PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 56-57

Żeby też miała tę chwilę wahania



Moja obecna żona jest amerykańską Żydówką. I jej zależy na utrzymaniu w wychowaniu naszego dziecka tu, w Ameryce – gdzie przyjechałem prawie trzydzieści lat temu jako młody emigrant marcowy – pewnych tradycyjnych elementów żydowskich. Na przykład Chanuki. A ponieważ dla mnie to jest coś zupełnie obcego, powstało pytanie, czy oprócz Chanuki moglibyśmy z dzieckiem obchodzić również Boże Narodzenie.

Ja nie chciałem mojej tradycji tak całkowicie oddać. Miałem poczucie, że w gruncie rzeczy poza mną nic z moich rodziców nie zostało i że mam obowiązek dania moim dzieciom czegoś – nie tego samego, ale czegoś – z tego, kim ja i moi rodzice byliśmy. Bo oni umarli. Cały świat, w którym oni żyli, umarł! Środowisko moich rodziców już nie istnieje, środowisko następnego nawet pokolenia to świat ludzi bardzo starych albo już nieżyjących. Moja siostra od wielu lat już nie żyje. Miałaby dzisiaj sześćdziesiąt siedem lat! Moi kuzyni dawno nie żyją, byli starsi ode mnie o trzydzieści, czterdzieści lat. Ojciec, gdyby żył, miałby dziewięćdziesiąt dziewięć lat! Wymarła generacja. Ludzie innej epoki. I ja...

Wiesz, urodziłem się w czterdziestym siódmym roku – ale ponieważ byłem późnym dzieckiem, miałem starych rodziców i teraz jestem jedyny, w którego głowie jeszcze ten świat opowiedziany mi przez nich siedzi. Świat ludzi urodzonych przed I wojną światową, w jakimś zakątku Europy, który też już nie istnieje, jakaś Galicja, Cesarstwo Austro-Węgierskie... Jak sobie uprzytamniam, że mój ojciec był oficerem w czasie I wojny, to mnie samemu to się wydaje abstrakcją! To tak jak mówić o Rewolucji Francuskiej! I poza mną nie ma już nikogo – no, prawie nikogo, ani w Polsce, ani nigdzie – nie ma ludzi, którzy to znają, czują, dotknęli tamtego świata dziewiętnastowiecznej mieszczańskiej Europy z pewnymi oczywistymi wartościami i oczywistymi przekonaniami.

Dla ludzi ze sfery moich rodziców na pytanie: „Kim pan jest?” wystarczyłoby, bym odpowiedział: „Moi rodzice pochodzili z Krakowa, z zasymilowanej żydowskiej rodziny, w pewnym momencie przyjęli chrzest” – i wszystko dalej byłoby zrozumiałe! Zrozumiałe byłoby, że mimo przyjęcia chrztu głównie obracali się w otoczeniu żydowskim, bo w przedwojennym Krakowie było szerokie środowisko Żydów zasymilowanych, w tym również przechrzczonych, zrozumiałe byłoby, że musieli się ukrywać w czasie wojny, zrozumiałe by było też, że współpracowali nie z AL tylko z AK. Ale ludzi, którzy to rozumieli, już nie ma i ja godzinami muszę nieraz tłumaczyć...

*

Bo czym było żydostwo dla moich rodziców? To była pewna aspiracja kulturalna. Ideał, zgodnie z którym Żydzi to jest coś w rodzaju wspólnoty ludzi cywilizowanych, wykształconych, rozproszonych po świecie liberalnych inteligentów o dziewiętnastowiecznej jeszcze proweniencji, wywodzących się gdzieś z centralnej Europy, może z niemieckiego kręgu, jak Heine na przykład – ludzi, którzy są Europejczykami, obywatelami świata i wszędzie czują się jak w domu, ale jednocześnie mają głębokie poczucie przynależności do narodowych kultur państw, w których żyją. Rodzice nigdy nie podpisywali się pod czymś takim, że nie ma ojczyzny, nie ma żadnych lojalności specjalnych. Kosmopolitami ich nazwać nie sposób: to byli polscy patrioci, którzy mieli z Polską – z jej językiem, historią kulturą, krajobrazem – bardzo mocny emocjonalny związek. Lecz obok tych przywiązań polskich, lokalnych mieli również poczucie, że istnieje pewien uniwersalizm cywilizowanego świata, pewna wspólnota ludzi cywilizowanych, która sprawia, że kulturalny Niemiec, kulturalny Polak, kulturalny Żyd z Krakowa może się porozumieć z kulturalnym Włochem (nie Żydem, lecz po prostu Europejczykiem o otwartej, liberalnej orientacji) – i że oni do tej wspólnoty należą.

W tym ideale nie było miejsca na identyfikację z żydowskim sztetlem – z Żydami religijnymi, tradycyjnymi, zamkniętymi kulturowo w swym żydowskim świecie. Nie było też miejsca na utożsamienie się z międzynarodowym żydostwem. Było natomiast miejsce na polski patriotyzm. Ojciec w Galicji chodził do polskiej szkoły, wychowywano go na Sienkiewiczu, bardzo emocjonalnie przeżył odzyskanie niepodległości w 1918 roku – w ogóle w życiu obojga moich rodziców ta romantyczna polskość, tradycyjny polski etos romantycznego bohaterstwa i patriotyzmu były elementami bardzo ważnymi, ważniejszymi niż żydostwo.

Dlatego kiedy teraz tu w Ameryce ktoś mi zadaje naprędce takie zdawkowe pytanie: „Kim pan jest, czy pan jest Żydem?”, gdy chce mnie zaszufladkować, to zupełnie nie wiem, co mam powiedzieć. Jak ten sędzia (z dowcipu), którego zapytano: „Czy Wysoki Sąd już przestał brać łapówki, proszę krótko odpowiedzieć: tak lub nie”. Bo ja nie mogę odpowiedzieć tak lub nie! Nie czuję oporów psychicznych przed prawdziwą rozmową na ten temat, przed wyjaśnieniem tego, kim jestem – ale ktoś, kto mnie pyta, musi mieć rzeczywiste zainteresowanie. I trochę cierpliwości. Bo dopiero w dłuższej rozmowie będę mógł mu to wyjaśnić: „Wie pan, to jest i tak, i nie”, i dopiero wtedy będę mógł mu próbować wytłumaczyć rzeczy, które dla Amerykanina (a teraz pewnie i dla wielu młodych Polaków) są właściwie nie do zrozumienia.

Bo przecież ten Amerykanin (a pewnie i młody Polak też) nie wie już prawdopodobnie nic o tym niemieckim modelu żydostwa, który definiował sposób, w jaki moi rodzice byli i czuli się Żydami: asymilacja, patriotyzm, przechrzczenie (wśród Żydów austriackich i niemieckich chrzty były częste już w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku) – a jednocześnie pozostawanie Żydem: tym liberalnym, dziewiętnastowiecznym, jak Heine czy nawet Marks. W domu mojego dzieciństwa w Warszawie, gdzie rodzice po wojnie zamieszkali, obchodziło się na przykład tradycyjną Wigilię Bożego Narodzenia, z dwunastoma potrawami, pustym talerzem dla nieoczekiwanego gościa, często też z opłatkiem, głównie dla dzielenia się nim z gosposią. Lecz wśród dwanaściorga przyjaciół rodziców przychodzących na te Wigilie dziesięcioro przynajmniej było Żydami (przy czym wychrzczeni byli chyba tylko moi rodzice, reszta to Żydzi bezwyznaniowi i zasymilowani), a mimo to w tym gronie o żydowskich świętach nie pamiętał nikt. Obchodzenie żydowskich świąt byłoby dla tych ludzi nie do pomyślenia. Do kościoła zresztą też nikt z nas nie chodził – rodzice, choć wychrzczeni, byli niereligijni, a uczestniczenie w katolickiej tradycji stanowiło dla nich wyraz przynależności do polskiej kultury, bardziej niż do samego Kościoła.

Więc czy Amerykanin (i również młody Polak) zrozumie złożoność tej przynależności? Zwłaszcza jeśli mu powiem, że także z kulturą niemiecką więzy moich rodziców były bardzo silne? Bo wychowywali się w Galicji – rodziny obojga rodziców czuły się z monarchią austro-węgierską wyraźnie związane, matka była pół-Wiedenką i jej pierwszym językiem był niemiecki, ojciec służył jako oficer w austriackiej armii, a bezpośrednim powodem chrztu była dla jego rodziny nominacja stryja na austriackiego generała (od generała imperium oczekiwało, że będzie wyznawcą dominującej religii, więc ojca stryj przyjął chrzest i przy tej okazji rodzina się wychrzciła)? Czy Amerykanin (a może i młody Polak) będzie w stanie wyobrazić sobie skalę tego krzyżowania się przywiązań polskich, żydowskich i austro-węgierskich w moich rodzicach? Czy dostrzeże wewnętrzne rozterki stąd wynikające? Jak na przykład w momencie odzyskania przez Polskę niepodległości 1918 roku? Niepodległości, która przynosiła zarazem ogromny wzrost antysemityzmu, a rodzice byli polskimi patriotami i nie chcieli mieć ambiwalentnych uczuć wobec polskiej suwerenności? (To było trudne i dla nich, i dla całego ich krakowskiego środowiska zasymilowanych Żydów.)

*

Dlatego nie chcę, żeby moja żona zrobiła z naszej córki zwyczajną amerykańską Żydówkę. Która po prostu wie, że jest amerykańską Żydówką, wie, jak krótko odpowiedzieć na pytanie, kim są jej rodzice, wie, do czego należy, ma taką bezproblemową tożsamość. Nie chcę, żeby moje dziecko poruszało się w świecie wyłącznie łatwych identyfikacji! Nie chcę dla niej tej przynależności plemiennej, kultywowanej przez tak wielu Żydów, nawet zasymilowanych, zwłaszcza w Stanach, która się przejawia choćby w tym, że kiedy syn zamierza ożenić się z nie-Żydówką, to jest problem – i która zupełnie obca była mnie i moim rodzicom. Dla mnie żydostwo to właśnie te komplikacje, ta chwila niepewności, kiedy ktoś chce cię włożyć do odpowiedniej szufladki.

Troszeczkę dystansu chciałbym w moim dziecku wyrobić. Jakiś zmysł otwartości na niejednoznaczność spraw, wrażliwość pewną – tę samą, jaką mam ja i mieli moi rodzice. I żeby ta wrażliwość jakoś do niej przeniknęła. Jak przeniknęła? Nie wiem. W jakiś bezrefleksyjny sposób chyba? Bo przecież nie będę jej wciąż opowiadać o dziadkach z Krakowa? O tej zamierzchłej epoce, o Galicji? Nie chcę jej tego uczyć! Wychowywać w tradycjach takich, siakich (to też takie amerykańskie: obsesja rodowodów, korzeni, wszyscy śledzą, skąd i kiedy przyjechały ich rodziny). Nie chcę oczywiście, żeby była osobą z Galicji albo żeby Galicja coś dla niej naprawdę znaczyła, Kraków żeby coś dla niej znaczył – nie chcę jej tego tłumaczyć, bo jest niemożliwe, żeby ona to zrozumiała!

Chciałbym tylko, żeby ona... Gdy ją zapytają, kim byli jej rodzice – żeby też miała tę chwilę wahania i trochę kłopotów. Bo to mama ciągnie w jedną stronę, tata w drugą. Żeby też musiała się troszkę zastanowić.



Joannie Wiszniewicz na przełomie roku 1994 i 95 opowiedział Andrzej




Inna wersja tego tekstu w: Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008.