W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej copyright, czyli
prawo autorskie, które wynaleziono tam specjalnie ku wielkiej radości
autorów, a jeszcze większej prawników i agentów, nie dotyczy jakoby
tytułów utworów muzycznych. Powiedział mi o tym doświadczony
nowojorski adwokat, specjalista w tej branży, więc nie sądzę, by
żartował, choć w pierwszej chwili tak pomyślałem. Od razu nasunęło mi
się mnóstwo zabawnych – lub odwrotnie – komplikacji, mogących
wyniknąć z takiej osobliwości w jurysdykcji. Że osobliwość, to mój
całkowicie prywatny pogląd. I też tylko w pierwszej chwili, bo już
w następnej dociekałem, czy nie jest ono może słuszne. Choćby w takim
przypadku, gdy – na przykład – tytułem KWARTET C–DUR
opatrzy swe kompozycje dowolna liczba kompozytorów, którzy napisali
kwartet właśnie w takiej tonacji. Tytuł jest ten sam, lecz przecież
w każdym z utworów treść muzyczna całkowicie odmienna. Chyba, że to
samo copyright dopuszcza możliwość, by dwóch (trzech, czterech,
pięciu itd.) kompozytorów stworzyło dwa (trzy, cztery itd.)
identycznie brzmiące utwory i dali im takie same tytuły. Mogliby się
nawet zmówić i z braku lepszych pomysłów takim niewybrednym
ekscesem zbulwersować opinię melomanów i prawników. Zmówili się,
powiadam, bo przecież trudno uwierzyć w tak nadprzyrodzony wypadek,
że jeden, nie wiedząc o drugim (trzecim itd.), skomponował jota w jotę,
do jednej nutki i pauzy, dokładnie to samo, co tamten lub tamci.
Co najmniej jeden z nich musiałby być plagiatorem, a być może wszyscy,
a to już jest poważnym naruszeniem copyrights i w oparciu o nie,
bezwzględnie ścigane. Może kiedyś ta surowość prawa amerykańskiego
zostanie złagodzona, ale na razie można bezkarnie zapożyczać tylko
tytuły utworów.
W takiej to sytuacji, ten, który udowodni przed sądem – bo ma na
to świadków, dowody i odpowiednie alibi – że wcześniej skomponował
to samo, co inny miał czelność skomponować później (a raczej ukraść;
są na to poszlaki, podejrzenia i brak alibi!), ten zachowuje pełnię
honoru i sprawia, że ów drugi, na mocy wyroku sądowego zmienia
tonację, instrumentację i przynajmniej co drugą nutę w oskarżonym
utworze oraz wypłaca zasądzoną karę lub wysoką rekompensatę
pieniężną. Oczywiście, tytuł może sobie zostawić, bo amerykańskie
copyrights w ogóle nie są ciekawe tytułów, byleby tylko nie obrażały
moralności publicznej. Jeśli zaś tego nie zrobi we wskazanym przez sąd
czasie, trafia do więzienia. Więzienie to jednak skrajność, więc jest
bardziej możliwe, iż dzieło zostanie mu sądownie odebrane, załączone
do akt sprawy, lub nawet – bo to przecież Ameryka! – skazane na fotel
elektryczny. Czy raczej – bo to przecież muzyka! – na elektryczny pulpit
nutowy, bez prawa łaski. Amerykanie mają wprawę w takich sprawach.
Natomiast co do samych tytułów, tamtejsze prawo federalne nie stwarza
najmniejszych przeszkód. Jeśli ktoś zechce nazwać swe dzieło
OB–LA–DI–OB–LA–DA albo CYRULIK SEWILSKI,
może sobie to czynić bez najmniejszych obaw, że pełnomocnik prawny
zespołu „The Beatles” albo adwokat Mozarta będzie robił rwetes
z powodu takiej dupereli jak tytuł. Liczy się tylko to, by treść muzyczna
różniła się od innego utworu, również (ale co nam do tego!) opatrzonego
tytułem CYRULIK SEWILSKI, i tak dalej.
To wszystko wydało mi się bardzo ciekawe i postanowiłem
przemyśleć tę rzecz gruntowniej w przerwach między częściami jakiejś
symfonii lub w drodze powrotnej z nudnego koncertu. Okazja nadarzyła
się natychmiast. Wyobraziłem sobie najpierw kompozycję, którą
początkujący, ale bardzo obiecujący twórca opatrzył tytułem RAPSODY
IN BLUE, a jego znający się na rzeczy agent zdołał zainteresować tym
wypróbowanym tytułem wydawcę, orkiestrę i firmę nagraniową. Przy
tych zabiegach trochę tylko dziwiono się, że tym razem George
Gershwin występuje pod pseudonimem, co jednak agent potrafił
przekonywająco wyjaśnić. Lecz dzisiaj, a szczególnie w Ameryce, nikt
się już niczemu nie dziwi, więc ostatecznie niech każdy robi, co chce.
Znacznie większy niepokój mogłoby wywołać niespodziewane
pojawienie się na rynku muzycznym pewnej ilości całkowicie różnych
utworów, z których każdy nosiłby tytuł YELLOW SUBMARINE,
a w dodatku żaden nie przypominałby szlagieru już wcześniej święcącego
popularność, tak na starym, jak i nowym kontynencie. Ale co z tego,
skoro z punktu widzenia copyrights jest to postępowanie całkowicie
legalne i żaden ekspert nie będzie miał do tego najmniejszych zastrzeżeń.
Nic ich nie obchodzi, że nabywca partytury lub nagrania opatrzonego
tytułem DON GIOVANNI, bo zagustował w tej pięknej operze Mozarta,
nagle doznaje bolesnego zawodu, słysząc nieoczekiwane dźwięki,
w najmniejszym stopniu niezdradzające podobieństwa do genialnych
wzlotów nieśmiertelnego – choć przecież dawno zmarłego – Wolfganga
Amadeusza? Prawo gwiżdże na ból rozczarowania. Dotąd wszystko
wydaje się jasne.
Lecz jak legista ma się zachować w przypadku, gdy utwór
muzyczny składa się wyłącznie z tytułu, a jego treścią dźwiękową jest
wyłącznie cisza? Wszak nie takie rzeczy zdarzają się w salach
koncertowych. I co, gdyby na rynku muzycznym nagle zaczęły królować
– choćby nawet pod różnymi tytułami – utwory w całości
zagospodarowane brakiem określonych dźwięków? Albo i nawet
nazywające się tak samo – CISZA – żeby nie było zaskoczenia. Czy
w takim przypadku prawnicy Johna Cage'a lub twórcy równie śmiałego
będą w stanie dowieść przed sądem, że interesy ich klienta wraz z jego
epokowym utworem zostały pod różnymi tytułami splagiowane przez
sprytnych epigonów?
Uświadomiłem sobie, jak zdecydowanie rozszerzył się horyzont
problematyki muzycznej. Warto to przedyskutować także na przykładzie,
który chcę tutaj przedstawić. Sprawa mogłaby się przedstawiać
następująco. Pewien awangardowy i ekstrawagancki kompozytor
opublikował swe dzieło pod tytułem: TRZECIA SYMFONIA
LUDWIGA VAN BEETHOVENA. Już sam tytuł zapowiada wydarzenie
muzyczne odpowiedniej wagi, więc nic dziwnego, że opus zostało
szybko zakontraktowane przez – powiedzmy – słynną Philharmonic
Orchestra of Illinois i powierzone znakomitemu dyrygentowi – alkoholikowi, którego nazwisko nic tutaj nie ma do rzeczy.
Dyrygent otrzymał partyturę, a orkiestra nuty. W trakcie prób
okazało się, że jest to istotnie TRZECIA SYMFONIA Beethovena, tak
dobrze znana melomanom obu półkul, skopiowana z imponującą
dokładnością, tyle że napisana wspak – od ostatniego dźwięku do
pierwszego. Zadaniem orkiestry było zagrać to wszystko precyzyjnie
i z wdziękiem. Wytrawni instrumentaliści mieli trochę trudnej roboty, ale
w końcu są oni od tego i za to się im płaci. Wykonali. Oklaskom nie
było końca. Cały ten mozół zarejestrowano na nośnikach takich czy
siakich, a następnie wydano w postaci eleganckiej płyty, rozprowadzonej
po punktach sprzedaży w całych Stanach Zjednoczonych, Kanadzie,
Australii i może jeszcze innych krajach. Jednakowoż, mimo dość
pomysłowej akcji promocyjnej, płyta nie wzbudziła entuzjazmu.
Zaledwie kilkunastu (a może nawet kilkudziesięciu) snobów nabyło ją,
lecz jeszcze setki egzemplarzy zalegały w magazynach. Dopiero w jakiś
czas potem kilka jej sztuk trafiło na prestiżowe aukcje i targi muzyczne,
jako zjawisko unikatowe, a w historii muzyki wręcz rewolucyjne. Na nic
zdała się aktywność przeciwników tego banalnego skandalu, usiłujących
przekonać uczestników aukcji i kolekcjonerów, że jest to najzwyklejszy
negatyw tuzinkowego wykonania III symfonii przez Ottawa Symphony
w roku 1973 pod kierownictwem Olivera Moody. Przy tej okazji zespół
przekupionych prawników zaskarżył przed Sądem Federalnym przepis,
pozwalający używać tytułów bez ograniczeń. Jednym nie mogło się to
wszystko pomieścić w głowie, podczas gdy inni nie mieli z tym
najmniejszych kłopotów. Pozew oddalono, jako nie dość umotywowany
i będący w sprzeczności z artykułem o wolności słowa. A w tym samym
czasie znany prezenter Edward N. Edwards z radiostacji WNYB, raz
a dobrze wspomniał ciepło o tym utworze i odtworzył kilka jego
fragmentów. Zainteresowanie płytą wzrosło błyskawicznie i sprawiło, że
w ciągu najbliższych miesięcy nakład został wyczerpany. Rozważano
nawet ponowne wykonanie publiczne.
Trudno zakończyć to wszystko wyraźną konluzją. Nadzieja na
jednoznaczny wniosek jest tym mniejsza, że już kończy się przerwa
między częściami symfonii albo że kończy się mój powrót do domu
z nudnego koncertu. Właśnie wkładam klucz w zamek i przychodzi mi na
myśl, od pewnego czasu jątrząca opinię publiczną, sprawa dwóch
różnych, niezależnie powstałych utworów muzycznych, dziś już trochę
zapomnianych, które między sierpniem a grudniem roku 2003 cieszyły
się niejaką popularnością w Ameryce. Pierwszym z nich jest utwór na
instrumenty smyczkowe i elektroniczne, kompozycja osiadłego w USA
w latach dziewięćdziesiątych XX wieku Szwajcara Ralpha Kincka. Tytuł
tego utworu – NO COPYRIGHTS. Drugim utworem jest licząca
zaledwie 3'46 kompozycja instrumentalno–wokalna w wykonaniu
zespołu rockowego „Nostradamus”, pod tytułem OUT OF ©.
Choć oba utwory należą do skrajnie różnych gatunków, to tytuły winny
zaniepokoić każdy prawniczy umysł. Być może problem tytułów,
w których pojawia się owo magiczne słowo, sprawi, że za jakiś czas
copyright będzie znaczyć i odnosić się do czegoś zupełnie innego, tak
jak słowo demokracja, które choć brzmi dokładnie tak samo, to jednak
dzisiaj nie oznacza wcale tego, co kiedyś.