PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 54-55

Barbara Walicka

To był ktoś zupełnie wyjątkowy



Tę znajomość otrzymałam niejako w spadku: Maciej Mroczkowski ps. „Smok” w czasie okupacji był łącznikiem batalionu ”Brzezinka”, zorganizowanego przez mojego ojca Henryka Walickiego, kolegą mojego starszego brata, a potem także moim sąsiadem... Dla nazwania tej znajomości muszę użyć określenia, które powoli i nieuchronnie zapada się w przeszłość: nasze domy były zaprzyjaźnione. Dziś już rzadko spotyka się ten gatunek przyjaźni.

Kiedy podczas uroczystości pogrzebowej słuchałam przedstawiciela Polskiej Akademii Nauk, który wymieniał zasługi zmarłego, jego liczne osiągnięcia badawcze, pomyślałam, że przecież odszedł nie tylko znakomity naukowiec, ale ktoś zupełnie wyjątkowy pod wieloma innymi względami.

Biografię, imponujący spis prac, ważne odznaczenia – to wszystko można znaleźć w Internecie. Ale uroku osobistego, niezwykłego taktu, serdeczności i życzliwości, subtelności oraz niezwykłego poczucia humoru nie wywoła się z niebytu kliknięciem. A także gotowości do dzielenia się wiedzą i niezwykłej skromności.

Stojąc na cmentarzu, próbowałam sobie przypomnieć różne chwile, różne rozmowy. W katalogu pamięci odnalazłam kilka scen – może błahych, z pewnością dalekich od patosu, a, zważywszy na okoliczności, może wręcz niestosownie figlarnych, ale ujawniających jedyną w swoim rodzaju osobowość.

Maciek Mroczkowski – profesor – miał niezwykle szerokie zainteresowania, oprócz pracy naukowej i kolekcjonerstwa z wielkim upodobaniem uprawiał ogród. Nie tylko rośliny ozdobne, ale także warzywa i owoce, z których zresztą własnoręcznie robił znakomite przetwory. Półki obszernej, nieprawdopodobnie uporządkowanej – powiedziałabym usystematyzowanej – spiżarni zajmowały słoje, słoiki i słoiczki oznaczone białym laboratoryjnym flamastrem: T+P+M, T+P+A, PoCuPa, czyli kolejno truskawka+porzeczka+malina, truskawka+porzeczka+aronia, pomidory+cukinia+papryka. Wszystko z własnego ogrodu. Twierdził, że najlepsze wyniki w pracy uzyskuje organizując zajęcia tak, aby na 10 godzin pracy fizycznej przypadało 3 godziny pracy umysłowej.

Pod koniec lat osiemdziesiątych nasze kontakty były bardzo ożywione. Pewnego lipcowego popołudnia otrzymaliśmy intrygujące, tajemnicze i niezwykle pilne telefoniczne wezwanie: mieliśmy przyjść do niego natychmiast albo, jak dodał z naciskiem, znacznie szybciej. Musiało się wydarzyć coś nadzwyczajnego. Czym prędzej więc ruszyliśmy na Bobrową. Całe wydarzenie zanotowałam w swoim dzienniku, skąd teraz, słowo w słowo, przepisuję:

„Gdy przybiegliśmy na Bobrową, Maciek z bardzo tajemniczą miną zaczął opowieść:
– Siedziałem na stołeczku, zbierając dojrzałe porzeczki, gdy nagle usłyszałem za plecami szczekanie moich psów. To mnie zdziwiło, ponieważ moje psy były zazwyczaj ciche i milczące. Gdy się odwróciłem, najpierw zdziwiło mnie, czemu ten koń, spacerujący między tyczkami fasoli, jest taki wielki i czemu ma rogi. Ale bardzo szybko przypomniało mi się, że przecież jestem profesorem PAN, więc jako taki powinienem wiedzieć, że to nie koń, lecz łoś. Patrzyłem w zdumieniu, jak zręcznie i delikatnie to ogromne zwierzę porusza się między dość gęsto powbijanymi tyczkami fasoli. Łoś wyglądał, jakby był zaskoczony i zdumiony napastliwym jazgotem niewielkich, białych i kudłatych stworów... Doszedł do końca grządki, a potem odwrócił się i bardzo godnie, bez najmniejszego pospiechu przemaszerował przez cały ogród aż do płotu. Z łatwością przeskoczył ogrodzenie. I tyle go widziałem. A teraz pokażę wam ślady łosia. Zwróćcie uwagę, o tu... jak to wielkie, ciężkie zwierzę ostrożnie wsuwało kopyta pod liście, żeby żadnej rośliny nie zdeptać. Ani jedna tyczka nie została poruszona...”

Przeglądając swój dziennik, znalazłam w zapiskach wiele takich drobnych scen, między innymi opis pewnego wydarzenia, które przytaczam z pewnym wahaniem, zdając sobie sprawę, że odsłania sferę dostępną i zrozumiałą tylko dla tych, których łączy znajomość trwająca dłużej niż jedno pokolenie.

Otóż kiedyś jesienią Maciek był u nas na kolacji: usmażyłam naleśniki, on przyniósł słoiczek swojego słynnego, przepysznego dżemu TPM i zapowiedział, że ma dla nas także coś specjalnego na deser. Tą niespodzianką okazała się jego stara, pożółkła książeczka z dzieciństwa o przygodach pewnego bardzo dzielnego Burego Misia. Po kolacji czytał książeczkę moim dzieciom. Po pewnym czasie, znów po jakiejś kolacji u nas, kiedy Maciek szedł już do furtki, moja – wtedy trzynastoletnia – córka Małgorzata wychyliła się przez okno i konspiracyjnym szeptem oznajmiła:

– Proszę pana, czy pan wie, że oni (to znaczy reszta rodziny) nazywają pana Burym Misiem?

– Wiem.

I tak już zostało.

Popołudnie 17 października tego roku było pogodne. Słowa księdza odprawiającego obrzęd żałobny wplatały się w szelest spadających liści. Staliśmy małymi grupkami w alejkach i wąskich przejściach między grobami w najstarszej części podkowiańskiego cmentarza.

Myślę, że dla wielu zgromadzonych był to symbol: odchodził od nas ktoś, kogo przez tyle lat widywaliśmy nie tylko w określonych dniach i o stałych porach na ścieżce wiodącej od domu do stacji naszej kolejki, ktoś, kto znał Podkowę Leśną – tę naszą, ważną i jedyną w swoim rodzaju – od początku. Ktoś, kto od tak dawna, dzień po dniu, wrastał w podkowiański pejzaż.




 <– Spis treści numeru