„Zabierz swoje wielbłądy! Zabierz swoje wielbłądy!”
Czasami trzeba się zgubić, aby odkryć nowe lądy. Przejeżdżając autostradą Dubaj – Ras-al-Khaimah, wielokrotnie mijaliśmy nieoznakowany zjazd. Aż pewnego razu, błędnie sądząc, że trafimy do Um-al-Quwain, zjechaliśmy tamtędy i znaleźliśmy się na nowo budowanej drodze, która prowadziła w przeciwnym kierunku. Dzięki temu przeżyliśmy przygodę, odkrywając nieznany zakątek Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Widok wiodącej w górę drogi, przekopanej przez wysokie na pięć metrów
wydmy czerwonego piasku, wzbudził we mnie lęk. Z doświadczenia
wiedziałam bowiem, że nieutwardzony szlak i osypujący się
ze zboczy piach mogą utrudnić powrót, a jedyną szansą ratunku będzie
jazda w nieznane. Towarzyszyło mi więc uczucie niepewności. Jednak
odkrywczy duch Khalida, który dotrzymywał mi towarzystwa, wziął górę nad
obawami. Dzięki jego intuicji przebrnęliśmy wyboisty trakt, by dotrzeć
do świeżo wyasfaltowanego odcinka drogi, prowadzącego dalej w górę.
Po obu stronach traktu roztaczały się widoki zapierające dech: morze
piasku, poprzecinane dolinami sezonowych rzek wadi (czyt.
ładi) i urozmaicone leśnymi wyspami autochtonicznych drzew ghaf
(czyt. gaf). Ich zieleń kontrastowała z pofalowanym piaskiem koloru
ochry. Widoczne z daleka stada wielbłądów, wyglądających jak flotylle
statków żeglujących po bezkresnych przestrzeniach pustyni, przeniosły
nas w krajobraz Księgi z tysiąca i jednej nocy. Gdyby nie
wyłaniające się spomiędzy wydmowych wzgórz wstęgi zielonych farm,
pomyślałabym, że znajdujemy się gdzieś daleko, w głębi niezamieszkałej
części Półwyspu Arabskiego – Rub-al-Khali (czyt. rub-al-hali; ang. Empty Quarter).
W zawrotnie szybko rozwijających się Emiratach Arabskich większość
obszarów pustynnych w pobliżu miast i osiedli jest zabudowana lub
w jakiś inny sposób dotknięta ręką ludzką. Dlatego też, aby podziwiać
pustynię w całej okazałości, potrzebny jest samochód, który umożliwi
dotarcie do odludnych zakątków.
Jadąc w nieznane, zatrzymywaliśmy się często, aby podziwiać
niespotykane dotychczas formy krajobrazu. Nad jedną z dolin,
rozciągającą się tuż u podnóża drogi, byliśmy świadkami polowania
sokołów. Wykorzystując prądy powietrzne, unosiły się, szybując nad
doliną, raz po raz pikując w dół, by za chwilę ponownie wzbić się w górę
i – lewitując na szeroko rozłożonych skrzydłach – obserwować
teren. Jednak większość zwierząt pustynnych wiedzie nocny tryb życia,
więc ci dzicy drapieżcy musieli się mocno napracować, aby zdobyć smaczny
kąsek na obiad. Wyobrażam sobie, że jaszczurki oraz skarabeusze, nasze
popularne chrabąszcze gnojki, należą do ich menu, bo te zdołałam
zaobserwować w trakcie mojej późniejszej wędrówki po okolicy. Sokoły
z obszaru dawnych południowych republik radzieckich oraz Afganistanu
przylatują zimować na Półwysep Arabski. Sokolnictwo należy do
tradycyjnych metod polowania na pustyni, gdzie trudno jest podejść
zwierzynę z bliska. Dawniej sokoły chwytane były w przemyślnie
skonstruowane pułapki, w których jako przynętę wykorzystywano importowane
w tym celu gołębie. Obecnie łapanie migrujących dzikich sokołów jest
zabronione. Do polowań używa się różnych gatunków tych ptaków,
pochodzących z lokalnych i europejskich hodowli.
W najwyższym miejscu drogi zatrzymaliśmy się wreszcie na piknik, bo
i my poczuliśmy głód. Siedząc na piasku, zamknęliśmy oczy i jak
słoneczniki zwróciliśmy twarze do łagodnie grzejącego słońca. Tego
zimowego dnia, przy temperaturze 220C, można było siedzieć w słońcu
bez obawy udaru słonecznego lub spotkania z wężem czy skorpionem.
Z medytacji wyrwał nas świergot skowronka. Potem odpowiedział mu
drugi i przez moment czułam się jak na kwitnących łąkach Mazowsza.
Wsłuchując się w świergot skowronków, rodem – jak się później
dowiedziałam – z Półwyspu Indyjskiego, staraliśmy się nie zmącić
magicznej atmosfery. Przed nami rozciągały się sinusoidy wzgórz
wydmowych, częściowo porośnięte krzewami Sodom Bush oraz kępkami
stepowej trawy.
Nadciągająca z tyłu karawana wielbłądów wytrąciła mnie ze stanu medytacji.
Przywódczyni wielbłądzica szła nieśmiało, często się zatrzymując, a za
nią w nierównych odstępach powoli podążały pozostałe osobniki. Niektóre
z nich miały spętane przednie nogi.
Zaintrygowana niezwykłością sytuacji,
wyruszyłam w stronę najwyższej wydmy, by lepiej obserwować te
fascynujące, a rzadko spotykane w mieście zwierzęta. Okazało się, że
widok z drugiej strony piaszczystego wzgórza przypominał bardziej
zielone pola Indii niż bezkresne przestrzenie pustynne.
Soczysta zieleń bujnie porośniętych pól kontrastowała z lekko falującym
oceanem piasku. Majestatycznie kroczące stado kilkunastu dromaderów
kierowało się do zagród u podnóża wysokiej wydmy, na
której stałam. Dwie otwarte zagrody kusiły świeżymi warzywami.
W trzeciej były dwa wielbłądziądka, niespokojnie drepczące na
szczudłowatych nogach. W czwartej – niezwykle
wysoki wielbłąd, samiec o rzadko spotykanej jasnej maści.
I oto przede mną rozegrała się scena jak z filmu. Karawana wielbłądów
zbliżyła się do zagród. Przywódczyni często oglądała się za siebie,
jakby się wahała, lecz w końcu przeszła w bezpiecznej odległości obok
prychającego na nią samca i wprowadziła stado do zagrody, gdzie w żłobie
i na piasku leżały góry kalafiorów i bakłażanów. Rozpoczęła się prawdziwa
uczta. Zwierzęta rzuciły się na świeże i soczyste przysmaki. Jedne
próbowały schrupać je w całości albo oderwać cząstki przez energiczne
potrząsanie głowami. Inne wyrywały je sobie wzajemnie, porykując przy
tym groźnie.
Nagle zza wydm nadbiegł ciemnoskóry Hindus, wymachując i strzelając
biczem – scenka jakby z rodeo. W tej samej chwili z naprzeciwka, od
strony zielonych pól, nadjechał samochód dostawczy. Zboczył
i skierował się prosto na nas, na wysoką wydmę, na której staliśmy.
Z łatwością pokonał sypki piasek i zatrzymał się zaledwie pół
metra ode mnie. Z szoferki wyskoczył mężczyzna, ubrany w narodowy strój
– nieskazitelnie białą, mocno wykrochmaloną, długą do ziemi koszulę
khondurę (czyt. kondurę) i chustę na głowie ghutrę
(czyt. gutrę), przytrzymywaną czarnym kółkiem, zwanym okal.
Człowiek ten zaczął krzyczeć do Hindusa: „Zabierz swoje wielbłądy,
zabierz swoje wielbłądy!”. Hindus wymachiwał batem i wołał: „W
porządku, w porządku, już je zabieram”. Maskując uśmiechem
zdenerwowanie, mężczyzna przeprosił nas za zamieszanie i lekko zdyszany
wyjaśnił, że cudze wielbłądy czynią właśnie szkodę w jego zagrodzie,
pochłaniając paszę przygotowaną dla jego stada. Stado, liczące
piętnaście wielbłądów, zostało wypuszczone rano i powinno lada chwila
wrócić do zagród.
Spłoszeni „szabrownicy”, popędzani świstem bicza, wrócili
pośpiesznie tą samą trasą, którą przybyli. Emiratczyk krzyczał jeszcze:
„Nigdy więcej tego nie rób! Nigdy więcej tego nie rób!”. Potem się
dowiedzieliśmy, że nazywał się Abu
Abdalla i miał w tej okolicy kilka farm, na których uprawiał warzywa:
kapustę, kalafiory, bakłażany i kabaczki. Do uprawy pól wynajmował
hinduskich robotników, a płody sprzedawał na lokalnym targu.
To, co mu zostaje przeznacza na paszę dla zwierząt. Koniecznie chciał nas
zaprosić do jednej ze swoich farm. Kiedy odmówiliśmy, wyjął termos
i poczęstował nas typową słabą, lecz bardzo aromatyczną kawą
w jednorazowych kubeczkach.
Odjeżdżając prosił, abyśmy zaczekali, bo za kwadrans przywiezie nam
warzywa. Tak jak się nagle pojawił, tak szybko zniknął. Madżid, jego
może dziesięcioletni synek, pomachał nam tylko.
Czekaliśmy zatem. Nie tracąc czasu, wzięłam aparat do ręki i wyruszyłam
zbadać okolicę. Idąc, sięgałam wzrokiem daleko, aż po horyzont. Pewnie
stąpałam w moich traperskich butach, nie patrząc pod nogi. Dopiero
szukając ciekawych ujęć, zauważyłam zielono-fioletowe „niteczki” na
piasku. Po bliższym przyjrzeniu się dostrzegłam, że w zagłębieniach
pomiędzy wydmami wykiełkowało mnóstwo młodych zielonych roślinek na
fioletowych łodyżkach. Nie miały więcej niż 2 cm, a pokrywały co
najmniej połowę całego obszaru pustyni. Był to skutek ostatnich opadów
deszczu. Ciekawe, ile z nich osiągnie formę dorosłą, zakwitnie i wyda
nasiona?
Aby ich nie podeptać, starałam się iść górą, po grani wydm,
gdzie nie było żadnych śladów wegetacji. Pomimo dość intensywnego
wiatru, który zaciera ślady na pustyni, na zawietrznej stronie wydm
można było rozpoznać odbite w mokrym piasku tropy wielorakich gatunków
jaszczurek. Prowadziły do norek, znajdujących się we wzgórkach
usypanych przez wiatr wokół pustynnych krzewinek.
Spostrzegłszy ślady dwupalczastych kopyt dromaderów, postanowiłam
pójść tropem jednego z nich, aby prześledzić jego wędrówkę.
Ślady odbijały się zakolami w dolinkach pomiędzy wydmami i prowadziły
wokół rosnących tu w obfitości niskich kolczastych krzewinek. Po
drodze mijałam kępki mocno oskubanej stepowej trawy. Wilfred Thesiger,
podróżnik brytyjski, który w latach czterdziestych XX wieku wielokrotnie
przemierzył Pustynię Arabską, relacjonował w swej książce Arabian
Sands, że wędrowna natura wielbłądów nie pozwala im popasać zbyt
długo w jednym miejscu i ciągnie je dalej, i dalej. Dlatego hodowcy
pętali przednie nogi zwierzętom, mającym tendencję do oddalania się od
obozowiska. Co też nie zawsze pomagało, bo niejednokrotnie Beduini
musieli po kilka godzin poszukiwać swoich pozostawionych na popas
podopiecznych. A skąd wiedzieli, gdzie ich szukać? Otóż, jeśli wiatr
nie zasypał śladów, Beduini umieli po odciskach kopyt pozostawionych
przez dromadery na piasku zidentyfikować wielbłąda, podać jego imię i porę
jego przemarszu! Ta – dla mnie niezwykła – umiejętność
była jedną z wielu niezbędnych sztuk przetrwania, którą posiedli
autochtoniczni mieszkańcy tego regionu.
Wobec częstych napadów zwaśnionych plemion, zdolność określania dnia,
w którym przeszła grupa rabusiów, często decydowała o przeżyciu całej
rodziny lub grupy rodzin. A jeśli do tego można było zidentyfikować
zwierzęta, których dosiadali nieproszeni goście, to z pewnym
prawdopodobieństwem możliwa była również identyfikacja jeźdźców
biorących udział w napadzie. Ułatwiało to poczynienie odpowiednich
kroków zaradczych.
Pokonałam parę kilometrów, to idąc krętymi dolinkami, to wspinając się
na niewysokie piaszczyste wydmy, by ponownie znaleźć się w porośniętych
roślinkami kotlinkach. Mogłabym tak wędrować w nieskończoność. Po
półtorej godziny Khalid, czekający w pobliżu samochodu, dał znak
do powrotu. Abu Abdalla się nie pojawił. Mój towarzysz podsumował:
„Beduini nie mają poczucia upływu czasu”. Właśnie wsiadałam do
samochodu, kiedy z fasonem nadjechał „nasz” farmer z worami darów –
cztery olbrzymie kapusty, cztery nie mniejsze kalafiory, po kilka
kilogramów kabaczków i bakłażanów – jak dla całej armii. Nie
pomogły protesty, że dla nas dwojga to o wiele za dużo.
„To dacie znajomym” – powiedział – i załadował torby do bagażnika
naszego samochodu. Podziękowaliśmy mu serdecznie i obiecaliśmy sobie
w duchu, że musimy się zrewanżować.
W drodze powrotnej spotkaliśmy jego wielbłądy, nieśpiesznie wracające do
zagród. Zrobiłam parę zdjęć jego najstarszemu synowi Abdalli, ubranemu
podobnie jak ojciec w białą długą koszulę, ale i modną wśród młodzieży
baseballową czapeczkę, tyłem do przodu. W piątek – w dniu
wolnym od szkoły – doglądał stada wielbłądów, pilnując, aby wszystkie
zwierzęta miały co jeść.
Madżid, młodszy brat, w fotogenicznym, pieczołowicie zawiniętym
i nieskazitelnie białym turbanie, poszedł ściągnąć kilka opieszałych
wielbłądów i nie pozwolił się sfotografować.
Odjechaliśmy z żalem, ale i nadzieją na ponowne spotkanie. Trzy
tygodnie później nasza nowo odkryta droga została ukończona. I często
nią przejeżdżaliśmy. Jednak wielokrotne próby napotkania Abu Abdalli się
nie powiodły.
(Fotografie autorki)