PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 56-57

Zaczęło się w Turczynku

Z Jerzym Toeplitzem rozmawiają Małgorzata Bojanowska i Włodzimierz Pomierny



Włodzimierz Pomierny: Drogi Panie Jerzy! Spotykamy się w Podkowie Leśnej, blisko Turczynka, gdzie Pan z małżonką spędzacie przynajmniej połowę każdego tygodnia. Przypuszczam, że wiąże się to z pewnym sentymentem do tych stron, ale o tym później. Mówił Pan wcześniej, że należy do gdańskiej rodziny Toeplitzów, co oczywiście wynika z miejsca zamieszkania, ale rodzi się natychmiast pytanie – dlaczego Pańscy przodkowie tam się znaleźli? I jeszcze jedno – jak można wytłumaczyć przynależność Pana i rodziny do kościoła ewangelickiego, przecież część Toeplitzów była na przykład katolikami?

Jerzy Toeplitz: Urodziłem się w roku 1930 w Gdańsku. Korzenie rodziny ze strony ojca są dokumentowane od końca XVIII wieku.

Małgorzata Bojanowska: Ciekawi mnie bardzo ta kwestia wywodzenia się Toeplitzów od Szmula Zbytkowera. Czy to jest prawdopodobne, że fakt, że w zbiorach Meyerów pozostał obraz syna Zbytkowera, obraz, który wisiał w Turczynku, i który podobno był przekazywany w rodzinie z pokolenia na pokolenie, jakby sugeruje taką bezpośrednią linię rodzinną. Od Zbytkowera poprzez Toeplitzów i tak dalej?

JT: To stara się udowodnić KTT w swojej książce Rodzina Toeplitzów. Książka mojego ojca. Więc chyba tak było. (...) Jest taka tendencja w części rodziny Toeplitzów, żeby uwypuklać korzenie żydowskie, tak jest u KTT i u innych (...). Ja nie mam takich potrzeb, nie czuję tego, u nas była inna tradycja, luterańska od ojca, zresztą muszę powiedzieć, już tak tylko między nami, bardzo antykatolicka, protestancka, taka prawdziwie luterańska. (...)Natomiast mnie daleko do korzeni żydowskich, owszem nie neguję tego, ale nigdy nie miałem z tą tradycją nic wspólnego, inaczej, niż warszawiacy, może oni się obracali w tym środowisku przed wojną, może po wojnie, ja nie. (...) Po stronie ojca przynajmniej od dwóch pokoleń: ojciec, dziadek, to byli ewangelicy, którzy oddzielili się od tej dużej rodziny Toeplitzów, której część wyemigrowała z Warszawy do Włoch, część do Niemiec, mój pradziadek do Gdańska, no i my czuliśmy się jako odgałęzienie gdańskie. Wiem, że pradziadek i dziadek byli jeszcze właścicielami spichlerza zbożowego, no ale jak nie było już eksportu zboża, to wszystko upadło. Ojciec po wielu studiach, zresztą w Niemczech, zajął się gospodarką morską, był tak zwanym komisarzem awaryjnym, analizującym wypadki na morzu i jakoś prosperował w tej dziedzinie do czasu, gdy hitlerowcy opanowali Wolne Miasto Gdańsk. W Gdańsku przyznawaliśmy się do polskości, byliśmy po prostu Polakami. Po 1936 r. uniemożliwiono już ojcu pracę w Gdańsku, zatem przeniósł się do firmy Polskarob w Gdyni, dokąd codziennie dojeżdżał z Wolnego Miasta Gdańska, konkretnie z Sopotu. No a po stronie matki to była rodzina ewangelicka od pokoleń. Za czasów Mozarta wygnano ją z Salzburga, osiedliła się na Pomorzu, gdzie jako rodzina w swych początkach niemieckojęzyczna spolonizowała się już w XIX wieku. Rodzina ze strony matki przeniosła się do Gdańska, dziadek był celnikiem, zagorzałym antyhitlerowcem i szczęśliwie umarł w 38 roku, bo miałby prawdopodobnie duże kłopoty, kiedy hitlerowcy opanowali miasto całkowicie. (...) Natomiast ze strony ojca ani babci, ani dziadka już nie poznałem. Dziadek Maksymilian zmarł bezpośrednio po moim urodzeniu, babcia miała na imię Carola i z domu była Bergson – mój brat filozof jest dumny z tego pokrewieństwa ze sławnym Henri Bergsonem. Tymczasem pod koniec lat trzydziestych sytuacja w Gdańsku raczej nastrajała pesymistycznie. Kiedyś jako dziecko – urodziłem się w 1930 r. – obserwowałem drużynę SA, która szła z jakimś sztandarem i jak ktoś nie zdjął kapelusza przed tym sztandarem, to bili do nieprzytomności. Poza tym sąsiedzi, a byli to prawie sami Niemcy, zaczęli się do nas negatywnie odnosić. (...) w 1938 roku w listopadzie w całych Niemczech palono synagogi. Sopocką synagogę też podpalili, ona się „pięknie” – według nich – paliła, straż pożarna stała obok i nie gasiła, bo ta synagoga stała samodzielnie. I podszedł wtedy do mnie taki ośmioletni chłopczyk i mówi – popatrz, dzisiaj palimy tych Żydów, a jutro będziemy was palić, Polaków.(...)

MB: Czy jest pan w stanie sobie wyobrazić, jaki byłby los rodziny, to znaczy pańskiego ojca, pańskiej mamy i pana, i rozumiem pańskiego brata Karola, gdyby zostali państwo w Gdańsku?

JT: Ojca hitlerowcy już wcześniej prześladowali, zmusili go do podjęcia pracy poza Wolnym Miastem, w Gdyni. Zresztą po wybuchu wojny rozesłali list gończy, chcąc go aresztować. Matka działała w Związku Polaków w Gdańsku, ja byłem w harcerstwie – byłem zuchem i dwukrotnie w czasie wakacji przebywałem razem z naszą drużyną harcerską w Polsce, raz za Lwowem, w Stryju, Kutach i dalej, a drugi raz w Częstochowie i Krakowie, bezpośrednio przed wojną i tam dowiedziałem się, że jesteśmy silni, zwarci i gotowi, i nie oddamy guzika. (...) Muszę powiedzieć, że myśmy mieli w polskim harcerstwie co tydzień w 36, 37, 38 roku zbiórki w Gdańsku, a właściwie w zabudowaniach dworca w Sopocie, dlatego że kolej była polska i te zabudowania kolejowe były do naszej dyspozycji; oczywiście mieliśmy i ćwiczenia na zewnątrz, ale jak raz na nas napadli chłopcy z Hitlerjugend, my – słabsi i młodsi, oni – dryblasy, musieliśmy się schować i uciekać przed nimi. Później zajęcia na wolnym powietrzu mieliśmy także w Orłowie, to znaczy przekraczaliśmy z drużyną małą rzeczkę i te wszystkie sprawności harcerskie to ja zdobywałem już za granicą, w Polsce. (...) Kontynuując odpowiedź na pytanie o nasz los – kiedy wróciłem do Polski, do Gdańska – latem 45 roku i po maturze zacząłem studiować w Wyższej Szkole Handlu Morskiego, to po pierwszym roku poproszono mnie o prowadzenie kursu języka niemieckiego dla kandydatów na studia. Była tam studentka, której nazwisko ciągle się powtarzało w moim umyśle – Izabela Łachowska. Raz, drugi przeczytałem to nazwisko, a za trzecim razem podszedłem do niej po zajęciach, i mówię: – Proszę pani – patrząc na zupełnie siwą kobietę – pani nazwisko jest mi tak znane, skąd my możemy się znać? I ona odpowiada: – Ja tu przed wojną mieszkałam w Sopocie! – I chodziła pani do szkoły? – Tak, chodziłam do szkoły na Parkstrasse! – O, to ciekawe, a do której klasy? – A, do czwartej. – Do czwartej? Też tam chodziłem. A w której ławce pani siedziała? – W pierwszej z lewej strony przy oknie. – No, wie pani, to siedzieliśmy w jednej ławce. Ale co to z tobą, jesteś siwa? – Ona na to: – Mnie z rodzicami Niemcy zgarnęli 1 września 39 roku o 6 rano i znaleźliśmy się w Stutthofie. Widziałam, jak moich rodziców prowadzili na stracenie i wtedy osiwiałam. Potem ewakuowali nas, uratowałam się jako dziecko, też miałam wtedy w 39 roku dziewięć czy dziesięć lat i jakoś tak przeżyłam tę wojnę. Wielu naszych znajomych znalazło się w Stutthofie, prawie wszyscy mężczyźni zostali zamordowani. Niektóre kobiety z dziećmi, jak Irena Wieczorkiewicz, jakoś się uchowały.

MB: To były rodziny polskie?

JT: Tak, to były rodziny polskie. Absolutnie polskie. Po wojnie już mężów nie było. Nas uratował Turczynek i Warszawa – do czasu, bo ojciec zginął w powstaniu 44 roku. (...) Przeżywaliśmy to zwycięstwo hitlerowców w Gdańsku bardzo boleśnie. No i widzieliśmy zbliżającą się wojnę. Trzy dni przed wybuchem wojny moi rodzice przenieśli się do rodziny do Turczynka obok Podkowy Leśnej. Zamieszkaliśmy tam zresztą nie pierwszy raz, bo ferie czy wakacje już wcześniej spędzałem w Turczynku. Szczególnie opiekował się mną Jerzy Meyer, z którym zwiedzałem Warszawę. Były to bardzo sympatyczne stosunki rodzinne. Stąd mój sentyment do tych terenów. Niewielki był właściwie kontakt, prawie go nie było, z rodziną Toeplitzów w Otrębusach, a więc z tą grupą – nazwijmy ją warszawską.

WP: Powiedział Pan, że byliście spokrewnieni z rodzinami mieszkającymi w Turczynku, którego grunta zostały zakupione przez Bonawenturę Toeplitza. Które to było pokolenie w stosunku do pana dziadka?

JT: Chyba czwarte. Mój pradziadek Benedykt był bratem Bonawentury, który obok innych dzieci, w tym Teodora, właściciela Otrębus, miał trzy córki, które wyszły za mąż i osiedliły się w Turczynku. Znaleźliśmy się tam kilka dni przed wybuchem II wojny światowej. (...)Potem przenieśliśmy się do mieszkania warszawskiego Wellischów na Placu Dąbrowskiego. I tam przeżyliśmy oblężenie. Byliśmy pozbawieni środków do życia, pamiętam ten czas bardzo szczegółowo. Codziennie z domu przy Placu Dąbrowskiego chodziliśmy na podwórze koło kościoła ewangelickiego na placu Małachowskiego, gdzie stała wojskowa kuchnia polowa i gdzie nam wydawali przynajmniej jedną strawę ciepłą dziennie. Ale był taki jeden dzień, kiedy musieliśmy z jednej bramy skoczyć do drugiej między salwami artyleryjskimi i wtedy widziałem, jak granaty uderzyły i w ulicę, i w kościół św. Trójcy na Placu Małachowskiego. Potem zapalił się nasz dom na Placu Dąbrowskiego, w każdym razie strych i znaleźliśmy miejsce w piwnicy na zapleczu i tam okazało się, że w tym domu mieszka wdowa po Zygmuncie Toeplitzu, który w Krakowie był dyrektorem zakładów Solvaya. Dzięki temu mieliśmy stosunkowo spokojne miejsce do przeżycia ostatnich dni oblężenia. Ale i tak byliśmy bez jedzenia i wtedy pamiętam, że pierwsze mięso w życiu – ja dotychczas byłem jaroszem – była to konina z padłych zwierząt po bombardowaniu.

MB: Miał pan wtedy dziewięć lat.

JT: Tak – dziewięć lat, a gdy już koniny nie było, znajdowałem jakieś okruszyny, robiłem pętle i łapałem gołębie na placu. Gospodyni Wellischów wzięła je ode mnie i ugotowała sobie największego gołębia. Nam dała te mniejsze. Ale posililiśmy się, a ona nie, była wściekła, bo ten największy gołąb był najstarszy i nie do strawienia. Zastała ukarana (śmiech). No cóż, takie są dziecięce przeżycia, które człowiek w tym wieku zapamiętuje.

MB: Dlaczego ten Turczynek, do którego zajechaliście na początku wojny, nie był wystarczająco bezpiecznym miejscem?

JT: Rodziny Wellischów, a także Meyerów obawiały się, że gdy Niemcy dojdą do Turczynka, to będą kłopoty i chyba 5 września nakłonili nas do wyjazdu do Warszawy, a nawet chcieli, żebyśmy wyjechali na wschód Polski. Oni czuli się bezpiecznie, a nas – polskich uciekinierów z Gdańska, chcieli wyekspediować dalej.

MB: Czy Wellischowie i Meyerowie czuli się bezpiecznie?

JT: Chyba częściowo, niektórzy pouciekali przez Rumunię do Brazylii, jak Staś Wellisch, a niektórzy pouciekali na wschód. Zostały stare kobiety, została Anna Meyer i stara Wellischowa, która zmarła w 1941 roku i została pochowana na cmentarzu ewangelicko\dash augsburskim w Warszawie. Naprzeciwko tego grobowca Wellischów zrobiliśmy symboliczny pomnik ojca, który zginął w powstaniu warszawskim. Więc oni zostali, ale to stare pokolenie, stare kobiety. Zresztą zostali wysiedleni w 41 roku przez Niemców. Musieli opuścić majątek. Natomiast w Otrębusach Toeplitzowie pozostali chyba jeszcze przez jakiś czas.

WP: Jak dalej potoczyły się losy Pana rodziny?

JT: 16 stycznia 40 roku dostaliśmy list ekspresowy od mojej babci, która mieszkała w Gdańsku, z wiadomością, że było u niej gestapo poszukujące ojca. Wobec tego ojciec tego samego dnia opuścił nas, zostawiając list, że wyjeżdża z Warszawy, żeby go nie szukać i tak dalej. (...) Ja wtedy chodziłem do szkoły powszechnej na Kruczej. Tam dyrektorem był pan Antoni Walenta i ojciec wiedział, że ten pan był oficerem Wojska Polskiego, ma rozmaite kontakty, zatem zwrócił się do niego o pomoc. Walenta go ukrył (...) dopiero po roku, a mieszkaliśmy wówczas na ulicy Marszałkowskiej 51, moja sąsiadka zaprowadziła mnie na Bielany, do pętli tramwajowej i tam poszliśmy na spacer. Tam był taki pan, który miał bródkę i tak intensywnie mi się przyglądał. Zapytałem sąsiadki, co on się tak na mnie patrzy. Powiedziała: przyjrzyj mu się bliżej. Okazało się, że to mój ojciec. Spotykaliśmy się później wielokrotnie na Bielanach, zanim ojciec zaczął pracować. Wyrobił sobie fałszywą kenkartę w oparciu o metrykę urodzenia ordynansa pana porucznika Walenty, ordynansa, który zginął w bitwie nad Bzurą, i ojciec stał się Kazimierzem Gryczyńskim. (...)

MB: Tymczasem całą okupację mieszkaliście w Warszawie?

JT: Nie, matka pracowała w zakładach Steyera i ze względu na znakomitą znajomość języka niemieckiego była sekretarką w dziale zakupów. A przepraszam, muszę jeszcze wrócić do tego, jak ojciec zniknął. A więc 18 stycznia 40 roku, dwa dni po zniknięciu ojca, przyszło do nas gestapo i zabrali matkę, (...) po kilku przesłuchaniach matka się kompletnie psychicznie załamała. Dostała zapalenia opon mózgowych i znalazła się w szpitalu, gdzie ciężko, bardzo ciężko chorowała. Wtedy myśmy byli sami w tym mieszkaniu – ja i brat, razem wałęsaliśmy się, ja nie bardzo się uczyłem. Nasza sąsiadka przyszła do mojej matki do szpitala i powiedziała: – Proszę pani, tak to dalej być nie może, ja mam dla państwa opiekunkę, która w zasadzie nie żąda żadnego wynagrodzenia, przynajmniej chwilowo, jeszcze ma jakieś tam minimalne środki, jest to co prawda Żydówka, ale ona wyrobi sobie dobre papiery (zresztą tak się stało), „ma dobry wygląd”, może się dziećmi opiekować. No i matka chętnie się zgodziła. (...) Ta pani (dzisiaj Krystyna Brunak) została już u nas i opiekowała się nami. Pewnego dnia przyszła do mojej matki i powiedziała: – Proszę pani, za kilka dni mają zamknąć getto, tam są jeszcze moi rodzice. Ojciec nie chce wyjść, ale matkę koniecznie chcę mieć przy sobie. Moja matka odpowiedziała, że matka należy do córki, więc niech przyjdzie, zamieszka z nami. I na Marszałkowskiej 51 mieszkania 15 te dwie Żydówki przebywały z nami. Z tym, że matka Krystyny była jednak podobna do Żydówki, więc nie bardzo pozwoliliśmy podchodzić jej do okna. Wtedy już wiedzieliśmy, że są źli ludzie, którzy gotowi są, jak kogoś zobaczą w oknie, kto nie pasuje do mieszkania, jakoś tym szantażować. No i pewnego dnia... ona miała jakieś tam zepsute obuwie i myśmy oddali je do naprawy, daliśmy jej kwit, no i ona, jak nie było nas w domu, wyszła z tym kwitem do szewca, została rozpoznana i osadzona na Pawiaku. Po drodze połknęła ten kwit, bo tam było chyba nasze nazwisko; została wywieziona do obozu w Trawnikach. Tam pracowała w kuchni, codziennie wychodziła z esesmanem po mleko do pobliskiej zagrody i pewnego dnia, korzystając z jego nieuwagi, uciekła (...) był tam strumyk i pobiegła kilkanaście kilometrów tym strumykiem, dostała się do polskiej zagrody, tam przebrali ją w cywilne ubrania, dali jej pieniądze, przeszła jeszcze jakieś 10 km do stacji kolejowej, wykupiła normalny bilet, wsiadła do pociągu i przyjechała do nas do Warszawy. To była jedna z dwóch osób, jak potem dowiedziałem się w Yad Vashem w Jerozolimie, które się uratowały z tego obozu w Trawnikach; druga osoba została wykupiona za duże pieniądze.

WP: Widzimy tutaj na ścianie dyplom?

JT: Już po śmierci matki dostaliśmy w Jerozolimie w Yad Vashem dyplom, który odbieraliśmy z żoną podczas bardzo wielkiej uroczystości, dyplom i medal „Sprawiedliwa wśród narodów” – dla mojej matki.

MB: Gdy był Pan w Jerozolimie i stanął Pan pod murem w Yad Vashem, gdzie jest tablica poświęcona Pana matce, to czuł się Pan tam – Polakiem?

JT: Jak najbardziej, czułem się tam Polakiem, czułem się tam „w imieniu” matki bohaterem, który ratował życie. Mieliśmy przedtem uroczystość w tym pawilonie Yad Vashem, gdzie dano mi taki drąg przy ognisku do wzmożenia ognia tego ogniska, złożyłem zresztą wieniec tam, gdzie są napisy – Oświęcim, Treblinka. (...) A potem, nazajutrz był Wielki Piątek i poszliśmy do kościoła luterańskiego na nabożeństwo; a w tym pawilonie dzień wcześniej jednym ze świadków tej uroczystości uhonorowania mojej matki był biskup niemiecki z Pomorza Przedniego (...) i jak on rozpoczął nabożeństwo wielkopiątkowe, to nas przywitał i powiedział o uroczystości w Yad Vashem. To było bardzo wzruszające. (...) No więc te panie, matka z córką, były razem już u nas i tak się złożyło, że matka pracując w tych zakładach Steuera – to była dawna efka, czyli Fabryka Kabli na Woli – zmuszona została przez Niemców do wyjazdu do centrali firmy w Wiedniu. Dali mamie dwie godziny na spakowanie się, nawet nie zdążyła się pożegnać z mężem. Miałem mamie towarzyszyć. A mojego brata matka posłała z kimś do babci do Gdańska i on tam przeżył wojnę. No, ale zanim to nastąpiło, może kilka słów o roli mojej matki w zakładach warszawskich, ponieważ ona też się bardzo pięknie spisała współpracując z ruchem oporu. Mianowicie pewnego dnia z tego działu zakupów, gdzie pracowała, przenieśli ją na krótko, na tydzień czy dwa, do sekretariatu dyrektora generalnego zakładów. I tam kazano jej napisać pismo Werkschutzu (była to jednostka ochrony zakładów) do gestapo o aresztowanie pracowników, którzy podejrzewani byli o sabotaż. Więc matka zrobiła zaraz kopię tego listu, który wyszedł do gestapo, wróciła szybko do domu, dała mi nazwiska tych ludzi, ja je zaniosłem do pana Walenty, już w tych czasach wiedziałem, jakie to są kontakty. I ci wszyscy, którzy byli podejrzewani o sabotaż, zostali uprzedzeni, ani jeden z nich nie wrócił nazajutrz do zakładu i Niemcy się zdziwili, że nie mogą aresztować tych ludzi, bo ich po prostu w zakładzie nie było. W ten sposób matka jeszcze dodatkowo uratowała życie kilku osobom. Ostatecznie znaleźliśmy się z matką w Wiedniu jeszcze pod koniec 43 roku. Zanim wyjechaliśmy, woziłem codziennie ojcu obiad, bo ojciec mieszkał na Żoliborzu, na Słowackiego, więc przejeżdżałem koło palącego się getta w 43 roku, czułem te dymy i muszę powiedzieć, że tego zapachu nigdy nie zapomnę – palącego się miasta (...) Muszę jeszcze dodać, że gdy z matką opuściliśmy Warszawę, to w naszym mieszkaniu pozostały te dwie panie. Ich rodowe nazwisko brzmiało Sternstreit, potem: matka – Wacława Lipińska, a córka Krystyna Rybińska. Później wyszła ona za mąż i nosi nazwisko Brunak, mieszka w USA. Mój ojciec ostatecznie się do nich przyłączył i gdy wybuchło powstanie, to wszyscy się ewakuowali. Ojciec został ranny i przez Szpital Ujazdowski ewakuowany był aż na Sadybę. Tam ojciec już był bardzo osłabiony – zresztą nie było co jeść. Te dwie panie przeszły razem z innymi ludźmi do Niemców do Wilanowa, zostawiając ojca w ewakuującym się szpitalu PCK przy ówczesnej ulicy Okrężnej. (...) One dostały się do obozu w Pruszkowie i stamtąd zostały wywiezione do Wiednia, i myśmy się tam spotkali ale, niestety, bez ojca. A szpital został 2 września, według informacji, które wyczytałem w materiałach z powstania warszawskiego, zbombardowany i kompletnie zniszczony. Ojciec tam zginął pochowany na miejscu. W 1946 roku była ekshumacja zwłok, przy pierwszym pochówku znaleziono legitymację ubezpieczeniową ojca na nazwisko Kazimierz Gryczyński. Legitymacja pełna piasku. Zwłoki zostały ponownie zakopane i ze względu na brak transportu na Sadybie, pochowane i zaopatrzone numerkiem i dopiero wszystkie te zwłoki w 47 roku zostały ponownie zebrane i przewiezione na Cmentarz Powstańców na Woli. Ale numerka mojego ojca już nie znaleziono. Tak, że nie wiemy, w którym z tych masowych grobów ojciec leży. W związku z tym wystawiliśmy taki symboliczny grób z uwidocznieniem nazwiska mojego ojca na kamieniu. Ojciec miał na imię Artur. Mama Eryka, z domu Derdau, po wojnie mocno schorowana (kilka lat po zapaleniu opon mózgowych pojawiła się jako skutek choroba Parkinsona) zmarła w wieku zaledwie 64 lat w 1965 roku w Warszawie. Pochowana, zgodnie z życzeniem, w grobie rodzinnym w Gdańsku.

WP: W Polsce powojennej były co najmniej dwie grupy osób, które opuszczały Polskę – to byli Żydzi i Niemcy, z różnych powodów, politycznych, narodowościowych, łączenia rodzin, o czym pan wspominał. Pan jako obywatel Wolnego Miasta Gdańska miał prawo wyjechać i otrzymać obywatelstwo niemieckie, bo zgodnie z odpowiednimi ustawami przedwojenni obywatele Gdańska mają i dzisiaj do tego prawo. Pan tego nie zrobił...

JT: Było bardzo wiele nacisków, jak powszechnie wiadomo, aby Żydzi wyjechali. Nas też straszyli, żebyśmy wyjechali, ale my nie – jesteśmy Polakami, nigdzie się nie ruszymy. To się skończyło bardzo przykro – moim bezrobociem; ludzie dziwili się – przecież proponowali ci wyjazd, a ty nie skorzystałeś. Właśnie wtedy miałem propozycję wyjazdu za granicę, z żoną, i wtedy nie skorzystałem, mimo że miałem prawo uzyskania obywatelstwa niemieckiego. Miałem potem taką historię: jak otrzymałem w latach siedemdziesiątych stypendium we Frankfurcie, to pieniędzy do ręki nie wypłacano i powiedziano mi, że muszę mieć konto bankowe. Aby mieć konto bankowe, musiałem być zameldowany. Wobec tego poszedłem na policję się zameldować, we Frankfurcie nad Menem, i ten policjant powiedział do mnie: – Pan jest gdańszczaninem, przed wojną w Gdańsku urodzony, no to zaraz panu dam wniosek o obywatelstwo niemieckie. Odpowiedziałem mu: – Jestem delegowany przez kościół, przyjechałem tu na stypendium i będę wracał do Polski, jestem Polakiem, a on: – Przecież pan może dostać podwójne obywatelstwo. Odpowiedziałem, że sobie tego nie życzę. A on: – To mi się pierwszy raz zdarza! Tu przychodzą ludzie z Polski, na klęczkach mnie błagają, żebym im dał wniosek, żebym potem przyjął taki wniosek! Odmawiam im mówiąc, że nie mają prawa! A pan ma pełne prawo i pan nie chce?!(...)

WP: Zaraz po wojnie były wypędzenia, zniszczenia i rabunek. Jak to było w Gdańsku?

JT: Starówka gdańska została spalona trzy dni po wojnie, zresztą nasze kroniki filmowe pokazują, jak Polacy wieszają na Dworze Artusa polską flagę, wtedy wszystko jeszcze stało, oprócz niektórych zniszczonych domów – także w wyniku nalotów brytyjskich, starówka stała, dopóki nie została przez Sowietów spalona. Oczywiście Sowietom zależało, aby gnębić Niemców, zresztą szczególna forma gnębienia Niemców miała miejsce na terenach zajętych przez Sowietów w Królewcu; mamy takie potwierdzone relacje od naszych sióstr i braci ewangelików, którzy tam pozostali po wojnie. W Polsce ja takiego negatywnego stosunku nie doświadczyłem, niemniej komunistyczne władze polskie chyba bardzo były zainteresowane, aby Niemców wysiedlić (...) Znam jeszcze z Gdańska, znałem, bo już nie żyją, osoby, które zaangażowały się na rzecz Polski w plebiscytach na terenie Mazur, za pracę na rzecz Polski miały polskie odznaczenia i te osoby zostały zmuszone do wyjazdu!

WP: Znany jest Pana wielki wkład w sprawę pojednania polsko- niemieckiego, bardzo proszę o przytoczenie przykładu – jednego z wielu, Pańskiej „pracy u podstaw”.

JT: W czasie pobytu we Frankfurcie nad Menem, gdzie miałem stypendium ewangelickiego kościoła krajowego Hesji, poznałem zupełnie przypadkowo, z okazji piłkarskiego meczu Polska - Niemcy, doktora Otto Kulcke, który jako były chórzysta bazyliki mariackiej w Gdańsku postawił sobie za cel życiowy odbudowę nieistniejących tam, bo zniszczonych w czasie wojny organów. Jego starania natrafiały na ogromne kłopoty tu, w Polsce, więc po powrocie do Warszawy byłem jego asystentem w załatwianiu dziesiątków spraw. Pan Kulcke (...) potrafił zorganizować i fundację, która zdobywała fundusze z różnych źródeł, i taką ilość gotówki, że wystarczyło nie tylko na budowę tych organów w Gdańsku, ale dzięki pewnej nadwyżce i po moich namowach – na budowę nowych organów koncertowych w kościele ewangelicko-augsburskim w Warszawie. Wystąpiłem poprzez biskupa naszego o odznaczenie doktora Kulcke i dostał ostatecznie Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Poprzednio miał już Krzyż Zasługi Republiki Federalnej Niemiec, czyli Niemcy wcześniej uznali jego dorobek w zakresie pojednania polsko-niemieckiego, czy niemiecko-polskiego, niż to mogli zrobić Polacy. (...)

WP: Wracając raz jeszcze do kwestii niemieckiej; w tamtym czasie toczyły się co najmniej dwa procesy prowadzące do pojednania polsko-niemieckiego. Pierwszy związany z listem biskupów polskich do niemieckich „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie” na początku lat sześćdziesiątych, a potem, po dojściu socjaldemokratów w RFN oficjalny proces normalizacyjny pomiędzy rządami obu państw. Co Pan może dodać w tej kwestii?

JT: Kościół luterański dużo wcześniej od kościoła katolickiego wysyłał pewne sygnały, a już w latach pięćdziesiątych swoje memorandum zmierzające do pojednania. Później był ten list biskupów katolickich, absolutnie niezaakceptowany przez polskie władze komunistyczne. Ja natrafiłem już na zmianę, przynajmniej częściową, stosunku władz polskich do procesu pojednania. Wtedy, kiedy zacząłem działać z towarzystwami niemiecko-polskimi w latach siedemdziesiątych, były już pierwsze oznaki odwilży. W roku 71 miałem spotkanie z radą miasta, burmistrzem i organizacjami społecznymi w Getyndze. Było to po jakimś wykładzie w towarzystwie niemiecko-polskim, no i wtedy te władze samorządowe prosiły mnie, abym się zaangażował w Polsce na rzecz partnerstwa miast Getynga -- Toruń. Ponieważ byłem jednak delegowany przez kościół, to złożyłem biskupowi po powrocie sprawozdanie, gdzie napisałem, że zobowiązałem się, że będę się starał, ażeby partnerstwo miast Getynga -- Toruń doszło do skutku. Ale ponieważ paszport był z urzędu ds. wyznań, wobec tego biskup musiał przekazać sprawozdanie do urzędu i ja dostałem telefon, abym się zgłosił bardzo szybko do MSZ, co też uczyniłem. Przyjął mnie tam referent ds. niemieckich pan Mąkosa i powiedział: – To pan jest tym bohaterem, który chce doprowadzić do partnerstwa miast? Co pan sobie myśli?! Pan chce prowadzić politykę zagraniczną Polski, my nie mamy ani jednego miasta partnerskiego z NRD, a pan chce, abyśmy mieli z Niemcami Zachodnimi? Co pan sobie myśli, to jest niedopuszczalne! Samowola! Jeżeli pan natychmiast nie zrezygnuje z zamiarów wspierania tej inicjatywy, to my nigdy panu więcej paszportu nie damy! W każdym razie był to atak na te możliwości pojednania, o które chciałem się starać i na których mi zależało. Oczywiście później, po wielu kłopotach władze się zgodziły wpierw na partnerstwo miast Getynga - Kalisz, to nie wyszło, potem proponowali Getynga - Lublin i to też nie wyszło, ale ostatecznie jest to partnerstwo Getynga - Toruń, które doszło po wielu latach do skutku. Z tym, że ten inicjator z towarzystwa niemiecko- polskiego pan Reinhard Caspary był inwigilowany przez tych ludzi z Torunia, dostał taki certyfikat pokrzywdzonego, byłem z nim w IPN, gdzie się okazało, że tam w Toruniu były różne donosy na niego, między innymi, że był szpiegiem, co było kompletnie bzdurnymi podejrzeniami, ale w końcu mogłem się ucieszyć, że do tego partnerstwa jednak doszło.

WP: I z tego, co wiem, jest ono kontynuowane z wielkim sukcesem.

JT: Nawiasem mówiąc, pan Caspary dostał Nagrodę im. Brata Alberta w Polsce, za to, że był jednym z prekursorów, który tak intensywnie starał się o pojednanie. Był nie tylko przewodniczącym Towarzystwa Niemiecko-Polskiego w Getyndze, ale także sekretarzem organizacji skupiającej wszystkie towarzystwa niemiecko-polskie. Kiedy pan Caspary dostał to odznaczenie w roku ubiegłym w Warszawie, to oświadczył, że jego zaangażowanie byłoby niemożliwe bez tego pierwszego naszego spotkania – 38 lat temu – w Getyndze, gdzie go tak gorąco przekonywałem do tej idei, że Polacy i Niemcy mogą współżyć ze sobą.

MB i WP: Bardzo dziękujemy za rozmowę.



Jerzy Leopold Teodor Toeplitz – dziennikarz, tłumacz, doktor nauk teologicznych; urodzony 21.06.1930 r. w Gdańsku, w czasie II wojny światowej przebywał w Turczynku, Warszawie i Wiedniu, skąd wrócił do Gdańska; obecnie mieszka w Warszawie i Podkowie Leśnej. Student, doktorant i asystent Wyższej Szkoły Handlu Morskiego, Politechniki Gdańskiej, Politechniki Warszawskiej i Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej. Wieloletni redaktor „Życia Gospodarczego” i prasy technicznej, tłumacz i działacz Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich. Działacz ekumeniczny, radca Konsystorza Kościoła i członek Synodu Diecezjalnego Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego. Rozmowa z Panem Jerzym Toeplitzem, w obecności małżonki Pani Haliny odbyła się 25 czerwca 2008 r. w ich warszawskim mieszkaniu – dokładnie w 53. rocznicę ich ślubu – oraz 29 czerwca 2008 r. w Podkowie Leśnej. Przedstawiony tekst jest fragmentem obszernej całości.




 <– Spis treści numeru