Na okładce słowa od autora: „...zapraszam ludzi do stołu
zastawionego rozmaitymi potrawami. Tu opowiadanie, tam powieść,
artykuł, esej. Częstujcie się, rozmawiajmy przy tym, pogadajmy, a już
co kto znajdzie...”.
Już niewiele mi brakuje, by znaleźć się w czterdziestoprocentowym,
a może jeszcze liczniejszym towarzystwie tych rodaków, którzy w ciągu
roku nie przeczytali żadnej książki. Zgrabna zachęta sprawiła, że
przeczytałem książkę Piotra Wojciechowskiego1 i przyjąłem zaproszenie do
biesiadnej rozmowy.
Gdyby to było wino, napisałbym: białe, ale bez przesady. Wyczuwalna
domieszka żółci – i w barwie, i w smaku. Jeśli schłodzone, dobrze
komponuje się z potrawami wyrazistymi, łagodząc ich ostrość. Krótki
ogon, na końcu lekki akcent słodyczy. Długo przechowywane może
skwaśnieć.
Ale skoro to jest książka, zasługuje na baczniejszą uwagę. Składa się
na nią wybór tekstów przeważnie już publikowanych w czasopismach. Stąd,
mimo przeredagowania, widać ich doraźność (ów „krótki ogon”), ale czy
warto czynić z tego zarzut? Proponuję życzliwą lekturę skoncentrowaną
wokół kilku słów kluczowych.
Zamęt – czyli historia, a zwłaszcza „spadek po
PRL-u”, i jako dziedzictwo zamętu: rany – które „goją się źle”.
Te partie książki, w których autor rozważa historyczny los Polaków,
a na tym tle rolę i odpowiedzialność inteligencji, której przypadł
z konieczności obowiązek zastąpienia klasy średniej, przyjmuję
z uznaniem, ale bez większego poruszenia. Pewnie dlatego, że wywód jest
wyważony, a oceny – ostrożnie rozsądne. Zgadzam się, że powodzenie
budowy społeczeństwa obywatelskiego jest uwarunkowane indywidualną pracą
jednostek nad charakterem i kształtowaniem w sobie (lub odzyskiwaniem)
cnót obywatelskich. Odczuwam wspólnotę z autorem, kiedy wyznaje:
„Każdy, kto choćby kawałkiem życiorysu zahaczył o tę przedziwną,
hybrydalną międzyepokę (...), pożył sobie w Polsce Ludowej, będzie
odrzucał oceny polityków i historyków, będzie sobie drwił z syntez,
będzie oburzał się na pochwały, będzie podważał słowa krytyki. Każdy
z nas wie lepiej, jak to było”. A co jest teraz? Oto przedmiot
szczególnej troski Piotra Wojciechowskiego.
Kolejne słowo kluczowe to Śmiecie. „Myślę o tym społeczeństwie,
zbierając śmiecie nad Jeziorkiem Czerniakowskim. Boję się, że
niezależnie jak udatnie wystawiać będziemy Wyspiańskiego i grać
Szymanowskiego – oni muszą śmiecić, naiwnością jest oczekiwać, że
cudownie przestaną. To jest ich ekspresja, sposób przeżywania
dobrobytu...”. Oni – kto to taki? Z kolejnych esejów dowiadujemy
się, że są to konsumenci kultury masowej i uczestnicy rynku, czyli my
wszyscy. Konsumenci i uczestnicy, ale także ofiary, które nie tylko
śmiecą, ale i skazane są na obcowanie ze śmietniskiem masowych mediów.
W ich (a więc też naszej) obronie Wojciechowski zabiera się do
sprzątania. W toku wywodu śmiecie zyskują nowe nazwy: telenowela,
reality show, cyberprzestrzeń, reklama...
W trakcie lektury z wolna odkrywam w sobie chęć sporu z autorem.
Na pozór wszystko się zgadza: portret telewidza jako „niewolnika mebla”,
poddanego „półnarkozie świadomości medialnej”, chyba niestety jest
trafny. Zaś wiara w „moc zawartą w książce” i pochwała kultury
książki jako „kultury wyobraźni, wyboru i krytycyzmu” budzą szacunek.
A jednak coś mnie uwiera, czegoś mi brakuje. Czuję, że Wojciechowski
nie lubi teraźniejszości i lęka się przyszłości, a winą za to obarcza
telewizor, komputer i te mechanizmy cywilizacyjne, które za nimi stoją.
„To nie jest spisek, to gorzej niż spisek – to stadium rozwoju”.
Marzenie o „telewizji wiernej kulturze europejskiej”? Zgoda, ale
jednak nie mogę odsunąć podejrzenia, że autor uprawia krytykę trochę zbyt
łatwą i hurtową. Za często stosuje efekt nieokreślonego zagrożenia
przy pomocy fraz w rodzaju: „skutki, których nie potrafimy może
jeszcze uchwycić”.
Spotykam też opinie, które muszę stanowczo oprotestować. Wymienię
tylko kilka przykładów. Przecież to nieprawda, że „prawo moralne
zawarte w dziedzictwie klasycznej kultury europejskiej miesza się
z prawem pięści i samosądu z westernu”. To przeciwstawienie
klasycznego ładu moralnego i dzikości ma dwa słabe punkty. Po pierwsze,
prawo moralne nie jest w kulturze europejskiej „zawarte”, jako coś
kodeksowo niewzruszonego. Przeciwnie, bywa kwestionowane, prowokowane,
poddawane próbom, a więc lepiej byłoby powiedzieć, że jest problemem
otwartym. Po drugie, nie ma zgody na tak niesprawiedliwe potraktowanie
westernu. Tam właśnie mamy do czynienia z jasnym i prostym przesłaniem
moralnym. Etyka odpowiedzialności zwycięża, a widz oddycha z ulgą.
Później, w westernach poklasycznych, na przykład w brutalnych filmach
Peckinpaha, sprawy się komplikują, co pozostaje w całkowitej zgodzie
z duchem kultury europejskiej, w której nurtowi afirmacji stale
towarzyszy nurt wywrotowy. Pominę fragment o zgubnych skutkach
telenowel, zapytując mimochodem, czym się one różnią od powieści dla
kucharek, zostawię na boku już raczej nieaktualne rozważania o Big
Brotherze, by zatrzymać się na chwilę przy komputerach.
Dlaczegóż to „zerojedynkowe procedury wewnętrzne systemów
komputerowych wymuszają na użytkownikach redukowanie rzeczywistości
społecznej do uproszczonych schematów”. Nie widzę tu żadnego związku.
To zupełnie chybiona analogia. A uwagi o demokracji proceduralnej w tym
kontekście są pustą grą słów. Owszem, warto pytać, czy demokracja ma
być przede wszystkim demokracją reguł państwa prawnego, czy konieczne
jest również odniesienie do wartości. Ale co tu ma do rzeczy binarny
kod służący do porozumiewania się z procesorem?
Przyznać wypada, że Wojciechowski nie widzi wszystkiego czarno.
Próbuje z rzadka znaleźć coś pozytywnego, czyni to jednak zbyt nieśmiało
i niechętnie. „Czasem jest ciekawie, gdy bezinteresownie, wspólnie
robione bezpłatne programy typu Linuxa wygrywają z produktami gigantów,
ale czy wtedy świat robi się lepszy?” – Tak, właśnie robi się
lepszy. Cały ruch wolnego oprogramowania, nieograniczony zresztą do
Linuxa, czy inicjatywy zmierzające do zniesienia narzuconej przez
koncerny medialne kontroli swobodnego przepływu dóbr kultury to przejawy
pospolitego ruszenia, doprawdy zasługujące na życzliwszą wzmiankę. Nie
sądzę też, żeby „dziki kapitalizm” był zgubny dla kultury wyższej niż
telenowela. Ku mojej radości taką właśnie, świadomie prowokacyjną tezę:
„Trzeba być silnym, żeby robić delikatne rzeczy” ogłosił niedawno
Andrzej Jakimowski, autor filmów Zmruż oczy i Sztuczki.
Gdybym nie doczytał książki Wojciechowskiego do końca, pozostałbym
przy wrażeniu, że poruszanie się po grzęzawiskach nowej technologii
informacyjnej i masowej produkcji kulturalnej lub parakulturalnej wymaga
większej znajomości rzeczy i staranniejszych diagnoz. Dopiero
w ostatnim rozdziale pokazał on prawdziwą kompetencję: opisał spotkanie
z konkretnym człowiekiem i oddał mu hołd. Fragmenty poświęcone księdzu
Pasierbowi, poruszające zdania o nostalgii i pochwała czasu cyklicznego
przynoszą perspektywę, która unieważnia dylematy lepiej lub gorzej
sformułowane w pierwszych partiach książki. Jej konstrukcja nie jest,
rzecz jasna, przypadkowa, a jej najważniejsze, porządkujące słowa
brzmią: czas i mit. Najpierw autor boryka się z czasem historii
i postępu technologicznego. To jest czas linearny, dla mitu
niebezpieczny, jeśli nie zgubny. Kiedy już zrozumiemy, że mit
zdegradowany korumpuje kulturę, otwiera się przed nami wizja kolistego
czasu kosmosu, natury i mitu – czasu, w którego cyklach mit ma moc
odnawiania się i odnawiania nas samych.
1 Piotr Wojciechowski, Café Navarra, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2007