[ Pisarze w PRL ]
[ Rzeczy i ciała ]
[ Zaproszenie na Podkarpacie ]
[ Swego nie znacie ]
Wracam właśnie z długiej podróży w przeszłość. Dzięki lekturze
książki Lawina i kamienie, nagrodzonej przez Fundację Kultury,
byłem w czasach PRL–u, zwłaszcza w okresie lat 40., 50., 60.
i w nieco mniejszym stopniu w kolejnych dekadach. Była to wędrówka
pouczająca. W taką podróż w przeszłość warto zaopatrzyć się
w pomocne dla wędrowca przewodniki. Tak też zrobiłem. Oprócz książki
Anny Bikont i Joanny Szczęsnej sięgnąłem po inne prace, poświęcone
uwikłaniu pisarzy w komunizm: w słynne, acz pomijane Pokolenie
„pryszczatych” Alicji Lisieckiej, Obławę Joanny Siedleckiej,
opracowanie Henryka Słabka o obrazie polskich intelektualistów
w latach 1944- 1989, biografię Pawła Jasienicy, zapiski Jana
Parandowskiego i Ireny Szymańskiej. Bez tego dodatkowego wsparcia
człowiek mógłby pobłądzić w zaułkach przeszłości i zatracić jasność
widzenia.
Lawina i kamienie to ważna książka, bowiem jest kolejną
próbą rozliczenia kultury PRL, zwłaszcza okresu stalinowskiego, próbą
wyraźnego pokazania kłamstw, propagandy, upodlenia twórców, ale też
ich dokonań, ich przezwyciężania strachu i życia w sprzeciwie wobec
władz. Praca ta, na wpół historyczna, na wpół reportażowa, jest
potrzebna także dlatego, by nie stosować w analizie czasu PRL ocen
skrajnych – jak np. u Mieczysława Rakowskiego, który uważa, że
wszystko, co w kulturze tych lat się pojawiło, było dobre, czy – jak
pisał Wiesław Paweł Szymański – że publikacje choćby apolitycznych
tekstów były formą kolaboracji z reżimem.
Autorki są dziennikarkami „Gazety Wyborczej” i ich
spojrzenie nie jest obiektywnym obrazem historyka, badacza
przeszłości. Mają swoje sympatie i uprzedzenia. Ich wizja PRL-
u to publicystyka, a zarazem od pewnego momentu zapis uczestniczek
wydarzeń. Dlatego osobisty ton narracji, zaangażowanie po stronie
jednych przeciw innym postawom i poglądom zmienia perspektywę
historyczną. W książce są wypowiedzi pisarzy, ich komentarz do
dawnych postaw i wyborów, czasem skomentowane przez autorki,
czasem zaś pozostawione bez komentarza. I tak wypowiedź Kazimierza
Brandysa, oceniająca II RP jednostronnie negatywnie, pozostała bez
komentarza, bez historycznego zobiektywizowania.
W książce podkreśla się rolę pewnych osób i zdarzeń, a pomija
całe obszary w naszej kulturze z lat PRL–u ważne z punktu
widzenia historii tego okresu.
Poszczególne fragmenty książki publikowane były w latach 90.
na łamach „Gazety”, a obecnie zostały one przeredagowane,
uzupełnione, skonsultowane m.in. z Michałem Głowińskim, Janem
Gondowiczem, Markiem Edelmanem czy Ryszardem Matuszewskim.
Wydawałoby się, że wobec tego w książce nie będzie większych
błędów czy braków. Błędy jednak są, np. wiersz Staffa nie nosi tytułu
„O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny”, tylko Deszcz
jesienny, są też inne, podobnie jak i luki w zapisie bibliograficznym.
Mimo to książka jest pozycją wartościową i pouczającą.
Co to za dzieło? Autorki, na przykładzie kilku życiorysów
znanych literatów, pokazują, jak pisarze dochodzili do stalinizmu,
wychodząc z różnych stron, od różnych postaw światopoglądowych –
by potem od niego odejść i przejść na stronę opozycji. Pokazują proces
dochodzenia do zrozumienia, że praktyka totalitarna jest złem,
a ideologia komunistyczna odrzuca wartości humanistyczne, że wreszcie
warto działać w celu demokratyzacji warunków życia. Mało kto zdawał
sobie sprawę z faktu, że komunizm może upaść – w każdym razie nie
byli to bohaterowie tej książki.
I tu mam problem, a myślę, że i czytelnicy będą go mieli:
podtytuł książki brzmi bowiem Pisarze wobec komunizmu, a to
sugeruje szeroką perspektywę. Czytelnik ma prawo oczekiwać, że ujrzy
obraz całej gamy postaw – od wiernopoddaństwa tych literatów, którzy
poszli na pełną współpracę (np. Ważyka, Borowskiego, Putramenta,
Iwaszkiewicza, Tuwima, Gałczyńskiego, Kruczkowskiego), poprzez
kontestację komunizmu przez niezłomnych (np. Parandowskiego,
Malewską, Herberta, Białoszewskiego, Bąka, Jerzego Brauna,
Cata–Mackiewicza), aż po ukazanie przemiany od zaczadzenia
ideologią stalinowską po późniejsze od niej odejście (postawy
Woroszylskiego, Jastruna, Konwickiego, Słonimskiego,
Andrzejewskiego, Szymborskiej, Szczypiorskiego, Wirpszy,
Kapuścińskiego, Matuszewskiego, Zimanda, Janion, Ścibora-
Rylskiego, Niziurskiego i innych). Tego nie ma, tak jak brakuje
wiadomości o próbach wychowywania przez cały okres PRL młodych
pokoleń na „człowieka socjalistycznego” (a warto byłoby
przypomnieć warstwę propagandową w powieściach Minkowskiego,
Niziurskiego, Nienackiego i innych pisarzy dla młodzieży).
Dzieło Szczęsnej i Bikont jest uboższe o te tematy. Nie opisuje
całego spektrum postaw pisarzy wobec systemu totalitarnego w PRL,
wobec nacisków władz, cenzury, ograniczeń papieru itd. Nie pokazuje
heroizmu ludzi pióra, zepchniętych przez władze na margines.
Zapomina o pisarzach zamkniętych w więzieniu (a warto było
przypomnieć areszt Pawła Jasienicy, uwięzienie Jerzego Brauna czy
Kazimierza Moczarskiego, proces Melchiora Wańkowicza). Autorki nie
piszą o pięknej karcie „Tygodnika Powszechnego” i o ludziach
z tym pismem współpracujących. Pokazują drugą stronę: pisarzy-
komunistów, piewców Stalina i „wiosny sześciolatki”, chociaż nie
opisują wyłącznie pokolenia „pryszczatych”. Jerzy Andrzejewski
czy Adam Ważyk należeli przecież do generacji wcześniejszej.
Lawina i kamienie nie stanowi także zbiorowego portretu
stalinistów. Brakuje tu bowiem wielu życiorysów sztandarowych
funkcjonariuszy kultury stalinowskiej: Sokorskiego, Kruczkowskiego,
Kierczyńskiej, Jastruna, Putramenta. Nie jest to również portret
rozczarowanych do komunizmu dawnych towarzyszy, bowiem brak np.
sylwetek Rudnickiego, Dygata, Czeszki, Newerly'ego, Markiewicza
czy Odojewskiego. Kto więc jest bohaterem tej liczącej ponad 500
stron księgi i co jest jej celem?
Autorki najwięcej miejsca poświęcają Kazimierzowi Brandysowi,
Wiktorowi Woroszylskiemu, Jerzemu Andrzejewskiemu, Tadeuszowi
Borowskiemu, Tadeuszowi Konwickiemu, sporo – Adamowi
Ważykowi, Antoniemu Słonimskiemu oraz Czesławowi Miłoszowi.
O innych wspominają mimochodem lub wcale. Dlaczego bohaterami są
ci pisarze? Czy byli to najwybitniejsi w latach 50. i 60. ludzie pióra?
Byli ważni, ale raczej nie najwybitniejsi – można wskazać lepszych od
nich. Niestety, w książce brakuje wyjaśnienia co do przyjętego klucza
wyboru właśnie tych pisarzy i ich drogi życiowej. Czym kierowały się
autorki w doborze postaci i wątków? Można uznać, że chodzi po
prostu o ulubionych przez dziennikarki literatów II połowy XX wieku
i wcale nie wyłącznie późniejszych uczestników opozycji. Notabene,
autorki używają zużytego już pojęcia „opozycja demokratyczna”,
tak jakby w PRL istniała też opozycja niedemokratyczna.
Na ogół publikuje się recenzje pochwalne, pisane przez przyjaciół
autorów. Przeciwnicy ideowi czy polityczni twórców książek często
stosują praktykę rodem z PRL – pomówienie lub przemilczenie. Jakże
rzadkie są rzetelne i obiektywne oceny książek, wskazanie zalet i wad
publikacji. Taka recenzja jest przydatna dla autora, bowiem pozwala
poprawić niedociągnięcia. Nie spotkałem tego typu recenzji
omawiającej Lawinę i kamienie. Dlatego chcę omówić tę książkę
właśnie w sposób obiektywny, wskazać jej braki i możliwości
przekomponowania materiału w kolejnych wydaniach.
Celem książki Anny Bikont i Joanny Szczęsnej jest pokazanie
przemian kilku pisarzy uwikłanych w komunizm, którzy przeszli na
stronę rewizjonizmu, opozycji wewnątrzsystemowej, a potem opozycji
politycznej. Dlatego też obecność Tadeusza Borowskiego w książce jest
niezrozumiała. Był on stalinistą i popełnił samobójstwo w apogeum
swojego zaangażowania w stalinizm. Należałoby go pominąć, chociaż
jego życiorys jest skądinąd ciekawy.
Autorki koncentrują swą uwagę na pisarzach krajowych
z pominięciem emigracji. Dlaczego zatem tyle miejsca poświęcono
paryskiej „Kulturze” Giedroycia, a pominięto londyńskie „
Wiadomości” Grydzewskiego? Czemu o Antonim Słonimskim czy
Józefie Henie autorki piszą tak, jakby od początku byli oni
antystalinistami? Dlaczego szczegółowo opisują literatów z Warszawy,
ignorując tych z Krakowa, Wrocławia, Gdańska czy Lublina? Nie ma
więc sylwetek Szymborskiej, Lema, Broszkiewicza, Malewskiej,
Szaniawskiego, Staffa, Kuśniewicza i wielu innych. Pisząc
o stalinizmie, zaczynają od Lwowa z lat 1939-1941, zapominając
o innych ośrodkach kulturalnych Kresów czy o Wilnie z lat 1940-
1941. Nie wyjaśniają, jak to się stało, że w roku 1920 pisarze stawili
się w Centralnym Komitecie Propagandy i pisali reportaże
o zbrodniach bolszewików, o walkach wojska polskiego, wzywali do
broni – a 20 lat później wielu z literatów poszło na współpracę
z komunistami.
Główna teza książki nie jest nowa: wolność zawdzięczamy grupie
dawnych partyjnych aparatczyków. Lawina i kamienie ma pokazać
czytelnikowi, w jaki sposób pewni pisarze z towarzyszy stali się
obywatelami. Dlatego pominięcie wielu osób i środowisk literackich,
zwłaszcza pozawarszawskich, ugrupowań niepodległościowych, pisarzy
i organizacji katolickich, służy jednemu celowi: ułatwia udowodnienie
wspomnianej tezy. A że odbiega od prawdy... Pamiętajmy, że
w opozycji do komunistów stanęło wiele środowisk (co autorki
mimochodem przyznają). Nie jest prawdą, że wszyscy byli przeciw,
a kolaborowała tylko wąska grupa (jak piszą niektórzy autorzy, np. Jacek
Trznadel) – ale nie było też sytuacji odwrotnej, w której wszyscy
byliby za, a grupa literatów, którym spadła łuska z oczu, zaczęła
reformować, a następnie zwalczać system. Prawda jest bardziej
złożona.
Mimo z góry założonej tezy, pierwsze 350 stron książki (od lat
40. do roku 1968) czyta się znakomicie: to ciekawa i dająca do
myślenia lektura, bogata w nowe informacje i fakty. Dowiadujemy się
na przykład, że po ujawnieniu zbrodni stalinowskich bohaterów książki
nie wzburzały procesy polityczne, sfingowane zarzuty wobec akowców,
ale złe traktowanie innych komunistów (np. Gomułki).
Autorki przytaczają dokumenty z lat 50. i 60., sięgnęły m.in. do
stenogramów posiedzeń Związku Literatów Polskich, czerpią też
wiedzę z teczek SB, udostępnionych przez IPN (chociaż są
przeciwniczkami idei lustracji osób publicznych). Kilkakrotnie
weryfikują wypowiedzi Tadeusza Konwickiego. Okazuje się, że to, co
po latach mówił o swej postawie w latach 50. czy 60., często mijało
się z prawdą (na dowód autorki przedstawiają zapis autentycznych
wypowiedzi Konwickiego ze stenogramów). Bikont i Szczęsna
przypominają, że w artykułach z okresu stalinowskiego pisarz
szkalował biskupa Kaczmarka, któremu władze wytoczyły proces
polityczny. Dowiadujemy się też, że Tadeusz Borowski był agentem
tajnych służb, że Andrzejewski działał w zarządzie TPPR, Kazimierz
Brandys pisał oszczerstwa o PSL Mikołajczyka, a Woroszylski
najprawdopodobniej brał udział w fałszerstwach w czasie wyborów
z 1947 roku. Bardzo ciekawy jest obraz Kongresu Pokoju we Wrocławiu.
Widzimy prawdziwe oblicze obrad, dyktat ekipy radzieckiej i wyjazd
co odważniejszych ludzi z Zachodu. Poznajemy też kulisy zebrań
w ZLP. Czytamy, że Ważyk odrzucił pomysł wznowienia książek
Bolesława Micińskiego i Marii Pawlikowskiej, zaś Broniewski nie
chciał wznowień Lechonia, Wierzyńskiego i Balińskiego. Autorki
piszą, że Agnieszka Osiecka i Andrzej Bursa
rzucali gromy na Poemat dla dorosłych Ważyka.
W książce pokazano proces odchodzenia od idei partii
komunistycznej. Cenne jest też wykorzystanie wywiadów
przeprowadzonych przez autorki z Konwickim, Brandysem
i Woroszylskim, bowiem udzielając głosu swoim żyjącym wtedy
bohaterom, pozwalają im wyjaśnić motywy, jakimi kierowali się
pisarze w swoich wyborach politycznych. Sięgają też po wyjaśnienia
pisarzy z innych publikacji, m.in. z Hańby domowej. O akcesie do
komunizmu Ważyk mówił, że było to szaleństwo, Stryjkowski
tłumaczył strachem, Brandys – swoim rozczarowaniem
i w konsekwencji odrzuceniem dorobku II RP, Konwicki zaś
z przekonaniem twierdził, że „cała Europa była wtedy na lewo”.
Gdyby tak było, komuniści nie musieliby fałszować wyników
referendum z 1946 i wyborów z 1947 roku. Nie byłoby też pisarzy
odrzucających idee komunistyczne czy socrealizm, a przecież tacy
wtedy byli.
Autorki nie zadały swoim rozmówcom pytania, dlaczego po roku
1956, gdy odchodzili oni od PZPR, zachowali swoje przywileje, ordery
nadane w czasach stalinowskich, mieszkania przy alei Róż, wille,
prawo do korzystania z lecznicy rządowej itd. Byli w opozycji, ale
z wszelkimi przywilejami ludzi władzy – podkreślał w swojej pracy
Henryk Słabek. Wypominał to bohaterom tej książki Stanisław Dygat
(pominięty w opowieści). W Lawinie i kamieniach nie ma o tym
mowy, tak jak nie ma np. rewelacyjnych zapisów rozmów
telefonicznych Konwickiego z Dygatem, podsłuchiwanych przez SB.
Wiele nowego materiału przynosi opis wyrzucenia grupy pisarzy
z PZPR w roku 1966. Autorki cytują zapis „rozmów
kwalifikacyjnych”, podważając m.in.
świadectwo Konwickiego z Kalendarza i klepsydry.
Dużo miejsca poświęciły wydarzeniom 1968 roku – już dość dobrze opisanym.
Jedyne, czego mi brakuje, to stosunku do marca 1968 pisarzy o nieżydowskich korzeniach: byłoby
to pouczające. Zbędne zaś było – moim zdaniem – posługiwanie się
cytatami z pracy Michała Głowińskiego Marcowe gadanie,
ponieważ nie dotyczyły one głównego tematu książki. Pisząc o roku
1968, autorki przytaczają wypowiedź Jerzego Markuszewskiego, który
czuł się bezpieczny, bo nie był Żydem. A przecież SB w tym okresie
prześladowała również pisarzy o nieżydowskim pochodzeniu: np.
Jasienicę, Kisielewskiego, Zawieyskiego. O śmierci Zawieyskiego
autorki piszą, że popełnił samobójstwo. Przyjmują więc wersję
oficjalną, lansowaną przez MSW z roku 1969. Ten sparaliżowany
pisarz nie mógł nagle wyjść z pokoju, otworzyć okna, przejść przez
barierkę balkonu i rzucić się na ulicę. Zdjęcia z sekcji zwłok pokazują
ślady pobicia. Obecnie przyjmuje się najbardziej prawdopodobną
wersję wydarzeń, że to SB dokonała mordu i upozorowała
samobójstwo pisarza.
Dalsze rozdziały książki, dotyczące lat 70. i 80. sprawiają
wrażenie pisanych pośpiesznie, z mniejszym zaangażowaniem niż
najlepiej przedstawiony okres socrealizmu i rok 1956. Im bliżej
czasów, które pamiętam, tym mniej odnajdywałem w książce
elementów, które znam. Lata 70. zostały pokazane wyrywkowo,
w kilku odsłonach. Udział pisarzy w wydarzeniach wydaje się coraz
słabszy. Nie wiemy, co myśleli bohaterowie książki o wydarzeniach,
które miały wtedy miejsce. Nie ma słowa o stosunku pisarzy do
masakry na Wybrzeżu w 1970 roku, o flircie z ekipą Gierka czy
o wielkim spędzie mieszkańców Warszawy na Stadion 10–lecia
w czerwcu 1976 roku, aby potępić „warchołów” z Radomia i Ursusa
ani o reakcji świata kultury na to „widowisko”. Nie ma mowy
o ważnym konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” z końca
dekady, gdzie zastanawiano się, jak wyjść z kryzysu epoki Gierka.
Bohaterowie książki bledną, a ich sylwetki wcale nie pięknieją,
przeciwnie, wyglądają coraz gorzej: w latach 70. Andrzejewski
w zasadzie nie wychodzi z pokoju z powodu zamroczenia alkoholowego,
a jego udział w działalności opozycyjnej ogranicza się do podpisywania
protestów. Konwicki praktycznie nie interesuje się działalnością
opozycyjną, odmawia podpisywania apeli. Kazimierz Brandys
pokazany jest jako egocentryk i postać mało ciekawa. Gdy mowa
o procesach politycznych, brakuje nazwisk obrońców pokrzywdzonych
(a byli to m.in. Jan Olszewski czy Władysław Siła–Nowicki).
Do lepiej napisanych należy jeszcze rozdział o pierwszej wizycie
papieża w Polsce: pokazuje on oczami Kazimierza Brandysa moment
przemiany społeczeństwa i atmosferę Warszawy. Potem, niestety, jest
już gorzej. To nieprawda, że spiker informujący w „Dzienniku
Telewizyjnym” o wyborze Karola Wojtyły na papieża wyglądał na „
speszonego i bynajmniej nie rozradowanego”. Należało to
zweryfikować [chyba sprawdzić?]: prezenterem tym był Andrzej
Kozyra i chociaż czytał on ustalony wcześniej tekst, nie był w stanie
ukryć swojej radości z wyboru papieża. Został po tym występie zdjęty
z anteny TVP na 3 miesiące.
Kolejne rozdziały Lawiny i kamieni są coraz krótsze, coraz
bardziej powierzchowne. Powstanie „Solidarności” autorki
przypisują... KOR–owi. Twierdzą, że „Solidarność” to była
przygoda innego pokolenia, zapominając, że był to w 1981 roku ruch
masowy. Związek liczył 9 milionów członków i wielu sympatyków.
Nie można więc mówić o przygodzie jednego pokolenia.
„Solidarność” połączyła wiele pokoleń – od przedwojennych
profesorów uniwersytetów, akowców, dawnych rewizjonistów po
ówczesną młodzież.
Okres 10 lat rządów generała Jaruzelskiego doczekał się relacji
bardzo pobieżnej. Z tego czasu autorki wybrały jedynie zabójstwo
Grzegorza Przemyka, a potem dyskusję o Hańbie domowej. Przy
pomocy lustracyjnych metod dezawuują polemistów, a nie odnoszą się
do meritum sprawy uwikłania pisarzy w stalinizm. Jeśli autorki
potępiają samą ideę lustracji, to czemu korzystały z akt IPN? Czemu
wyciągały „ haki” na swych antagonistów: Urbankowskiego,
Szymańskiego i Trznadla? Bikont i Szczęsna bardzo krytycznie
omawiają artykuły o twórczości stalinistów, zamieszczone w numerach
„Poezji” w 1986 roku. Ale co nieprawdziwego zawierały te
artykuły? O tym nie ma mowy. Czytelnik ma uwierzyć na słowo, że
były złe. Pamiętam, że publikacja tekstów w „Poezji” była ważnym
wydarzeniem. Po raz pierwszy w oficjalnej prasie podjęto temat
stalinizmu. Po „Poezję”, która w Warszawie została wycofana
z kiosków, musiałem pojechać do Gdyni. W piśmie tym zaprezentowano
sylwetki pisarzy stalinistów, także tych, którzy później weszli do
opozycji. Zarzucano im ukrywanie swojej przeszłości. „Poezja”
przypomniała epizody stalinowskie wielu poetów. Dla mojego
pokolenia było to ważne. W połowie lat 80. pojawiło się
zainteresowanie epoką stalinowską i w II obiegu ukazało się kilka
opracowań na ten temat. Co więcej, w związku z tym, że esej Bohdana
Urbankowskiego omawiał twórczość także wielu ludzi z opozycji z lat
80. (np. Woroszylskiego), dziwić mogła kampania władz, wymierzona
w redakcję „Poezji”. A przecież cenzura czytała przed publikacją
wszystkie materiały. Nakład pisma skonfiskowano, „Poezję”
zawieszono, redaktorów usunięto i po pewnym czasie pismo
przywrócono w innym składzie. Stało się wtedy nudne i posłuszne.
Okazało się, że pokazanie mechanizmów indoktrynacji w latach 50.
było niewygodne dla ekipy Jaruzelskiego, bowiem generał stosował
podobne metody jak w latach 50., kiedy to prasa oskarżyła
Urbankowskiego o antyradzieckość.
Autorki przedstawiają te fakty inaczej. Dla nich tekst z „
Poezji” (którego nie omawiają, wolą sięgnąć po późniejszą książkę
Urbankowskiego) jest wyrazem... antysemityzmu. Dowodem ma być
przytaczanie prawdziwych nazwisk poetów (np. Agatstein Jastruna), ale
przecież same podają w swej książce pierwotne nazwisko Ważyka
(Wagman). Gdzie tu antysemityzm? Czy przywołanie prawdziwego
nazwiska Pawła Jasienicy stanowi np. wyraz wrogości wobec polskich
Tatarów, a podanie nazwiska przodków Kazimierza Wierzyńskiego ma
być wyrazem antygermanizmu? Jeśli tak – to stosując tę miarę –
autorki również można nazwać antysemitkami, bowiem pisały
o korzeniach Ważyka czy Brandysów. Tego typu polemika nie ma
związku z meritum problemu i jest zbędna. Nie należy szastać
zarzutem antysemityzmu tylko dlatego, że się kogoś nie lubi.
W końcowych partiach książki razi duża ilość polemik, które są
niepotrzebne. Obniżają one wartość książki jako pracy o historii.
Wygląda na to, że autorki chciały przy okazji zaatakować swoich
przeciwników ideologicznych, a nie tylko pisać o postawie pisarzy
wobec komunizmu.
Również niektóre wątki poboczne z końca pracy (w Aneksie)
są niepotrzebne, np. wywiad z Herlingiem–Grudzińskim, znany
już z „Gazety Wyborczej”. Jest zbędny, bo wcześniej nie było
o Herlingu ani słowa.
Lawina i kamienie sprawia na razie wrażenie brudnopisu,
który należałoby przerobić, żeby czytelnik odniósł z lektury więcej
korzyści. Książka byłaby lepsza, gdyby pokazać również inne
środowiska, usunąć zbędne polemiki i ewidentne pomyłki
faktograficzne. Należałoby pokazać pisarzy piszących w latach
stalinowskich do szuflady (jak Staff, Herbert) czy wydających
w firmach prywatnych (jak Parandowski u Gebethnera, któremu po
wydaniu w 1951 roku świetnej Alchemii słowa cofnięto koncesję
na wydawnictwo). Warto też wyjaśnić, jakie były korzenie rodzinne
pisarzy, jak odnosili się do komunizmu pisarze chłopscy, inteligenci,
środowisko ziemiańskie, przedwojenni narodowcy, liberałowie, a jak
lewica z PPS. Przydałby się wreszcie pełny obraz reakcji świata
kultury na stan wojenny. Należałoby dobrze opisać całą dekadę
Jaruzelskiego, przypomnieć o kolejnej kolaboracji literatów
(Żukrowskiego, Auderskiej, Nienackiego, Minkowskiego,
Dobraczyńskiego – szefa PRON, którego dziś minister edukacji chce
wprowadzić do listy lektur szkolnych!). Warto by napisać o rezygnacji
ostatnich naiwnych z legitymacji partyjnej (np. Edmunda Niziurskiego
czy Tadeusza Łomnickiego). Należało też pokazać zaangażowanie
twórców w wybory 1989 roku i ich dalsze losy. Czekamy na taką
książkę.
Piotr Łopuszański
Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu, Prószyński i S-ka, Warszawa 2006.
Książka Andrzeja Stasiuka Noc jest dramatem napisanym na
zamówienie Düsseldorfer Schauspielhaus, teatru miejskiego o ponad
stuletniej tradycji. Premiera tego utworu w reżyserii Mikołaja
Grabowskiego odbyła się w roku 2005. Noc stanowi część
większego zamierzenia pod nazwą „Nowa Europa. Czekanie na
barbarzyńców”, obejmującego także utwory Jurija Andruchowycza
z Ukrainy, Jáchyma Topola z Czech i Pétera Zilahy'ego z Węgier.
Książka nosi podtytuł Słowiańsko–germańska tragifarsa
medyczna. Wprawdzie autor w krótkim wprowadzeniu zastrzega, że
jego utwór „to nie jest sztuka, ale zbiór tekstów do śpiewania, do
recytacji”, ale lektura raczej temu przeczy, zwłaszcza że pojawiają się
tu takie elementy tradycyjnego dramatu, jak komentujący wydarzenia
sceniczne Chór. Można szukać w nim nawet analogii do Dziadów
czy Nocy Walpurgii.
Akcja utworu za punkt wyjścia bierze zdarzenie prawdziwe.
Młody złodziej z Polski, członek szajki dokonującej w Niemczech
włamań przez rozbijanie witryn sklepowych samochodami, ginie
podczas napadu, zastrzelony przez właściciela sklepu jubilerskiego.
Dalszy rozwój akcji, w której serce zabitego zostaje nielegalnie
przeszczepione jego zabójcy, jest już wytworem wyobraźni autora.
Oszczędna akcja stanowi kanwę dla ujawnienia przesądów
i stereotypów dominujących w stosunkach pomiędzy Polakami
i Niemcami, a nawet szerzej, pomiędzy Wschodem i Zachodem.
Rozumiane są one nie tylko jako wspólnoty o różnych do niedawna
systemach politycznych, ale także nieprzystające do siebie obszary
kultury, technologii, cywilizacji. Wschód, oprócz Polaków,
reprezentują tu Rosjanie i Mołdawianie. Dla Niemców Wschód jest
krainą złodziei, gangsterów i oszustów, a jedyną korzyść można
uzyskać przez import ludzkich organów. Z kolei Niemcy są
postrzegani przez mieszkańców Wschodu jako ludzie bezwzględni,
kierujący się w postępowaniu ślepym posłuszeństwem, i przywiązani
do bezdusznego porządku.
Zarówno Niemcy, jak i Polacy przypisują pozytywną rolę
w kształtowaniu wzajemnych stosunków wyłącznie sobie, co znajduje
wyraz nawet w tak niedorzecznych sądach, jak te o nakręcaniu
koniunktury gospodarczej Zachodu przez kradzieże samochodów czy
zabezpieczaniu prawa mieszkańców Wschodu do własności przez
zabijanie złodziei.
Książka zawiera elementy absurdalnego humoru, którego świetnym
przykładem jest dialog zabitego z jego własną duszą albo logika
lekarzy namawiających pacjenta do przyjęcia przeszczepu, mimo że
dawcą jest mieszkaniec Wschodu – powołują się oni przy tym na
argument, że zabity był studentem germanistyki. Groteskowy jest także
dialog zwłok polskiego złodzieja z jego niemieckim zabójcą,
a zarazem biorcą jego serca.
Gorzkim humorem zaprawiony jest obraz stosunków handlowych
pomiędzy Wschodem i Zachodem, w którym w jedną stronę płyną
samochody, pralki i lodówki, a w drugą „krew i mięso”, czyli
gotowe do przeszczepu części ludzkiego ciała. Ironicznie brzmi
konstatacja, że zachodni dobrobyt osiągnął taki poziom, iż brakuje mu
jedynie nieśmiertelności, którą trzeba sprowadzać ze Wschodu. Daleka
od ideału jest także perspektywa współpracy, w której „tu [na
Zachodzie] są fabryki aut, tam [na Wschodzie] plantacje ciał
i wszystko się zgadza, bo Wschód potrzebuje rzeczy, a Zachód
potrzebuje krwi”.
Przedstawiając mieszkańców Wschodu jako ogarniętych kultem
dóbr materialnych, autor rozprawia się z jeszcze jednym mitem,
jakoby w zjednoczonej Europie Słowianie, w zamian za rozwinięte
technologie, mieli wnieść do wspólnego dobra swoją duchowość.
Wydaje się on też wątpić, aby nadzieje, wizje i obawy współczesnych
Europejczyków mógł zaspokoić model człowieka posiadającego „
słowiańskie serce i germański rozum”.
Klarownemu, choć przerysowanemu obrazowi przeciwstawiającemu
współczesny Wschód i Zachód nie służą odtwarzane w książce
karykaturalne portrety niemieckich i rosyjskich okupantów z okresu
drugiej wojny światowej, utrwalone w pamięci Polaków, świadków
tamtych wydarzeń i przekazywane przedstawicielom młodszych
pokoleń.
Przypadek zadecydował o tym, że wydanie książki zbiegło się
z ochłodzeniem oficjalnych stosunków polsko–niemieckich. Wiele
osobistości ze świata kultury po obu stronach wyraziło nadzieję, że
przyczyni się ona do lepszego porozumienia pomiędzy Polakami
i Niemcami. Wydaje się, że nadzieje te są przesadne, gdyż do
publiczności, wśród której opisane przesądy są zakorzenione, książka
ta zapewne nigdy nie trafi. Niemniej jednak, przez obnażanie
wzajemnych uprzedzeń, może ona stanowić mały krok na drodze do
zgody i skłonić do współpracy opartej na zasadach partnerstwa.
Przykładem takiej współpracy może być zainspirowana przez Noc
płyta pod tym samym tytułem, nagrana przez Niemca Paula Wirkusa
i Polaka Mikołaja Trzaskę.
Krzysztof Sąsiadek
Andrzej Stasiuk, Noc. Słowiańsko–germańska tragifarsa medyczna, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2005.
Gdyby grzybów było w bród, może by ta książka nie powstała. Agata
Chmura, zniechęcona nieudanym grzybobraniem, opuściła las i trafiła do...
jednego z najstarszych w Polsce sanktuariów maryjnych (wcześniejszych niż
jasnogórskie). Nie wiedziała, że znajduje się w tak ważnym miejscu. Ktoś
powiedział jej, że tu, przed wizerunkiem Matki Boskiej Borkowskiej (17 km
od Rzeszowa, niedaleko Kielnarowej) modliła się św. Jadwiga – królowa. Dla
polonistki, absolwentki Uniwersytetu Jagiellońskiego, taka informacja musiała
być piorunująca. Gdy wróciła do Rzeszowa, napisała artykuł o odkrytym
miejscu. Miała już doświadczenie dziennikarskie, współpracowała m.in. z „
Wiadomościami Podkarpackimi”, „Dniem Rzeszowa”, „Dniem
Podkarpacia”. Namówiono ją do napisania cyklu, jej artykułami zainteresował
się Andrzej Żmuda – redaktor naczelny Wydawnictwa Ad Oculos. Przydały się
naukowe wycieczki z lat krakowskich, studenckich, umiała patrzeć na kościoły
i doceniać także ich wyposażenie. Zaczęła szukać informacji o miejscach mało
znanych, obrosłych legendami, uznanych przez Stolicę Apostolską, a często
nieznanych w Polsce. O miejscach pełnych zabytków, zagadkowych historii,
o spotkaniach z zakonnikami, o znakach Bożej obecności i płaszczu Matki
Boskiej okrywającej okolicę. Zaczęła pisać o ziemi, z której wyrosła, która
zrodziła w niej zainteresowania etnografią, historią, sztuką, przyrodą.
Okazało się, że odkryty obraz znajduje się w Borku Starym od czasów, zanim
Kazimierz Wielki włączył te ziemie do państwa polskiego. Wymieniany
w XVII–wiecznym „ Atlasie” Wilhelma Gruppenberga obok 1200
najsłynniejszych na świecie obrazów Matki Bożej.
Gdy Agata Chmura szukała sanktuarium w Jarosławiu, miejscowi nie bardzo
wiedzieli, gdzie ono jest, ale za to wskazywali drogę „gdzie jest Matka
Boska”. Takie językowe regionalizmy musiała odgadywać.
Książka Agaty Chmury jest pierwszą z zaplanowanej trzytomowej całości.
Autorka zaczęła od sanktuariów papieskich, czyli zatwierdzonych przez Stolicę
Apostolską. Agata Chmura dokładnie pamięta koronacje obrazów nuncjusza
papieskiego abp. Józefa Kowalczyka w 1996 r. w Dębowcu i przez Papieża
Jana Pawła II w 1997 r. w Jaśliskach k. Dukli.
W niewielkiej książeczce autorka opisała miejsca kultu swojego regionu, które
odkryła podczas rodzinnych wędrówek i które odegrały ważną rolę w jej życiu.
Na mapie polskiej pobożności istnieje wiele miejsc kultu. To one poprzez
swoje usytuowanie, często w miejscach górzystych i samotnych, dzięki
surowemu lub pięknemu krajobrazowi, są znakiem harmonii i odbiciem piękna
Boga – napisała we wstępie do swojej książki.
Podczas spotkania autorskiego w Muzeum Niepodległości w Warszawie, 15
lutego br. Agata Chmura wzbudziła chęć obejrzenia tych miejsc. Książka
adresowana jest raczej do nietypowych pielgrzymów, którzy jak i ona ciekawi
są miejsc mało znanych. Autorka może być przewodnikiem po Podkarpaciu dla
tych, którzy lubią słuchać o dziadach kalwaryjskich, o ocalałych, cudownych
rękach biskupa, o księżach ( jak F. Stopa), którzy ratowali po wojnie religijne
pamiątki, o obrazach, które zaznały równej czci po przeniesieniu z Kresów,
o Trójkącie Maryi i polskim La Salette.
Książka pięknie wydana. Ilustrowana przez Grażynę Janecką, która na okładce
zamieściła wizerunek Płaczącej Maryi. To Jej swój Krzyż Virtuti Militari
ofiarował generał Józef Haller. Jan Paweł II podarował biały różaniec z masy
perłowej, a Prymas Tysiąclecia Stefan Wyszyński powiedział, że jest to
miejsce, gdzie uczymy się pokuty. Książka o sanktuariach papieskich może
nam pomóc dotrzeć do takich miejsc, zachwycić się różanym wieńcem Maryi
i zapłakać razem z Nią.
Wybierając się na Podkarpacie w maju, warto wiedzieć (to jedna z wielu
istotnych ciekawostek w książce), że właśnie Starowiejska Pani zainspirowała
mieszkającego nieopodal jezuitę, Karola Antoniewicza do napisania
nieprzemijających pieśni ogólnopolskich, takich jak: Chwalcie łąki
umajone, Królowej Anielskiej śpiewajmy, O Maryjo, przyjm w ofierze.
Grażyna Zabłocka
Agata Chmura, Sanktuaria podkarpackie papieskie, Agencja Wydawnicza Ad Oculos, Warszawa-Rzeszów 2006.
Ziemie powiatu pruszkowskiego, z racji położenia w bliskości
stolicy i paru większych miast, zatracają powoli to, co dla nich
charakterystyczne. Z małych miasteczek i osiedli znikają
niepostrzeżenie stare, zabytkowe zabudowania, ustępując miejsca
agresywnemu nowoczesnemu budownictwu. Latami zaniedbywane
i niedoceniane obiekty powoli popadają w ruinę. W końcu ich stan
techniczny uniemożliwia remont i trzeba je rozebrać. W samej
Podkowie zniknął w ten sposób już niejeden dom, ważny dla
historii miasteczka – jak ten, który należał do pana Kaczora,
pierwszego sołtysa miasta czy do rodziny Mieczysławy
Ćwiklińskiej. Lepszy los spotkał „Aidę”, letnią siedzibę Hanny
i Jarosława Iwaszkiewiczów, która ocalała i została wyremontowana
dzięki ogromnemu entuzjazmowi nowych właścicieli. A właśnie –
jak pisze Maria Barbasiewicz – „Ochrona kultury regionalnej
i tradycji jest skuteczna wtedy, gdy sami mieszkańcy danego regionu
dbają o te walory, są wyczuleni na los niszczonych lub
opuszczonych zabytków, kultywują niektóre zwyczaje”.
Autorka oprowadza nas po okolicy z pieczołowitością bliską sercu
każdego, kto ma ochotę odkrywać na nowo urodę najbliższych
stron. Kieruje jego spojrzenie ku najmniejszej kapliczce czy figurce,
skromnie ukrytej na poboczu drogi, skłania do zadumy nad
pięknem krajobrazu.
Zwróciłam uwagę na opis Zarybia, majątku obecnie należącego do
Brwinowa. Jest w nim wzmianka o zawodach sportowych dla
młodzieży, jakie zorganizowano tam podczas okupacji. A więc
przewodnik traktuje nie tylko o topografii i architekturze, ale także
o życiu mieszkańców regionu. Z tym większą ciekawością się go
czyta – czy to w trakcie wędrówek po pruszkowskich ziemiach, czy
też w domu, przy kominku, z myślą o kolejnej eskapadzie.
Świetnie się stało, że w dobie powszechnej unifikacji wszystkiego
– stylu życia, obyczaju, architektury – publikuje się serię
przybliżającą nam to, co swojskie, bliskie, a tym samym często
niedoceniane. I dobrze, że napisanie poszczególnych tomów (ten
jest już czwarty z kolei) powierzono różnym autorom. Dzięki ich
subiektywnemu spojrzeniu powstał cykl bogaty przez swą
różnorodność.
Hanna Gradkowska
Maria Barbasiewicz, Tradycja Mazowsza. Powiat pruszkowski.
Przewodnik subiektywny, Warszawa 2007.
Seria „Tradycja Mazowsza” wydawana jest przez Mazowieckie
Centrum Kultury i Sztuki i prezentuje poszczególne powiaty
województwa mazowieckiego. Ukazały się drukiem tomy opisujące
powiaty: wyszkowski, ostrowski i węgrowski. Koncepcja całości
oraz w 2007 roku wydany Powiat pruszkowski są autorstwa
Marii Barbasiewicz, której teksty publikowane były w numerach
29/30, 38 i 39 PMK.