PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 53

Henryk Waniek

Symfonia lub ©oś w tym rodzaju



W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej copyright, czyli prawo autorskie, które wynaleziono tam specjalnie ku wielkiej radości autorów, a jeszcze większej prawników i agentów, nie dotyczy jakoby tytułów utworów muzycznych. Powiedział mi o tym doświadczony nowojorski adwokat, specjalista w tej branży, więc nie sądzę, by żartował, choć w pierwszej chwili tak pomyślałem. Od razu nasunęło mi się mnóstwo zabawnych – lub odwrotnie – komplikacji, mogących wyniknąć z takiej osobliwości w jurysdykcji. Że osobliwość, to mój całkowicie prywatny pogląd. I też tylko w pierwszej chwili, bo już w następnej dociekałem, czy nie jest ono może słuszne. Choćby w takim przypadku, gdy – na przykład – tytułem KWARTET C–DUR opatrzy swe kompozycje dowolna liczba kompozytorów, którzy napisali kwartet właśnie w takiej tonacji. Tytuł jest ten sam, lecz przecież w każdym z utworów treść muzyczna całkowicie odmienna. Chyba, że to samo copyright dopuszcza możliwość, by dwóch (trzech, czterech, pięciu itd.) kompozytorów stworzyło dwa (trzy, cztery itd.) identycznie brzmiące utwory i dali im takie same tytuły. Mogliby się nawet zmówić i z braku lepszych pomysłów takim niewybrednym ekscesem zbulwersować opinię melomanów i prawników. Zmówili się, powiadam, bo przecież trudno uwierzyć w tak nadprzyrodzony wypadek, że jeden, nie wiedząc o drugim (trzecim itd.), skomponował jota w jotę, do jednej nutki i pauzy, dokładnie to samo, co tamten lub tamci. Co najmniej jeden z nich musiałby być plagiatorem, a być może wszyscy, a to już jest poważnym naruszeniem copyrights i w oparciu o nie, bezwzględnie ścigane. Może kiedyś ta surowość prawa amerykańskiego zostanie złagodzona, ale na razie można bezkarnie zapożyczać tylko tytuły utworów.

W takiej to sytuacji, ten, który udowodni przed sądem – bo ma na to świadków, dowody i odpowiednie alibi – że wcześniej skomponował to samo, co inny miał czelność skomponować później (a raczej ukraść; są na to poszlaki, podejrzenia i brak alibi!), ten zachowuje pełnię honoru i sprawia, że ów drugi, na mocy wyroku sądowego zmienia tonację, instrumentację i przynajmniej co drugą nutę w oskarżonym utworze oraz wypłaca zasądzoną karę lub wysoką rekompensatę pieniężną. Oczywiście, tytuł może sobie zostawić, bo amerykańskie copyrights w ogóle nie są ciekawe tytułów, byleby tylko nie obrażały moralności publicznej. Jeśli zaś tego nie zrobi we wskazanym przez sąd czasie, trafia do więzienia. Więzienie to jednak skrajność, więc jest bardziej możliwe, iż dzieło zostanie mu sądownie odebrane, załączone do akt sprawy, lub nawet – bo to przecież Ameryka! – skazane na fotel elektryczny. Czy raczej – bo to przecież muzyka! – na elektryczny pulpit nutowy, bez prawa łaski. Amerykanie mają wprawę w takich sprawach. Natomiast co do samych tytułów, tamtejsze prawo federalne nie stwarza najmniejszych przeszkód. Jeśli ktoś zechce nazwać swe dzieło OB–LA–DI–OB–LA–DA albo CYRULIK SEWILSKI, może sobie to czynić bez najmniejszych obaw, że pełnomocnik prawny zespołu „The Beatles” albo adwokat Mozarta będzie robił rwetes z powodu takiej dupereli jak tytuł. Liczy się tylko to, by treść muzyczna różniła się od innego utworu, również (ale co nam do tego!) opatrzonego tytułem CYRULIK SEWILSKI, i tak dalej.

To wszystko wydało mi się bardzo ciekawe i postanowiłem przemyśleć tę rzecz gruntowniej w przerwach między częściami jakiejś symfonii lub w drodze powrotnej z nudnego koncertu. Okazja nadarzyła się natychmiast. Wyobraziłem sobie najpierw kompozycję, którą początkujący, ale bardzo obiecujący twórca opatrzył tytułem RAPSODY IN BLUE, a jego znający się na rzeczy agent zdołał zainteresować tym wypróbowanym tytułem wydawcę, orkiestrę i firmę nagraniową. Przy tych zabiegach trochę tylko dziwiono się, że tym razem George Gershwin występuje pod pseudonimem, co jednak agent potrafił przekonywająco wyjaśnić. Lecz dzisiaj, a szczególnie w Ameryce, nikt się już niczemu nie dziwi, więc ostatecznie niech każdy robi, co chce. Znacznie większy niepokój mogłoby wywołać niespodziewane pojawienie się na rynku muzycznym pewnej ilości całkowicie różnych utworów, z których każdy nosiłby tytuł YELLOW SUBMARINE, a w dodatku żaden nie przypominałby szlagieru już wcześniej święcącego popularność, tak na starym, jak i nowym kontynencie. Ale co z tego, skoro z punktu widzenia copyrights jest to postępowanie całkowicie legalne i żaden ekspert nie będzie miał do tego najmniejszych zastrzeżeń. Nic ich nie obchodzi, że nabywca partytury lub nagrania opatrzonego tytułem DON GIOVANNI, bo zagustował w tej pięknej operze Mozarta, nagle doznaje bolesnego zawodu, słysząc nieoczekiwane dźwięki, w najmniejszym stopniu niezdradzające podobieństwa do genialnych wzlotów nieśmiertelnego – choć przecież dawno zmarłego – Wolfganga Amadeusza? Prawo gwiżdże na ból rozczarowania. Dotąd wszystko wydaje się jasne.

Lecz jak legista ma się zachować w przypadku, gdy utwór muzyczny składa się wyłącznie z tytułu, a jego treścią dźwiękową jest wyłącznie cisza? Wszak nie takie rzeczy zdarzają się w salach koncertowych. I co, gdyby na rynku muzycznym nagle zaczęły królować – choćby nawet pod różnymi tytułami – utwory w całości zagospodarowane brakiem określonych dźwięków? Albo i nawet nazywające się tak samo – CISZA – żeby nie było zaskoczenia. Czy w takim przypadku prawnicy Johna Cage'a lub twórcy równie śmiałego będą w stanie dowieść przed sądem, że interesy ich klienta wraz z jego epokowym utworem zostały pod różnymi tytułami splagiowane przez sprytnych epigonów?

Uświadomiłem sobie, jak zdecydowanie rozszerzył się horyzont problematyki muzycznej. Warto to przedyskutować także na przykładzie, który chcę tutaj przedstawić. Sprawa mogłaby się przedstawiać następująco. Pewien awangardowy i ekstrawagancki kompozytor opublikował swe dzieło pod tytułem: TRZECIA SYMFONIA LUDWIGA VAN BEETHOVENA. Już sam tytuł zapowiada wydarzenie muzyczne odpowiedniej wagi, więc nic dziwnego, że opus zostało szybko zakontraktowane przez – powiedzmy – słynną Philharmonic Orchestra of Illinois i powierzone znakomitemu dyrygentowi – alkoholikowi, którego nazwisko nic tutaj nie ma do rzeczy.

Dyrygent otrzymał partyturę, a orkiestra nuty. W trakcie prób okazało się, że jest to istotnie TRZECIA SYMFONIA Beethovena, tak dobrze znana melomanom obu półkul, skopiowana z imponującą dokładnością, tyle że napisana wspak – od ostatniego dźwięku do pierwszego. Zadaniem orkiestry było zagrać to wszystko precyzyjnie i z wdziękiem. Wytrawni instrumentaliści mieli trochę trudnej roboty, ale w końcu są oni od tego i za to się im płaci. Wykonali. Oklaskom nie było końca. Cały ten mozół zarejestrowano na nośnikach takich czy siakich, a następnie wydano w postaci eleganckiej płyty, rozprowadzonej po punktach sprzedaży w całych Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii i może jeszcze innych krajach. Jednakowoż, mimo dość pomysłowej akcji promocyjnej, płyta nie wzbudziła entuzjazmu. Zaledwie kilkunastu (a może nawet kilkudziesięciu) snobów nabyło ją, lecz jeszcze setki egzemplarzy zalegały w magazynach. Dopiero w jakiś czas potem kilka jej sztuk trafiło na prestiżowe aukcje i targi muzyczne, jako zjawisko unikatowe, a w historii muzyki wręcz rewolucyjne. Na nic zdała się aktywność przeciwników tego banalnego skandalu, usiłujących przekonać uczestników aukcji i kolekcjonerów, że jest to najzwyklejszy negatyw tuzinkowego wykonania III symfonii przez Ottawa Symphony w roku 1973 pod kierownictwem Olivera Moody. Przy tej okazji zespół przekupionych prawników zaskarżył przed Sądem Federalnym przepis, pozwalający używać tytułów bez ograniczeń. Jednym nie mogło się to wszystko pomieścić w głowie, podczas gdy inni nie mieli z tym najmniejszych kłopotów. Pozew oddalono, jako nie dość umotywowany i będący w sprzeczności z artykułem o wolności słowa. A w tym samym czasie znany prezenter Edward N. Edwards z radiostacji WNYB, raz a dobrze wspomniał ciepło o tym utworze i odtworzył kilka jego fragmentów. Zainteresowanie płytą wzrosło błyskawicznie i sprawiło, że w ciągu najbliższych miesięcy nakład został wyczerpany. Rozważano nawet ponowne wykonanie publiczne.

Trudno zakończyć to wszystko wyraźną konluzją. Nadzieja na jednoznaczny wniosek jest tym mniejsza, że już kończy się przerwa między częściami symfonii albo że kończy się mój powrót do domu z nudnego koncertu. Właśnie wkładam klucz w zamek i przychodzi mi na myśl, od pewnego czasu jątrząca opinię publiczną, sprawa dwóch różnych, niezależnie powstałych utworów muzycznych, dziś już trochę zapomnianych, które między sierpniem a grudniem roku 2003 cieszyły się niejaką popularnością w Ameryce. Pierwszym z nich jest utwór na instrumenty smyczkowe i elektroniczne, kompozycja osiadłego w USA w latach dziewięćdziesiątych XX wieku Szwajcara Ralpha Kincka. Tytuł tego utworu – NO COPYRIGHTS. Drugim utworem jest licząca zaledwie 3'46 kompozycja instrumentalno–wokalna w wykonaniu zespołu rockowego „Nostradamus”, pod tytułem OUT OF ©. Choć oba utwory należą do skrajnie różnych gatunków, to tytuły winny zaniepokoić każdy prawniczy umysł. Być może problem tytułów, w których pojawia się owo magiczne słowo, sprawi, że za jakiś czas copyright będzie znaczyć i odnosić się do czegoś zupełnie innego, tak jak słowo demokracja, które choć brzmi dokładnie tak samo, to jednak dzisiaj nie oznacza wcale tego, co kiedyś.





 <– Spis treści numeru