PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 54-55

Bohdan Skaradziński

Trzy czwarte stulecia




We wstępie do wydanego w tym roku przez „Więź” zbioru Twoich esejów i felietonów „Uwaga na Wschód” a także na skrzydełku książki wymienione są prace i zasługi Bohdana Skaradzińskiego – publicysty, redaktora, pisarza historycznego i laureata nagród – które świadczą o tym, jak bardzo ważna jest Twoja działalność w odbiorze społecznym. W 1985 roku otrzymałeś nagrodę „Solidarności”, w 2005 – obywatelstwo honorowe Miasta Podkowa Leśna za propagowanie dobrego sąsiedztwa z Ukraińcami, a w tym roku zostałeś odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski. Przypadło Ci być świadkiem epoki, o której można by powiedzieć, że ziściło się w niej owo życzenie: „obyś żył w ciekawych czasach”...

I żyję już długo... trzy czwarte stulecia. W tym roku kończę siedemdziesiąt pięć lat.

Gdy wybuchła wojna miałeś lat dziewięć, czy coś pamiętasz z tamtego czasu?

Oczywiście ja nie mogę mieć z przedwojennego okresu jakichś głębokich wspomnień i refleksji, bo w wieku siedmiu, dziewięciu lat byłem dzieckiem. Niemniej pewne wydarzenia odłożyły mi się w pamięci i mogę je odnotować. Słyszałem pogrzeb Piłsudskiego... Siedziałem u matki na kolanach, to było na głębokiej, dalekiej prowincji, i mama dała mi słuchawkę telefoniczną, a ja przez telefon usłyszałem bicie dzwonów. To bardzo silne wrażenie pozostało we mnie na zawsze. Symboliczne. Epoka przedwojenna, w której wychowywałem się w środowisku wojskowym, bardzo kolorowym, barwnym, odcisnęła się w specyficzny sposób na dziecinnej mentalności. I szybko, właściwie błyskawicznie, jak na życie człowieka, zawaliło się to wszystko na moich oczach, w moim rozumieniu, bo pod bombami niemieckimi chowałem się przerażony. Bałem się. A więc strach, wycie samolotów i tak dalej.... Początek wojny zastał mnie na Kresach, dosłownie pięćdziesiąt kilometrów od granicy z bolszewikami, żeby było śmieszniej – w majątku państwa Piłsudskich, pewnie jakiejś dalekiej rodziny Marszałka. Ale samo nazwisko było symboliczne. Tam wkroczyła Armia Czerwona. No i zawaliło się dokładnie wszystko, łącznie ze szkołą, do której zacząłem ledwo chodzić. Rodzice zastanawiali się, co robić na tych dalekich Kresach (do mnie oczywiście nie docierały takie tematy), bo Baranowicze bliżej były Mińska niż Wilna! I zdecydowali się, zamknęli dom na klucz, bo inaczej nie wypadało, w wielką zimę 1940 roku, gdy w dzień było dwadzieścia stopni mrozu, a w nocy trzydzieści i więcej, jadąc pociągami, a potem idąc po śniegu i lodzie przez granicę radziecko- niemiecką, uciekali przed wywózką i śmiercią, ciągnąc dzieci ze sobą. Ja miałem około dziewięciu lat, a brat dwa i pół roku. Chwała im za to, bo być może nas ocalili, a na pewno oszczędzili nam niejednego ciężkiego przejścia. No i uciekliśmy do Generalnej Guberni, czyli pod opiekę Adolfa Hitlera. Już samo to mówi, jakie to były alternatywy! Jakie to były warianty. Rodzice wybrali taki, ze wszystkimi konsekwencjami, mnie się oczywiście nikt o radę nie pytał. Rodzinę, tę szerszą, mieliśmy w Warszawie, gdzie w końcu się znaleźliśmy i przeżyliśmy tu całą okupację. W mieszkaniu o krok od Getta, przy placu Żelaznej Bramy. Pod naszymi oknami działo się wszystko, co było do zobaczenia, co mogło się w Getcie dziać. Teraz widzę z innej perspektywy, że w ogóle w życiu miałem wiele szczęścia. Ominęło nas także Powstanie Warszawskie, bo przyjechaliśmy tego roku do Podkowy na letnisko. W lipcu. Ja już skończyłem szkołę podstawową, ojciec dojeżdżał do Warszawy do pracy, handlował, kombinował, cóż więcej mógł robić w swoim zawodzie, a ja z mamą zamieszkałem u dziadka.

W tym domu, w którym teraz rozmawiamy?

Tak. 1 sierpnia ojciec dojechał po piątej do domu i nic mu się nie stało. W tym czasie Warszawa już huczała od strzelaniny. Dziadek miał w Grodzisku znajomości, więc załatwił ojcu ausweis na fikcyjną pracę w Grodzisku, żeby tylko nie był warszawiakiem – i tak tu przesiedzieliśmy. Dla dziecka jednak oznaczało to, że coś straszliwego dzieje się wokoło. Z tego, co się dzieje, nie mogłem jednak zdać sobie sprawy.

Nie doświadczyłeś żadnych strasznych rzeczy, może zaledwie niewygody...

Bezpośrednio nie. Ale widziałem. Powieszonych ludzi, pod moją szkołą rozstrzelanych. W Warszawie codziennie coś się działo pod koniec okupacji. Ktoś strzelał, kogoś zabili, to obława, to łapanka. Byłem w szczęśliwym wieku, gdybym był osiemnastolatkiem, byłoby zupełnie inaczej. Niemcy nie zwracali na mnie uwagi i wszystko mnie omijało z wyjątkiem wrażeń. Z wyjątkiem echa. W nocy bombardowania, budzenie nas, schodzenie do piwnicy, rosyjski samolot nad Warszawą. Nie wiedziałem, co się dzieje, jak i dlaczego. Oczywiście byłem zorientowany w podziemnych bibułkach i gazetkach. Szkoła, mała klasa w porównaniu ze współczesnymi, była bardzo pobudzona. Znosiło się plotki, wiadomości, gdzie strzelali, gdzie łapali, ale ja tego wszystkiego nie umiałem ogarnąć.

I refleksja przyszła dopiero po latach...

Tak. Refleksje musiały przychodzić po latach. W miarę dorastania. I parę rzeczy wiedziałem prawie na pewno. Ja nie miałem żadnych złudzeń co do Związku Radzieckiego... W miarę jak dojrzewałem, rodziła się we mnie chęć znalezienia odpowiedzi na to, co się stało, co się działo wokół mnie naprawdę i dlaczego tak się działo, a nie inaczej.

Dlaczego wszystko to runęło.

Ta wielka klęska. Przecież ja jako dziecko wychowywałem się w świadomości wielkiej siły polskiej. I potem katastrofa jedna, druga, trzecia, piąta. Armia, w której chowałem się tak, że do dzisiejszego dnia jestem honorowym członkiem prowincjonalnego pułku. Przyjeżdżałem, póki mogłem, na święta pułkowe i byłem tam witany jako weteran, by rozmawiać o tych świetnych pułkownikach dawnych, szwadronach, jeźdźcach i tak dalej. I jako symbol likwidacji tej armii – Katyń – ze wszystkimi realiami, których nie będę opowiadał, bo je znasz. Jak to zrozumieć? Taka duża siła, poważna siła, nasza główna nadzieja. I tu co bitwa, to katastrofa, likwidacja. Czy to tak musiało być? Czy my tacy głupi byliśmy? Czy to los się przeciw nam sprzysiągł? I zaczęła się moja wielka pasja. Skupienie się na polskim losie, by nie mówić patetycznie o polskiej historii, przy jednoczesnym chodzeniu do szkoły – na uczelnię wyższą, ale ja się odcinałem od profesjonalnego zajęcia się historią Polski, bo wiedziałem, że to, czym mnie częstują w szkołach, niczego mnie nie nauczy, najwyżej mi obrzydzi. Więc musiałem się zajmować taką partyzantką, amatorszczyzną, wyszukując w książkach rozmaitych losów przedwojennych, losów okupacyjnych. A to generał Sikorski, a to Rydz-Śmigły. Bo Piłsudski, którego pamiętałem z tego pogrzebu, był niejako na innym planie, poza świadomością. Śmigły, wielka postać, niedoceniana, i tragiczny był jego los. Sikorski – wiadomo, co się stało. Wszystko się tragedią kończyło! Przecież Armia Krajowa to był wielki fakt społeczny! W warunkach wojny stworzyć armię, setki tysięcy jakoś tam uzbrojonych ludzi i trwać tyle lat, z takimi ofiarami, z takimi wyczynami rozmaitymi, to było wielkie, i cóż – klęska, i Powstanie – klęska znowu. Z mojego dachu, z górek, które są tu w podkowiańskich lasach, mogłem śledzić łuny nad Warszawą nocą i słup dymu w dzień, gdy się to wszystko na naszych oczach paliło. A więc przerzucałem te książki, co było idealnym dopełnieniem szkolnej czy akademickiej nauki w ówczesnych realiach, bo miałem takich nauczycieli i wychowawców, jakich mieli wszyscy, jeden był głupi, drugi był mądry, jeden był porządny, drugi był świnia. Miałem społeczne oparcie w zapleczu uczniowskim, myśmy swoje wiedzieli i na swój sposób swoje robili. W Podkowie zacząłem chodzić do podziemnego gimnazjum. Rodzice uważali, że nie powinienem tracić roku i zaraz we wrześniu poszedłem do nielegalnej szkoły. Był rok 1944.

Kto ją prowadził?

Dyrektor Stanisław Tynelski, matematyk. Nauczyciele siedzieli w swoich domach, a myśmy klasami chodzili od jednego do drugiego. Tu łacina, a tam polski, tu matematyka. Uczyły, pamiętam, pani Anna Gierżodowa, pani Janina Saska. Lekcje odbywały się w willi „Złota Podkowa” u Walickich, w willi Majkowskich. Wymagający był dyrektor Tynelski. Gdy przychodziliśmy – pamiętam ze szkoły kolegę Ireneusza Mirackiego – w grupach po ośmiu, dziewięciu, dyrektor ustawiał nas pod ścianą, trzeba było pokazać ręce i wypróżnić kieszenie.

Czego szukał?

Broni lub do broni podobnych rzeczy. Proce zabierał i sondował kieszenie, po czym wszystko wrzucał do kosza, który wystawiał pod drzwi. Myśmy się dziwili, że taki dobry matematyk, a taki naiwny, bo wychodząc zabieraliśmy swoje rzeczy... Byłem uczniem o umiarkowanych postępach. Bo tego, co mnie ciekawiło, w nauce szkolnej nie było. Po roku czy dwóch ja już byłem lepszy od moich nauczycieli w zakresie, na przykład, wiedzy o Edwardzie Rydzu-Śmigłym, oni tego nie wiedzieli lub bali się opowiadać. Więc ogarnąłem wszystko, co było do czytania u dziadka i w rodzinie; gdy byłem starszy, kupowałem książki sam, kombinowałem, bo nikt o tych sprawach nie mówił, nikt prawie nie pisał, była to tajemnica poliszynela. Jakby niczego nie było. Pierwszy mój wyczyn to zawieszenie w prawach ucznia w pierwszej klasie gimnazjum, bo zagazowałem całą szkołę niemieckim gazem łzawiącym. Wietrzyć musieli trzy dni. A w gimnazjum na Parkowej wysadziliśmy bramę. Dobra była ta szkoła. Mieliśmy tu swobody rozmaite, jak również magazyny materiałów wybuchowych. W Karolinie do dziś dnia widać ślady, bo Niemcy cofając się, wysadzili je w powietrze. Ale głupio to zrobili, bo wszystko się po prostu rozsypało, można było zbierać. Spłonki, detonatory, granaty ręczne. Pamiętam – a chyba diabeł nas podkusił – wrzuciliśmy do stawu podkowiańskiego, pełnego wody, granat ręczny, a wkoło opalały się jakieś osoby. Poszedł na kilkanaście metrów słup wody w górę, a ludzie przerażeni uciekali. Potem młodzież tutejsza zaczęła chodzić do szkół w Milanówku, a my przenieśliśmy się do Warszawy. Zamieszkaliśmy w pokoju z kuchnią na Mokotowie. Zostałem zapisany do XXI liceum im Hugona Kołłątaja na Ochocie, istnieje ono do tej pory, niedawno mieliśmy 50-lecie, zjazd starszych panów naszego rocznika maturalnego. Byliśmy poważniejsi w tej szkole, nie dzieciaki, a nastolatki. Sytuacja w Polsce się zmieniała, ale cały czas nauka szła mi, prawdę powiedziawszy, marnie. Ta nauka oficjalna. Łaciny nie lubiłem. Byłem chyba za głupi na łacinę, a nauczyciele nie umieli mnie do niej nakłonić, nauki ścisłe mnie nie bawiły, humanistyka była marna, poza polskim.

Nie pamiętasz żadnego nauczyciela, który by cię zachwycił?

Polonista mnie zachwycił, ale dlatego, że on był cichociemny, skoczył do Polski na spadochronie w 1944 roku. Fizyk był świetny, bo był obrońcą Tobruku. W szkole nikt nas nie indoktrynował łącznie z dyrektorem Łabanowskim, ale było ostrożnie. Nie wiem na pewno, lecz wydaje mi się, że czuli we mnie rodzaj niespokojnego, reakcyjnego usposobienia. Jakieś może dyskusje, prowokacyjne pytania, może ktoś kablował na mnie... Tolerowali mnie jednak, choć pod koniec przenieśli mnie do Reytana za karę, inna dzielnica, inne warunki. Była to normalna rozbrykana szkoła, PRL się kluło, modna była muzyka jazzowa, która mnie w ogóle nie brała, choć koledzy zbierali płyty. Najważniejszym problemem tego okresu było to, że byłem w złych stosunkach z ojcem moim św. pamięci. Oczywiście z mojej winy.

Byłeś w wieku buntu i sprzeciwu.

Ojciec talenty pedagogiczne miał marne, nie umiał rozmawiać i czuł, że żadnej rozmowy ze mną nie będzie. Wobec tego na któreś tam wakacje nie chciałem prosić ojca o pieniądze i zapisałem się na ochotnika do Służby Polsce, na co wszyscy stukali się głowę, i pojechałem na dwa miesiące do Oświęcimia, gdzie dostałem nieźle w skórę.

Wspominałeś, że była to jakaś rozbiórka...

Pracowaliśmy w Zakładach Chemicznych „Oświęcim”, produkujących benzynę syntetyczną, które Niemcy nazywali Auschwitz III, a były one zbudowane nieludzkim wysiłkiem więźniów. Już w czasie wojny zaczęły po trochu produkować. Mieliśmy to miejsce oczyszczać, porządkować, segregować rzeczy. Cegły, rury, co na złom, to na złom, a co nadaje się do produkcji oddzielnie. Oczywiście był tam inżynier i majster, oni tym dyrygowali, a myśmy wykonywali. Byliśmy czarną siłą roboczą. Bawiło mnie, że mieliśmy przysposobienie wojskowe, strzelania ostre, warty uzbrojone trzymaliśmy. Ja miałem chyba siedemnaście, osiemnaście lat, więc te ćwiczenia raz w tygodniu przez cały dzień bawiły mnie, trochę uczyły. Pozwalano też po tych obozach chodzić. Bo cóż można było w Oświęcimiu robić? Było kino i muzeum. Wstrząsający był Oświęcim w sensie wrażeń. Jeszcze raz przypomnienie okropieństwa wojny.

W którym to było roku? Niedługo po wojnie?

W 1949 roku. Gdy do Brzezinki pojechaliśmy pierwszy raz, pamiętam kałuże, jak to po deszczu, w których bulgotała woda. Rozkładały się widać jakieś cząstki bądź kości, bo kostki było widać, wszystko to jeszcze fermentowało. To był pokaz tych okropieństw, które mnie osobiście, chwalić Pana Boga, omijały. Nie byłem torturowany, więziony, rozstrzeliwany, palony. Z wyjątkiem tego przejścia pod ogniem na Bugu, na granicy rosyjsko-niemieckiej, niczego takiego nie przeżyłem. Ale wrócę do tej granicy, by opowiedzieć, jakie to były warunki naszego przez nią przejścia. Był rok 1940. Ukrywaliśmy się cały dzień w stodole na skarpie Bugu, czekając na szansę przeskoczenia na drugą stronę, przez lodem skutą rzekę, w styczniu przy dwudziestu dwóch stopniach mrozu. Marzliśmy, jak ojciec mówił mi, płakałem. A brat był jeszcze młodszy. Więc czekaliśmy na ten moment, by przejść. Słyszeliśmy, jak patrol rosyjski skrzypi butami. Pies, jakiś genialny pies – cicho jak myszka siedział, gospodarz wciągnął go do stodoły, a ojciec myślał, że będzie go musiał udusić, jeśli zacznie szczekać. No i gospodarz wreszcie powiedział: idźcie. Na samym szczycie skarpy wywróciłem się i dalej już byłem holowany na kolanach po śniegu, przez ojca i jego kolegę, przez Bug, gdzie po drodze ojciec wpadł do przerębli i przez chwilę został w tyle, a ja słyszałem stale świst pocisków nad nami. Rosjanie wściekle pilnowali granic. Po drugiej stronie Bugu Niemcy w ogóle nie pilnowali.

Co było po drugiej stronie rzeki?

Były takie chłopskie mafie do przeprowadzania, ukrywania, bo mieszkańcy tych terenów znali każdą ścieżkę. Wpuścili nas do chałupy, gospodarz wsadził mnie na piec całkiem sztywnego z mrozu i tam spałem. Wiele tam było ludzi, po jednej stronie spali Żydzi, którzy szli w przeciwną stronę niż my, do Rosji, a my do Adolfa Hitlera. Następnego dnia ruszyliśmy w kierunku Warszawy. Sprawdzałem po latach na mapie, a było to pod wsią Zaręby Kościelne, koło Małkini, 3 km od Zuzeli, miejscowości, gdzie się urodził kardynał Wyszyński, ojciec jego był tam organistą wieloletnim i on się tam wychował. Tak się wielka historia narodowa splatała z moim małym życiem i moimi małymi przygodami, bo jak powiadam, nic się takiego nie działo. Rosjanie strzelali marnie, nie trafili mnie ani ojca.

Czy chciałbyś powrócić do wątku, który zarysował się, ale został porzucony na rzecz historii życia dziecka, potem chłopca? Chodzi mianowicie o twoją późniejszą refleksję, dlaczego doszło do klęski.

To jest najważniejsze i zasadnicze. Dlaczego tak się stało, szybko było dla mnie dosyć jasne. A  Nasze złudzenia i sojusze wielkie z Zachodem i Ameryką były jednym wielkim zawodem, rozczarowaniem. Myśmy nie mieli decydującej pomocy znikąd. Choć pieniądze dostawaliśmy i broń zrzucano. Z dokumentów czy pamiętników wynikało, że w Polsce nie było świadomości zaistniałej sytuacji, skali ryzyka i możliwości klęski. Przecież decyzja narodowa, nie tylko Rydza-Śmigłego, bo on był wykonawcą woli narodu, postawienia Niemcom oporu, była decyzją największej wagi. %i można powiedzieć, że co do tego panowała powszechna zgoda, bo Nikt poważny, lub prawie nikt, nie proponował, żeby się Niemcom poddać, czy też pójść na jakieś ustępstwa. Wobec tego dla każdego dorosłego człowieka powinno być jasne: jeżeli decydujemy się stawiać opór, to może nam się udać lub może nie udać. Ale ryzyko jest jak na wojnie. A myśmy mieli takie trochę poczucie dziecinne, mówię o polskim społeczeństwie. Bo bolszewików dopiero co pobiliśmy pod Warszawą, więc po co sobie będziemy nimi głowę zawracać, jakoś sobie damy radę. Niemcy – dopiero co pobiliśmy ich w powstaniu poznańskim, powstaniu śląskim, jakoś sobie damy radę i Anglicy nam pomogą z Francuzami, przecież to potęgi militarne i finansowe. Ale te alianse nie były prawdziwe, bo nas nie traktowano poważnie.

Jednak Polacy w nie wierzyli.

Ja nie krytykuję. Może było dobrze w to wierzyć, bo wierzyć w coś trzeba, zwłaszcza jak się ryzykuje życiem. Ale kierownictwo polityczne powinno sobie zdawać sprawę. Ja nie widzę świadomości tego, co się działo i że może się udać lub nie u Rydza- Śmigłego, nie mówiąc o prezydencie Mościckim. A przecież nikt nam nie gwarantował zwycięstwa. Jakoś przebrnęliśmy przez prześladowania, wywózki ludzi, straszliwe rzeczy, które czyniła Rosja Radziecka, a wojna z Niemcami – wiadomo: wojna, Ameryka do niej przystąpiła, wydawało się, że trzeba tylko wytrzymać. Tymczasem z Rosją zawarty został pakt Sikorski-Majski i powstała armia Andersa. Ja to czytam jak cud Boski i mówię teraz w bardzo dużym skrócie. Jak to było możliwe? Żeby Rosja wypuściła taką ilość świadków swojego ustroju, niechętnych jej, na Zachód? Musiał być Stalin w bardzo złej kondycji psychicznej. Uzbroił jedną dywizję, karmił, pozwolił się zgromadzić, a potem wypchnął z Rosji. I Polacy wędrują przez pół świata, przez Iran, Irak, Palestynę, pod Monte Cassino odnoszą wielkie zwycięstwo. Jakie to zwycięstwo? Jest wielka sława, znaczenie, że w sytuacji, gdzie nic się nie udawało, udało się choćby w kategorii symboli. Nie lekceważę tego. Natomiast do rozwiązania polskiego dylematu geopolitycznego to miało się nijak. I skończyło się z armią Andersa tak, jak się skończyć musiało. Można się spierać, że to było osiągnięcie, bo w naszej tragicznej sytuacji to było osiągnięcie. Armia Andersa to Monte Cassino – epizod, ale „Kultura” paryska, która była jej dzieckiem wiadomo co z sobą przyniosła w zakresie kultury i polityki, legendy, istnienia na Zachodzie, gdzie pojęcia nie mieli o nas.

Nie wiedzieli, gdzie my w ogóle jesteśmy.

Churchill i Roosevelt nie chcieli się angażować w polskie sprawy, liczyli się przede wszystkim z rosyjskim sojusznikiem. Anglicy cofnęli uznanie dla rządu Sikorskiego (następcą był Stanisław Mikołajczyk) i  – taka dwuznaczna sprawa – nie dopilnowali bezpieczeństwa generała, bo w każdym razie za to bezpieczeństwo odpowiadali. I jak potem obeszli się z naszymi żołnierzami... A nam się wydawało, że to się tak toczy i nie najgorzej nam idzie, nawet prawie do Powstania Warszawskiego. Tragicznego. I mamy pretensje do Rosjan, że nie pomogli nam wówczas. A ja powtarzam swoje ulubione pytanie: czy Rosjanie byli głupi?

Jak mogli chcieć pomóc?

Jak? Przecież oni zawarli traktaty z Niemcami i od początku byli z nami w ciężkiej, śmiertelnej wojnie. Gdyby nie Związek Radziecki, dziś nie ulega żadnej wątpliwości, Adolf Hitler nie mógłby napaść na nas w 1939 roku. Rosjanie wiedzieli, co robią. Hitler mógł uderzyć na Polskę tylko na rosyjski placet, a jak się później pokazało, nie tylko honorowy. 17 września z samego rana Armia Czerwona do majątku państwa Piłsudskich wkroczyła, czego ja doświadczyłem na własnej skórze. A z wyjątkiem tego momentu, kiedy to Stalin się zachwiał i wypuścił Polaków, było: rozbicie AK wileńskiego, lwowskiego, rozstrzelania partyzantki na tej mojej Białorusi, zerwanie stosunków z rządem polskim w 1943 roku. A w 44 roku Rosjanie podchodzili pod Warszawę i zakładali komitet lubelski i wtedy już nie było o czym mówić. Przecież niemieckimi rękami mordowali Warszawę. Potem z mieszanymi uczuciami (Himmler chciał palić i wymordować, von Bach był zwolennikiem załatwienia kapitulacji honorowo) Niemcy przyjęli honorową kapitulację Warszawy, zamiast rozstrzelać powstańców do reszty, wywieźli ich do obozów jako aliantów i pozwolili przeżyć. I stało się tak, że w obozach jenieckich niemieckich wszyscy przeżyli, po czym wrócili do Polski, z wyjątkiem tych, którzy umarli śmiercią naturalną. Przeżyli. W czasie Powstania Warszawskiego ci powstańcy, którzy wpadli w ręce niemieckie pod koniec walk, przeżyli, poszli do niewoli. Bór-Komorowski, Monter- Chruściel, całe dowództwo, z wyjątkiem niektórych, a niektórzy to byli ci, których Bór-Komorowski zostawił jako zapasową ekipę nowego podziemia w kraju: Leopold Okulicki, Emil Fieldorf-Nil sławny. Ci nie przeżyli. Znaleźli się oni w więzieniach, a potem zginęli w tragicznych okolicznościach lub nie wiadomo jakich. Okulickiego skazano na 10 lat więzienia, a najpewniej skrytobójczo został zamordowany natychmiast na Łubiance. Tak czy inaczej, oni wpadli. Jak wileński Aleksander Krzyżanowski-Wilk. Cała czołówka, która nie poszła do niewoli niemieckiej, pod rządami rosyjskimi zginęła. I w tym wszystkim badaczom zorientować się było bardzo trudno, aż się prosiło robić błędy i głupstwa.

Nie było jednorodnej oceny tego, co się stało. A ludzie zwykli na pewno nie byli w stanie tych wydarzeń ogarnąć.

Oczywiście. Nieświadomość kulisów. Tyle, że instynkt narodowy polski zawodził. O ile opór strategiczny przeciw Niemcom miał sens, chociaż on miliony ofiar pociągnął za sobą, bo tak instynkt dyktował, tak brak tego instynktu lub jego słabość (bo nieprawda, że go w ogóle nie było) powodował zapatrzenie się na radziecką stronę. Można oczywiście dojść do wniosku w polityce, że nie ma innego wyjścia, jak ryzykować samobójstwo. Do dziś mówi się: Rosjanie nas oszukali. A co oni mówili? Wystawili nas do wiatru. A co mieli zrobić ze swoim śmiertelnym wrogiem? Mieli pretensje o to, że nie chcieliśmy się im bez reszty podporządkować. Oskarżyliśmy Związek Radziecki o zbrodnię katyńską. A nasi sojusznicy w swoich rządach i władzach byli spenetrowani bądź ogłupiali przez Związek Radziecki. Z ich smakiem! Ta sławna angielska piątka szpiegowska, ekipa rooseveltowska wpatrzona w Rosję jak w obraz! I znowu sytuacja nie była tak prosta. Wiadomo było, że z powodu polskiego Katynia Ameryka czy Anglia nie może wypowiedzieć wojny Rosji albo się pogniewać na Rosję. To było niemożliwe. Ale nie zrobić nic? Lub rozbrajać! Rozbrajać śmiercią Sikorskiego. Lub naciskami na zgodę na linię Curzona, bo inaczej wszystko stracimy... Straciliśmy wszystko w sensie niepodległości. Więc po co było się nam poddawać? A Zachodowi zabrakło instynktu samozachowawczego. Tymczasem Józef Stalin swoje pomalutku robił. Nie czekał na żadne traktaty pokojowe. I z Niemiec, które mogły być punktem oparcia dla państw zachodnich, wykroił jedną trzecią, zbudował Niemiecką Republikę Demokratyczną i część Polsce podarował. Jeśli u nas tego niedowidzenia, tych pobożnych życzeń straszliwie opłacanych było bez liku, to Zachód był zupełnie naiwny. I dochodzę tutaj do fatalnego wniosku, że jedynym działaczem z prawdziwego zdarzenia była Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego pod wodzą Stalina i przy współpracy Berii.



Ciąg dalszy w następnym numerze



 <– Spis treści numeru