nie lubię dialogów czarno-białych. Wolę komentarz do postaci ukryty w didaskaliach, w jej zachowaniu, gestach.
W tym rozdziale brak też ironii, bo z obecnego dystansu nie można już inaczej traktować skompromitowanych przez historię marcowych represji.


17 września 1982

Dzisiaj wypada pierwszy dzień nowego 5743 roku.


12 października 82

(...) Dziś byłem u Wasity na Grzybowskiej. Bezradnie pokazywał mi wyniki swojej wieloletniej roboty w piśmie „Polska”, albumy, przekłady, płyty, biuletyny w różnych językach. Pismo zamknięto dziewięć miesięcy temu, dopiero teraz nawiązano rozmowy o wznowieniu – już tylko kwartalnika. Mówi, że przez dwadzieścia lat kalendarzyk miał na każdy dzień zapisany od góry do dołu i codziennie sam odpisywał na dwadzieścia listów i raptem pewnego dnia znalazł się sam w domu i gotował dla siebie kartofle. Depresja. Widać jaki przygnębiony i rozbity, urywa w pół słowa to, co mówi, nie może się skupić, więc znów rozkłada piękne trofea swojej pracy, jak gdyby chciał powiedzieć: za co? za to? Niestety, nie miałem sił odbierać mu resztę nadziei, ani powiedzieć, że mimo rozmów, nowych ustaleń, obietnic, już nic nie da się zrobić, bo pewna epoka w naszej przedgrudniowej kulturze zamknięta została na zawsze. Cokolwiek dobrego by chciał zrobić, kamień go dosięgnie. Dla władzy nie będzie istniał, bo te sprawy dla niej nie istnieją, dla młodych będzie tylko kolaborantem, dla wszystkich śmiesznym Don Kichotem. W naszą rzeczywistość wbudowane są elementy obozu koncentracyjnego – w nowej, nieznanej jeszcze skali – i tego odwrócić się już nie da. Okres paroletniej koegzystencji mógł wywołać te piękne zjawiska, jak np. powszechny ruch korczakowski, który objął amerykańskich profesorów, zachodnioniemieckich ewangelików, młodzież i japońskich związkowców, ale to sen, sen, który został prześniony. Przed nami areszty, kolejki, głód, brak obuwia i brak papieru. (...)


17 listopada 82

(...) Dużo piszę. Co z tego wyniknie jeszcze nie wiem. W każdym razie coś współczesnego, dosyć mam wybiegów, kołowania, redukcji, metafor, pragnę czegoś dosłownie współczesnego, ale przeszkody ogromne, szansa druku znikoma, sytuacja przypomina mi lata 1967–1970, kiedy to, co pisałem również nie miało widoków publikacji. (...)


27 listopada 82

W dalszym ciągu piszę opowiadanie, rozrasta się, komplikuje, wypełnia, bo dotychczasowe partie tekstu raziły mnie właśnie tym brakiem wypełnienia, trudno to bliżej określić, skoro rzecz jest nieskończona; brak jej pewnych nieuchwytnych właściwości, które odbieram drżeniem własnego serca. Tak więc cała opowieść o Ani – nie łudzę się już teraz, fragmentaryczna i wyrwana z czegoś, co nie istnieje – została odłożona do osobnej teczki, jako rozdział względnie zalążek kilku rozdziałów. Teraz portretuję postacie, które ledwo, jak punkty mignęły w tamtym tekście; dzięki nim mam nadzieję ożywić samą Annę. Wszystko razem za głęboko zanurzone w liryzmie, na to będę musiał zwrócić uwagę, za miękkie i za wiotkie, jak na mój gust, ale na razie wylewa się ze mnie tekst jak magma, gęsty i ciągły, około 5–6 stron maszynopisu dziennie. (...) %Piszę ręką, drobny fragment spróbowałem %z tego przepisać na maszynie, ale jeszcze z tym zwlekam, ponieważ %w maszynopisie robię zupełnie innego typu poprawki, już nie koncepcyjne %i nie konstrukcyjne. Stan całodniowego związku z tworzonym obrazem, gdziekolwiek jestem, czy jem, czy drzemię po obiedzie, potwierdza mi, że rzecz jest na właściwej drodze, ale mieć jeszcze siły to zakończyć, kiedy moje serce wyczynia różne brewerie i tyle razy dziennie miewam duszności pod mostkiem i jakieś niedobre objawy podwyższonego ciśnienia. Powieść więc? Oto jest pytanie. Ale boję się decydować za wcześnie i boję się zapeszyć całą tę sprawę. Potrzebnych jest mi też do całości paru rozmów z określonymi ludźmi. Niektórzy z nich jeszcze są internowani. Muszę czekać. Inni do uchwycenia, może po świętach. Jak ja się boję dużej formy!


10 marca 83

(...) Wszyscy zostali spychaczem zepchnięci do opozycji; nawet mnie to dotyczy, chociaż do tej pory unikałem starannie skrajności.


23 marca 83

(...) Trzy różne światy! Świat mojej ciotki [Idy – AM], siostry matki, to dwudziestolecie międzywojenne, świat dziewczyn, które wyrywały się z żydowskich domów, robiły matury w prywatnych gimnazjach, pracowały jako nauczycielki języka polskiego po domach bogatej burżuazji, to Gojawiczyńska, piosenki Ordonki, ciągle żywy jeszcze problem emancypacji i asymilacji, związki młodzieżowe, Pawiak, a później ucieczka we wrześniu do ZSRR, a tam zsyłka do centralnej Azji. Świat jej dzieci? Wczesne dzieciństwo w powojennej Polsce, pierwsze antysemickie wybryki lat pięćdziesiątych, a później wyjazd w nieznane. (...) Mąż ciotki, krawiec z Łucka, zmarł parę lat temu. Tu, w kraju, był prezesem spółdzielni rzemieślniczej. Biedny Adam! Niedługo cieszył się ziemią obiecaną. Ale świat ich dzieci, trzecie pokolenie, już dla mnie niewyobrażalny, nowy i bez Polski. Tam urodzone pewno nie bardzo mogą sobie wyobrazić wujka, który żyje za żelazną kurtyną i pisze książki o Żydach, których już nie ma. Ciągle mnie zapraszają do siebie, a ja ciągle wybrać się nie mogę, to choroba i szpital, to operacja Marysi, to stan wojenny. (...)


4 kwietnia 83

Czego bym najbardziej chciał? Istnienia pisma literackiego, w którego redakcji, pełnej pisarzy, plastyków, architektów, muzyków, filozofów, można by się zbierać, rozmawiać o sztuce, również pisać i drukować, gdzie zbieraliby się ludzie mający do siebie zaufanie – tak niewiele – zaufanie, i gdzie mogliby swobodnie myśleć i tym myślom głośno dawać wyraz, gdzie nikt nikogo nie miałby prawa ani powodu szantażować, gdzie sekretarz redakcji nie byłby zaufanym urzędnikiem cenzury, gdzie rozmowom nie towarzyszyłoby ucho szpicla i gdzie przede wszystkim byłoby dużo poezji. Niemożliwe! (...)


13 kwietnia 83 r.

(...) Ten dziennik pozwala mi na zachowanie ciągłości treści mojego życia, mimo zachowanych w nim luk i skandalicznych braków. Ciągłość biografii, oto zadanie, które sobie stawiałem. Czy zachowałem ją? Czy dochowałem wierności dziennikowi? (...) A przecież mam sobie tyle do wyrzucenia! Opieszałość, przy moim spadku nastrojów, jest czymś wytłumaczalnym, ale nie usprawiedliwia mnie nic, ani przeszłość, ani choroby, ani zewnętrzny napór rzeczywistości nie do zniesienia, morderczy napór faktów. Moim głównym grzechem, który bierze górę w różnych momentach życia, jest dążenie do przeczekania. Czego? Chaosu. A pora już nabrać tej umiejętności: bycia czynnego, nie tylko trwania, tworzenia, działania w chaosie. Marzec 68' przekonał mnie, że mogę stawić czoła naporowi burzy. Ale „Chleb” był odpowiedzią na fakty za pomocą metafory. Innej drogi nie miałem. Być może innej drogi przed literaturą w ogóle nie ma. Ale jedno wiem na pewno: „Chleb” nie był ucieczką, był zanurzeniem się we wrzątek.

Żadna z moich książek nie była formą ucieczki przed rzeczywistością, zawsze repliką. Pierwsze zarysy „Maniusia Banego” powstawały wtedy, kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych głośno i wrzaskliwie odmawiano takim jak ja prawa do polskości. A przecież „Maniuś Bany” to summa dzisiejszej polskości! (Takiego tomu nadal nie ma w naszej mdłej współczesnej literaturze.) Oczywiście nie była to książka polityczna, ale ja nie pisałem i nigdy nie będę pisać książek „politycznych”, chociaż w głębszym sensie moja sztuka ma konkretny, ściśle zrekonstruowany kontekst polityczny. Dzieje się tutaj i teraz. Tego mi odebrać nie mogą, ani cenzura, ani krytyka. Teraz staje przede mną jeszcze inne zadanie: replika wprost. Pragnę sprawdzić, czy możliwa jest forma nagiej aktualności. Chaos jako forma powieści. Czy podołam?

Pogoń za pudełkiem zapałek, którego nigdzie kupić nie można, to zaiste życiowa epopeja. Zewnętrzność można wpuszczać do swojego „ja” kroplami. Niech to „ja” zogromnieje, niech wypełni rzeczywistość dokładnie jak dłoń rękawiczkę. Replika wprost – oto nowe zadanie. W tym celu muszę uruchomić wszystkie siły, fabulacyjne i filozoficzne, uruchomić biografię faktów i myśli. Czyli stać na straży mojego dziennika. Ponurą przestrogę znalazłem u Kierkegaarda: „Samotny i porzucony samemu sobie stoi on wobec ogromu świata, bez teraźniejszości, do której mógłby się przywiązać, bez przeszłości, do której mógłby tęsknić, gdyż jego przeszłość jeszcze nie nadeszła, bez przyszłości, z którą by mógł wiązać nadzieje, gdyż jego przyszłość już minęła.” Czytałem te słowa ze ściśniętym sercem, te i następne, jak gdybym moim życiem wypełniał klątwę, która wypowiedziana została dawno temu.


16 kwietnia 83

(...) To nic, że życie moje rozpada się na epizody, rwie, krąży i gmatwa, pozbawione ciągłości i sensu, zależne od szaleństwa personalnego, które w ciszy swojego gabinetu smaży nowy i nieznany jeszcze scenariusz na przyszłość. Pogubi się w tym. Moje jutro było wczoraj, moje dziś nie powtórzy się nigdy, moje wczoraj będzie znów jutro. Byt ma swoje jedyne i wybrane miejsce pośród ogólnego spustoszenia, honorowe miejsce w nicości. Czego mam jeszcze żądać? Nie wiem.
(...) Nieuchwytna, wieczna, nieuchronna, [moja wolność – AM], bowiem wszystko mi można odebrać, ale moje „ja” nie podlega redukcji. Takie jest prawo do końca, do końca chwiejnej gałęzi losu.


30.04.83

(...) Więc winą jest samo istnienie. Klątwy nie kłamią, wiernie i skrycie towarzyszą mi, aż tutaj, gdzie się znalazłem, ja, stary i zmęczony historią gatunku i jednego jeszcze pokolenia. Ale jak i którędy szedłem, by znaleźć się w tym właśnie miejscu? I teraz próbuję określić to miejsce we śnie. Szaleństwo! Wołam, to słyszą mnie ci, których dawno nie ma. Słucham, to wołanie tych, którzy dawno odeszli. Odpowiedź przychodzi zawsze za późno, a może ją znamy za wcześnie. Ale co ta odpowiedź zawiera nie umiemy sami powiedzieć. Koszmar niepewności i moje zagubione w czasie „ja”. (...)


19.11.84

(...) To, co mnie osobiście przeszkadza to dwubiegunowość obecnej naszej kultury [pisane po dniach kultury chrześcijańskiej Anno 1984 – AM], brak miejsca na swobodniejsze formy pośrednie, odcienie stanowisk. Perspektywy, jakie widzę są niewesołe. Logika rozwoju wydarzeń pcha wszystkich i wszystko do skrajności. Środek jest pusty. Bieguny – zobaczymy dalej, co się stanie na biegunach.




Przedstawione tu fragmenty dzienników Bogdana Wojdowskiego zostały wybrane z brulionu zawierającego zapisy datowane od 7.12.1981 do 9.03.1985 roku. Drukujemy je za zgodą Pani Marii Iwaszkiewicz-Wojdowskiej na podstawie tekstu przygotowywanego do publikacji przez dr Alinę Molisak.

Wyboru dokonała Małgorzata Bojanowska.




 <– Spis treści numeru