Tę znajomość otrzymałam niejako w spadku: Maciej Mroczkowski ps.
„Smok” w czasie okupacji był łącznikiem batalionu ”Brzezinka”,
zorganizowanego przez mojego ojca Henryka Walickiego, kolegą mojego
starszego brata, a potem także moim sąsiadem... Dla nazwania tej
znajomości muszę użyć określenia, które powoli i nieuchronnie zapada się
w przeszłość: nasze domy były zaprzyjaźnione. Dziś już rzadko spotyka
się ten gatunek przyjaźni.
Kiedy podczas uroczystości pogrzebowej słuchałam przedstawiciela
Polskiej Akademii Nauk, który wymieniał zasługi zmarłego, jego liczne
osiągnięcia badawcze, pomyślałam, że przecież odszedł nie tylko
znakomity naukowiec, ale ktoś zupełnie wyjątkowy pod wieloma innymi
względami.
Biografię, imponujący spis prac, ważne odznaczenia – to wszystko
można znaleźć w Internecie. Ale uroku osobistego, niezwykłego taktu,
serdeczności i życzliwości, subtelności oraz niezwykłego poczucia humoru
nie wywoła się z niebytu kliknięciem. A także gotowości do dzielenia
się wiedzą i niezwykłej skromności.
Stojąc na cmentarzu, próbowałam sobie przypomnieć różne chwile, różne
rozmowy. W katalogu pamięci odnalazłam kilka scen – może błahych,
z pewnością dalekich od patosu, a, zważywszy na okoliczności, może wręcz
niestosownie figlarnych, ale ujawniających jedyną w swoim rodzaju
osobowość.
Maciek Mroczkowski – profesor – miał niezwykle szerokie
zainteresowania, oprócz pracy naukowej i kolekcjonerstwa z wielkim
upodobaniem uprawiał ogród. Nie tylko rośliny
ozdobne, ale także warzywa i owoce, z których zresztą własnoręcznie
robił znakomite przetwory. Półki obszernej, nieprawdopodobnie
uporządkowanej – powiedziałabym usystematyzowanej – spiżarni
zajmowały słoje, słoiki i słoiczki oznaczone białym laboratoryjnym
flamastrem: T+P+M, T+P+A, PoCuPa, czyli kolejno
truskawka+porzeczka+malina, truskawka+porzeczka+aronia,
pomidory+cukinia+papryka. Wszystko z własnego ogrodu. Twierdził, że
najlepsze wyniki w pracy uzyskuje organizując zajęcia tak, aby na 10
godzin pracy fizycznej przypadało 3 godziny pracy umysłowej.
Pod koniec lat osiemdziesiątych nasze kontakty były bardzo ożywione.
Pewnego lipcowego popołudnia otrzymaliśmy intrygujące, tajemnicze
i niezwykle pilne telefoniczne wezwanie: mieliśmy przyjść do niego
natychmiast albo, jak dodał z naciskiem, znacznie szybciej. Musiało się
wydarzyć coś nadzwyczajnego. Czym prędzej więc ruszyliśmy na Bobrową.
Całe wydarzenie zanotowałam w swoim dzienniku, skąd teraz, słowo
w słowo, przepisuję:
„Gdy przybiegliśmy na Bobrową, Maciek z bardzo tajemniczą miną zaczął
opowieść:
– Siedziałem na stołeczku, zbierając dojrzałe porzeczki, gdy nagle
usłyszałem za plecami szczekanie moich psów. To mnie zdziwiło, ponieważ
moje psy były zazwyczaj ciche i milczące. Gdy się odwróciłem, najpierw
zdziwiło mnie, czemu ten koń, spacerujący między tyczkami fasoli, jest
taki wielki i czemu ma rogi. Ale bardzo szybko przypomniało mi się, że
przecież jestem profesorem PAN, więc jako taki powinienem wiedzieć, że
to nie koń, lecz łoś. Patrzyłem w zdumieniu, jak zręcznie i delikatnie
to ogromne zwierzę porusza się między dość gęsto powbijanymi tyczkami
fasoli. Łoś wyglądał, jakby był zaskoczony i zdumiony napastliwym
jazgotem niewielkich, białych i kudłatych stworów... Doszedł do końca
grządki, a potem odwrócił się i bardzo godnie, bez najmniejszego
pospiechu przemaszerował przez cały ogród aż do płotu. Z łatwością
przeskoczył ogrodzenie. I tyle go widziałem. A teraz pokażę wam ślady
łosia. Zwróćcie uwagę, o tu... jak to wielkie, ciężkie zwierzę
ostrożnie wsuwało kopyta pod liście, żeby żadnej rośliny nie zdeptać.
Ani jedna tyczka nie została poruszona...”
Przeglądając swój dziennik, znalazłam w zapiskach wiele takich
drobnych scen, między innymi opis pewnego wydarzenia, które przytaczam
z pewnym wahaniem, zdając sobie sprawę, że odsłania sferę dostępną
i zrozumiałą tylko dla tych, których łączy znajomość trwająca dłużej niż
jedno pokolenie.
Otóż kiedyś jesienią Maciek był u nas na kolacji: usmażyłam
naleśniki, on przyniósł słoiczek swojego słynnego, przepysznego dżemu
TPM i zapowiedział, że ma dla nas także coś specjalnego na deser. Tą
niespodzianką okazała się jego stara, pożółkła książeczka z dzieciństwa
o przygodach pewnego bardzo dzielnego Burego Misia. Po kolacji czytał
książeczkę moim dzieciom. Po pewnym czasie, znów po jakiejś kolacji
u nas, kiedy Maciek szedł już do furtki, moja – wtedy trzynastoletnia
– córka Małgorzata wychyliła się przez okno i konspiracyjnym szeptem
oznajmiła:
– Proszę pana, czy pan wie, że oni (to znaczy reszta rodziny)
nazywają pana Burym Misiem?
– Wiem.
I tak już zostało.
Popołudnie 17 października tego roku było pogodne. Słowa księdza
odprawiającego obrzęd żałobny wplatały się w szelest spadających liści.
Staliśmy małymi grupkami w alejkach i wąskich przejściach między grobami
w najstarszej części podkowiańskiego cmentarza.
Myślę, że dla wielu zgromadzonych był to symbol: odchodził od nas
ktoś, kogo przez tyle lat widywaliśmy nie tylko w określonych dniach
i o stałych porach na ścieżce wiodącej od domu do stacji naszej kolejki,
ktoś, kto znał Podkowę Leśną – tę naszą, ważną i jedyną w swoim
rodzaju – od początku. Ktoś, kto od tak dawna, dzień po dniu,
wrastał w podkowiański pejzaż.