Moja obecna żona jest amerykańską Żydówką. I jej zależy na utrzymaniu
w wychowaniu naszego dziecka tu, w Ameryce – gdzie przyjechałem prawie
trzydzieści lat temu jako młody emigrant marcowy – pewnych
tradycyjnych elementów żydowskich. Na przykład Chanuki. A ponieważ dla
mnie to jest coś zupełnie obcego, powstało pytanie, czy oprócz Chanuki
moglibyśmy z dzieckiem obchodzić również Boże Narodzenie.
Ja nie chciałem mojej tradycji tak całkowicie oddać. Miałem poczucie,
że w gruncie rzeczy poza mną nic z moich rodziców nie zostało i że mam
obowiązek dania moim dzieciom czegoś – nie tego samego, ale
czegoś – z tego, kim ja i moi rodzice byliśmy. Bo oni umarli. Cały
świat, w którym oni żyli, umarł! Środowisko moich rodziców już nie
istnieje, środowisko następnego nawet pokolenia to świat ludzi bardzo
starych albo już nieżyjących. Moja siostra od wielu lat już nie
żyje. Miałaby dzisiaj sześćdziesiąt siedem lat! Moi kuzyni dawno nie
żyją, byli starsi ode mnie o trzydzieści, czterdzieści lat. Ojciec,
gdyby żył, miałby dziewięćdziesiąt dziewięć lat! Wymarła generacja.
Ludzie innej epoki. I ja...
Wiesz, urodziłem się w czterdziestym siódmym roku – ale ponieważ
byłem późnym dzieckiem, miałem starych rodziców i teraz jestem jedyny,
w którego głowie jeszcze ten świat opowiedziany mi przez nich siedzi.
Świat ludzi urodzonych przed I wojną światową, w jakimś zakątku Europy,
który też już nie istnieje, jakaś Galicja, Cesarstwo Austro-Węgierskie... Jak sobie uprzytamniam, że mój ojciec był oficerem
w czasie I wojny, to mnie samemu to się wydaje abstrakcją! To
tak jak mówić o Rewolucji Francuskiej! I poza mną nie ma już nikogo –
no, prawie nikogo, ani w Polsce, ani nigdzie – nie ma ludzi, którzy to
znają, czują, dotknęli tamtego świata dziewiętnastowiecznej
mieszczańskiej Europy z pewnymi oczywistymi wartościami i oczywistymi
przekonaniami.
Dla ludzi ze sfery moich rodziców na pytanie: „Kim pan jest?”
wystarczyłoby, bym odpowiedział: „Moi rodzice pochodzili z Krakowa,
z zasymilowanej żydowskiej rodziny, w pewnym momencie przyjęli chrzest”
– i wszystko dalej byłoby zrozumiałe! Zrozumiałe byłoby, że mimo
przyjęcia chrztu głównie obracali się w otoczeniu żydowskim, bo
w przedwojennym Krakowie było szerokie środowisko Żydów zasymilowanych,
w tym również przechrzczonych, zrozumiałe byłoby, że musieli się ukrywać
w czasie wojny, zrozumiałe by było też, że współpracowali nie z AL tylko
z AK. Ale ludzi, którzy to rozumieli, już nie ma i ja godzinami muszę
nieraz tłumaczyć...
Bo czym było żydostwo dla moich rodziców? To była pewna aspiracja
kulturalna. Ideał, zgodnie z którym Żydzi to jest coś w rodzaju
wspólnoty ludzi cywilizowanych, wykształconych, rozproszonych po świecie
liberalnych inteligentów o dziewiętnastowiecznej jeszcze proweniencji,
wywodzących się gdzieś z centralnej Europy, może z niemieckiego kręgu,
jak Heine na przykład – ludzi, którzy są Europejczykami, obywatelami
świata i wszędzie czują się jak w domu, ale jednocześnie mają głębokie
poczucie przynależności do narodowych kultur państw, w których żyją.
Rodzice nigdy nie podpisywali się pod czymś takim, że nie ma ojczyzny,
nie ma żadnych lojalności specjalnych. Kosmopolitami ich nazwać nie
sposób: to byli polscy patrioci, którzy mieli z Polską – z jej
językiem, historią kulturą, krajobrazem – bardzo mocny emocjonalny
związek. Lecz obok tych przywiązań polskich, lokalnych mieli również
poczucie, że istnieje pewien uniwersalizm cywilizowanego świata, pewna
wspólnota ludzi cywilizowanych, która sprawia, że kulturalny Niemiec,
kulturalny Polak, kulturalny Żyd z Krakowa może się porozumieć
z kulturalnym Włochem (nie Żydem, lecz po prostu Europejczykiem
o otwartej, liberalnej orientacji) – i że oni do tej wspólnoty należą.
W tym ideale nie było miejsca na identyfikację z żydowskim sztetlem
– z Żydami religijnymi, tradycyjnymi, zamkniętymi kulturowo w swym
żydowskim świecie. Nie było też miejsca na utożsamienie się
z międzynarodowym żydostwem. Było natomiast miejsce na polski
patriotyzm. Ojciec w Galicji chodził do polskiej szkoły, wychowywano go
na Sienkiewiczu, bardzo emocjonalnie przeżył odzyskanie niepodległości
w 1918 roku – w ogóle w życiu obojga moich rodziców ta romantyczna
polskość, tradycyjny polski etos romantycznego bohaterstwa i patriotyzmu
były elementami bardzo ważnymi, ważniejszymi niż żydostwo.
Dlatego kiedy teraz tu w Ameryce ktoś mi zadaje naprędce takie zdawkowe
pytanie: „Kim pan jest, czy pan jest Żydem?”, gdy chce
mnie zaszufladkować, to zupełnie nie wiem, co mam powiedzieć. Jak ten
sędzia (z dowcipu), którego zapytano: „Czy Wysoki Sąd już przestał
brać łapówki, proszę krótko odpowiedzieć: tak lub nie”. Bo ja nie mogę odpowiedzieć tak lub nie! Nie
czuję oporów psychicznych przed prawdziwą rozmową na ten temat, przed
wyjaśnieniem tego, kim jestem – ale ktoś, kto mnie pyta, musi mieć
rzeczywiste zainteresowanie. I trochę cierpliwości. Bo dopiero
w dłuższej rozmowie będę mógł mu to wyjaśnić: „Wie pan, to jest i tak,
i nie”, i dopiero wtedy będę mógł mu próbować wytłumaczyć rzeczy, które
dla Amerykanina (a teraz pewnie i dla wielu młodych Polaków) są
właściwie nie do zrozumienia.
Bo przecież ten Amerykanin (a pewnie i młody Polak też) nie wie już
prawdopodobnie nic o tym niemieckim modelu żydostwa, który definiował
sposób, w jaki moi rodzice byli i czuli się Żydami: asymilacja,
patriotyzm, przechrzczenie (wśród Żydów austriackich i niemieckich
chrzty były częste już w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku) –
a jednocześnie pozostawanie Żydem: tym liberalnym,
dziewiętnastowiecznym, jak Heine czy nawet Marks. W domu mojego
dzieciństwa w Warszawie, gdzie rodzice po wojnie zamieszkali, obchodziło
się na przykład tradycyjną Wigilię Bożego Narodzenia, z dwunastoma
potrawami, pustym talerzem dla nieoczekiwanego gościa, często też
z opłatkiem, głównie dla dzielenia się nim z gosposią. Lecz wśród
dwanaściorga przyjaciół rodziców przychodzących na te Wigilie
dziesięcioro przynajmniej było Żydami (przy czym wychrzczeni byli chyba
tylko moi rodzice, reszta to Żydzi bezwyznaniowi i zasymilowani), a mimo
to w tym gronie o żydowskich świętach nie pamiętał nikt. Obchodzenie
żydowskich świąt byłoby dla tych ludzi nie do pomyślenia. Do kościoła
zresztą też nikt z nas nie chodził – rodzice, choć wychrzczeni, byli
niereligijni, a uczestniczenie w katolickiej tradycji stanowiło dla nich
wyraz przynależności do polskiej kultury, bardziej niż do samego
Kościoła.
Więc czy Amerykanin (i również młody Polak) zrozumie złożoność tej
przynależności? Zwłaszcza jeśli mu powiem, że także z kulturą niemiecką
więzy moich rodziców były bardzo silne? Bo wychowywali się w Galicji
– rodziny obojga rodziców czuły się z monarchią austro-węgierską
wyraźnie związane, matka była pół-Wiedenką i jej pierwszym językiem był
niemiecki, ojciec służył jako oficer w austriackiej armii,
a bezpośrednim powodem chrztu była dla jego rodziny nominacja stryja na
austriackiego generała (od generała imperium oczekiwało, że będzie
wyznawcą dominującej religii, więc ojca stryj przyjął chrzest i przy tej
okazji rodzina się wychrzciła)? Czy Amerykanin (a może i młody Polak)
będzie w stanie wyobrazić sobie skalę tego krzyżowania się przywiązań
polskich, żydowskich i austro-węgierskich w moich rodzicach? Czy
dostrzeże wewnętrzne rozterki stąd wynikające? Jak na przykład
w momencie odzyskania przez Polskę niepodległości 1918 roku?
Niepodległości, która przynosiła zarazem ogromny wzrost antysemityzmu,
a rodzice byli polskimi patriotami i nie chcieli mieć ambiwalentnych
uczuć wobec polskiej suwerenności? (To było trudne i dla nich, i dla
całego ich krakowskiego środowiska zasymilowanych Żydów.)
Dlatego nie chcę, żeby moja żona zrobiła z naszej córki zwyczajną
amerykańską Żydówkę. Która po prostu wie, że jest amerykańską Żydówką,
wie, jak krótko odpowiedzieć na pytanie, kim są jej rodzice, wie, do
czego należy, ma taką bezproblemową tożsamość. Nie chcę, żeby moje
dziecko poruszało się w świecie wyłącznie łatwych identyfikacji! Nie
chcę dla niej tej przynależności plemiennej, kultywowanej przez tak
wielu Żydów, nawet zasymilowanych, zwłaszcza w Stanach, która się
przejawia choćby w tym, że kiedy syn zamierza ożenić się z nie-Żydówką,
to jest problem – i która zupełnie obca była mnie i moim rodzicom.
Dla mnie żydostwo to właśnie te komplikacje, ta chwila niepewności,
kiedy ktoś chce cię włożyć do odpowiedniej szufladki.
Troszeczkę dystansu chciałbym w moim dziecku wyrobić. Jakiś zmysł
otwartości na niejednoznaczność spraw, wrażliwość pewną – tę samą,
jaką mam ja i mieli moi rodzice. I żeby ta wrażliwość jakoś do niej
przeniknęła. Jak przeniknęła? Nie wiem. W jakiś bezrefleksyjny sposób
chyba? Bo przecież nie będę jej wciąż opowiadać o dziadkach z Krakowa?
O tej zamierzchłej epoce, o Galicji? Nie chcę jej tego uczyć!
Wychowywać w tradycjach takich, siakich (to też takie amerykańskie:
obsesja rodowodów, korzeni, wszyscy śledzą, skąd i kiedy przyjechały ich
rodziny). Nie chcę oczywiście, żeby była osobą z Galicji albo żeby
Galicja coś dla niej naprawdę znaczyła, Kraków żeby coś dla niej znaczył
– nie chcę jej tego tłumaczyć, bo jest niemożliwe, żeby ona to
zrozumiała!
Chciałbym tylko, żeby ona... Gdy ją zapytają, kim byli jej rodzice
– żeby też miała tę chwilę wahania i trochę kłopotów. Bo to mama
ciągnie w jedną stronę, tata w drugą. Żeby też musiała się troszkę
zastanowić.
Joannie Wiszniewicz na przełomie roku 1994 i 95 opowiedział Andrzej
Inna wersja tego tekstu w: Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte. Opowieści pokolenia Marca. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008.