Trzeba pojechać w góry
one coraz gorzej
znoszą rozłąkę
wymagają czułości
stałych zapewnień
Tak, przed sądem czasu
będę po waszej stronie, góry
przysięgnę
nie byłyście nigdy tekturową dekoracją
a kiedy się trzeba było bronić
przed podejrzeniem o sentymentalizm
stać was było
na prawdziwe okrucieństwo
Piotr Wojciechowski
Gdy w roku 1967 zadebiutował Pan Kamiennymi pszczołami, rzadziej można było spotkać Pana w Tatrach. Pisanie stało się ważniejsze niż góry?
Nie, góry były i są ważne. Ale ożeniłem się i uznałem, że czas skończyć z narażaniem życia, bo musiałem stać się odpowiedzialny nie tylko za siebie. Nadal chodziłem po Tatrach, jeździłem na nartach, ale wspinałem się już tylko dla przyjemności, na drogach w miarę łatwych, bez wiązania się liną..
Jest Pan jednym z założycieli Podhalańskiej Akademii Wiedzy, której duchowym i intelektualnym patronem musiał być Witkacy. A przecież gdy Akademia powstawała we Wrocławiu, w środowisku studenckim końca lat pięćdziesiątych, twórczość Witkacego nie była tak znana, jak obecnie.
Jednak coś z jego ducha snuło się z pewnością po Zakopanem i Tatrach, wpływając na niektórych młodych adeptów taternictwa. W tamtych latach całymi miesiącami siedziałem po tatrzańskich schroniskach, gdzie spotykałem wielu niezwykle ciekawych ludzi. Fizycy, matematycy, socjologowie, ale też filozofowie i artyści. Gdy przychodziły wielodniowe deszcze, jedni pili, inni grali w brydża, a jeszcze inni płynęli z leniwym nurtem opowieści. Po jakimś czasie zauważyliśmy, że istnieje między nami jakaś wspólnota wiedzy, wprawdzie z różnych dziedzin, ale ze wspólnym, tatrzańskim mianownikiem. I tak ukształtowało się coś w rodzaju nieformalnej akademii, zupełnie nie pasującej do tamtych ponurych czasów. Żartowaliśmy, że członkiem akademii zostaje się przez pomówienie. Jeśli o kimś mówiło się, że należy do akademii, to tak było.
Czy akademicy publikowali jakieś swoje prace naukowe?
Zdarzało się, że matematyk dostawał nadbitkę artykułu socjologa i rewanżował mu się tym samym.. Oczywiście tak jeden, jak i drugi widzieli tylko formę, nie mogli w pełni pojąć, o co w tych tekstach chodzi. Toteż zgodnie uznawali, że są onez Podhalańskiej Akademii Wiedzy. Ta wymiana pomagała budować wspólnotę i dawała jaką taką wiedzę o tym, co każdy z nas robi. Gdy ukazywało się jakieś znaczące dzieło, zwłaszcza związane z Tatrami, anektowaliśmy je. Tak było z Górami niewzruszonymi Jacka Woźniakowskiego. Jeden z naszych kolegów miał nawet wręczyć stosowny dyplom autorowi, okazał się jednak zbyt nieśmiały, by to uczynić.
W notkach biograficznych wśród informacji o pańskim wykształceniu i zajęciach na pierwszym miejscu dość często pojawia się „geolog”. Dlaczego?
– Chcę w ten sposób oddać sprawiedliwość studiom geologicznym, bardzo trudnym i bardzo serio. Geologia uczy rzetelności, daje wiedzę o materii i ewolucji, o organizmach i przemijaniu. Pozwala też poznać metafizyczny wymiar czasu, zwłaszcza geologia historyczna. Gdy człowiek staje w obliczu setek milionów lat, bez metafizyki nie sposób sobie tego wszystkiego wyobrazić. A ćwiczeń z wyobraźni jest na studiach geologicznych bardzo dużo. Na przykład trzeba sobie wyobrazić olbrzymie masy materii, ukryte głęboko pod powierzchnią ziemi. Można do nich dotrzeć tylko w ograniczonym zakresie kilkukilometrowej głębokości wiercenia, to nie więcej dla planety niż ukłucia szpilki dla dinozaura. Jednak zrekonstruować te pokłady należy w całości, określić ich strukturę, wzajemne przenikanie się. To naprawdę wymaga wielkiej wyobraźni, czyli tego, co niezbędne jest również pisarzowi.
W ciągu czterdziestu lat, jakie minęły od debiutu, napisał Pan zaledwie osiem książek. Harpunnik otchłani powstawał przez dziesięć lat. Nie można powiedzieć, by napracował się Pan zbytnio jako prozaik.
Jednak jako człowiek piszący trochę popracowałem. Piszę opowiadania, felietony, scenariusze filmowe, recenzje literackie, eseje, książki dla dzieci. Bywam też poetą. Poza tym w Laboratorium Reportażu uczę studentów pisania różnych form literackich.
Nie korciło Pana, by przetworzyć swe górskie doznania w literaturę?
Nie dorosłem do tego. Nie mam „natury”, jak mawiają górale, do dokumentowania rzeczywistości. Jestem raczej kreacyjny, przetwarzam te moje górskie przeżycia i spotkania na morskie, stepowe, frontowe, nie mam jednak potrzeby, aby wykorzystać je dosłownie. Nie tylko te sprawy odkładam. Mam na przykład wiele bardzo ciekawych materiałów dotyczących historii mojej rodziny, wciąż jednak brakuje mi czasu, by się w nich całościowo rozpatrzyć, nie mam też dojrzałego pomysłu, co z nimi zrobić. Żałuję, bo sam jestem nałogowym czytelnikiem wspomnień, pamiętników i dzienników.
Na spotkaniu z czytelnikami w zakopiańskiej Galerii Sztuki Współczesnej mówił Pan, że choć narzekamy na Zakopane, wracamy tutaj, niektórzy z nas na stałe. A jeśli nawet odchodzimy, zostawiamy w Zakopanem jakąś cząstkę siebie.
Odchodząc, zabiera się też coś całkowicie nowego, czego nie daje nam żadne inne miasto. Pod Giewontem wciąż spotyka się interesujących ludzi, odbywają się spotkania, na których można podyskutować o sztuce, literaturze i o życiu. Z żalem jednak muszę stwierdzić, że jednocześnie jest to miasto, które na naszych oczach ucieka, znika, niszczone barbarzyńsko przez pełne pychy kolejne władze, przez chciwych posiadaczy parcel i rozmaitego rodzaju szaleńców, chcących po sobie pozostawić dla potomności jakiś ślad, choćby w postaci krzywych latarń na Krupówkach czy upiornych pomników. Ale nawet owoce chciwości, złego smaku i głupoty wpisują się w mit. Dlatego ci, co przyjdą po nas, będą tęsknić za tymi latarniami i pomnikami.
Być może. Nie tak dawno jakiś zaoczny zapewne student Podhalańskiej Akademii tak zatęsknił, że na podjeździe swojego okazałego, amerykańskiego domu ustawił wierne kopie latarń z Krupówek.
I to jest właśnie mitotwórcza siła Zakopanego, przyciągająca ludzi chcących tu tworzyć, wiernych temu miastu mimo wszystko. Nawet wówczas,gdy ono samo niszczy swe mity. Dla mnie jednym z przykrzejszych objawów tej niszczycielskiej siły było przebudowanie kultowej dla mojego pokolenia Kawiarni Europejskiej. Zakopane wpisane jest w naszą młodość, ale również wpisane jest w legendę. Można by długo wymieniać wybitnych Polaków, dzięki którym narodziła się legenda Zakopanego. Dziś zapada się ona w niepamięć, wulgaryzuje się, jednocześnie – co jest fenomenem i paradoksem zarazem – narasta i błyszczy. To fenomen niespotykany nigdzie indziej.
Ludzie, którzy widzieli różne góry świata, od Alp po Himalaje, wciąż powracają w Tatry, choćby tylko we wspomnieniach. Jak Pan myśli, z czego to się bierze?
W Tatrach jest wyjątkowo silne zagęszczenie materii kulturowej. Żadne inne góry świata nie są tak opisane we wspomnieniach, obmalowane i obfotografowane. Powstało wiele antologii literatury i poezji, inspirowanej Tatrami, albumów malarstwa i fotografii. Tatry to również inspiracja dla twórców ludowych. Mają one istnienie zwielokrotnione poprzez swą wciąż żywą obecność w kulturze, która jeśli jest żywa, ma w sobie czynnik inicjacji twórczej. Nie tylko tworzy z ludzi wspólnotę i obdarza ich istnienie sensem, ale też sprawia, że reagują na piękno próbą stworzenia innego piękna.
Zakopane dawniej było nazywane „polskimi Atenami”, pępkiem świata – dziś to „Las Vegas dla ubogich”.
Zakopane nie jest i nie będzie „Las Vegas dla ubogich”. Wśród rozlicznych masek może przybierać i tę maskę, ale to tylko maska. Są przecież tutaj takie domy jak ten, w którym rozmawiamy, nadal zdarzają się wielodniowe ulewy nie pozwalające wyjść w góry, wówczas ludzie nadal przesiadują w schroniskach, coś tam gadają, może i do rzeczy? Młodzi ludzie przeżywają swe pierwsze wspinaczki, odczuwając smak ryzyka i adrenaliny. Już Leon Chwistek pisał, że tu kocha się mocniej. To wszystko sumuje się w tajemniczy sposób i tworzy układ o takim stopniu komplikacji, że wszelkie próby wytłumaczenia fenomenu zakopiańsko- tatrzańskiego byłyby absurdem. Pomieszana rzeczywistość materialna i moralna, duchowa i intelektualna, miejsce, gdzie to wszystko się zagęszcza – Zakopane. Wcześniej czy później coś może z tego powstać. Ale niczego nie można być pewnym, oprócz tego, że góry trwać będą dłużej niż cały ten zgiełk u ich stóp.
Każdy z nas, Tatrami urzeczonych, ma w nich swoje ukochane, najbardziej własne miejsca, za którymi tęskni i wraca do nich we wspomnieniach. Dokąd przenosi się Pan u marzeniach, siedząc przy biurku w Warszawie?
W Doliną Batyżowiecką i Czarną Jaworową po słowackiej stronie,
u nas – w Dolinę Lejową i Halę na Stołach. Jest jeszcze miejsce
szczególne, papieskie – tam, gdzie spotykają się potoki płynące
z Doliny Jarząbczej i Wyżniej Chochołowskiej. Pojawiło się ono w
Tryptyku rzymskim, a jakiś czas temu słyszałem wspomnienie
kardynała Franciszka Macharskiego, związane z tym miejscem – podczas
swej pielgrzymki do kraju w roku 1983 Jan Paweł II spotkał się z Lechem
Wałęsą w Dolinie Chochołowskiej. W drodze do Jarząbczej Ojciec Święty
odłączył się od grupy, podszedł do potoku, zaczerpnął wody i napił się,
spoglądając w zamyśleniu na otaczające go szczyty. Myślę, że później
wracał we wspomnieniach do tej chwili. A dla wielu z nas, wędrujących
po Tatrach,to miejsce stało się celem pielgrzymek i źródłem siły.
<– Spis treści numeru