Przez prawie 50 lat niepozorny budynek stojący na rogu ulic
Modrzewiowej i Wschodniej tętnił życiem. Czas obszedł się okrutnie
z tym miejscem, tak mocno związanym z Podkową. Do przeszłości
należy kolejny już punkt na mapie Podkowy. Dobrze, że możemy
dzięki wspomnieniom i fotografiom przywrócić minione lata,
przypomnieć ludzi, którzy wpisali się na stałe w historię naszego
miasta.
Jeden z gości restauracji „Pod Bachusem”, nazywanej
później po prostu „Bachusem”, namalował kiedyś ten lokal i pracę
ofiarował właścicielom. Była to, zdaje się, forma zapłaty za
konsumpcję, zresztą dość rozpowszechniona w artystycznym światku.
Na olejnym obrazie budynek wydaje się cichy, jakby martwy. Okna
z otwartymi zielonymi okiennicami i zamkniętymi drzwiami; tylko
sosny,
lekko pochylone, jakby pod wpływem wiatru, wprowadzają trochę ruchu.
Nic jednak nie sugeruje, że wewnątrz toczy się życie: ludzie jedzą,
rozmawiają, śmieją się. Tego nie odczytamy z obrazu, ale wiedział
o tym malarz i inni bywalcy restauracji Eugeniusza Bojanowicza.
Wieloletnim podkowianom i ich gościom trudno wyobrazić sobie
Podkowę bez tego lokalu. Skromny budynek przy ulicy Wschodniej
zrósł się z pejzażem miasta–ogrodu, przez prawie pół wieku
służył mieszkańcom najpierw jako lokal gastronomiczny, a później jako
sklep spożywczy. We wrześniu 2006 został zamknięty.
Kto bywał „Pod Bachusem”? W soboty i niedziele,
w okresie kiedy prowadził restaurację Eugeniusz Bojanowicz, wzdłuż ulicy
Modrzewiowej ciągnął się sznur samochodów z warszawskimi
numerami. Nierzadko byli to pracownicy ambasad, często attaché
ambasady włoskiej, który upodobał sobie ten cichy lokal
w podwarszawskim mieście–ogrodzie. Właściciel miał z tego
powodu sporo kłopotów, kilkakrotnie wzywano go do pałacu
Mostowskich, gdzie sugerowano, by został stałym współpracownikiem,
który będzie informować władze, o czym rozmawiają jego klienci.
Straszono ojca, że zamkną mu zakład, jeśli nie podejmie współpracy
z UB. Ojciec za każdym razem tłumaczył, że nie słucha rozmów gości,
bo jest zajęty ich obsługiwaniem. Miał takie swoje powiedzenie, że
w restauracji to, co mówią klienci, musi być traktowane jak spowiedź
w konfesjonale – wspomina Zbigniew Bojanowicz.
Z Warszawy przyjeżdżali w soboty i niedziele liczni goście,
którzy chętnie łączyli wycieczkę poza miasto ze smacznym obiadem
w dobrej restauracji (przyjeżdżał wtedy do pracy kucharz z Warszawy).
Wśród nich pan Zbigniew zdołał zapamiętać Tadeusza Bocheńskiego,
popularnego spikera Polskiego Radia. Zostawił właścicielowi „Pod
Bachusem” swoją książkę Znasz tylko moje listy z sympatyczną
dedykacją: WPP Bojanowiczom na pamiątkę wielu miłych chwil
spędzonych w Podkowie Leśnej – Tadeusz Bocheński. A poniżej data:
21 V 1961.
Znana aktorka Mieczysława Ćwiklińska, właścicielka „
Irambo” – willi przy ul. Helenowskiej – bywała tu często, podobnie
jak państwo Skotniccy z ulicy Bukowej albo pisarka Barbara Gordon
oraz państwo Chrzanowscy.
Odwiedzała nas także Irena Krzywicka, dziennikarka i pisarka,
z której synem Andrzejem chodziłem do jednej klasy, przyjaźniliśmy się.
Krzywicka zostawiła mi swoją książkę „Dzieci wśród nocy”,
okupacyjną opowieść o swoich synach. Bywał też często Benedykt
Hertz. Nie wiem, dlaczego wydawał mi się groźny i bardzo się go bałem.
Byłem wtedy małym chłopcem. Kiedyś, siedząc w restauracji, napisał
na serwetce jakąś zabawną bajkę, bo ten gatunek upodobał sobie
w ostatnich latach; przechowujemy ją w rodzinnych papierach.
Często bywał w „Bachusie” hrabia Ludwik Grabowski (pochowany na
podkowiańskim cmentarzu), malarz z tzw.
sześciu domków, jak nazywano powstałe w latach trzydziestych
budynki osiedla Młochówek, na skraju lasu, autor portretów
Eugeniusza i jego żony. W zbiorach państwa Bojanowiczów znajdują
się książki z dedykacjami od autorów, bywalców lokalu. Pola
Gojawiczyńska ofiarowała swoje Opowiadania i Słupy
ogniste. Na egzemplarzu Ziemi Elżbiety napisała: Panu
Bojanowiczowi, który nas żywi, karmi i myśli, abyśmy nie byli głodni
w Podkowie. Z serdecznością P. Gojawiczyńska. 1/VII 56.
Restauracja została uwieczniona także przez innego pisarza –
Bogdana Wojdowskiego. Żoną jego była starsza córka Anny
i Jarosława Iwaszkiewiczów. „Bachus” znalazł się w jednym
z opowiadań z tomu Maniuś Bany, zatytułowanego Stasia –
mleczarka. Ową Stasię, mieszkankę Żółwina, zaprasza przystojny
wozak rozwożący węgiel do restauracji pana Bojanowicza. Mieści się
ona przy ulicy Wschodniej w ... Wilhelmowie. Autor zmienił więc tylko
nazwę miasta–ogrodu, przywołując jego dawne brzmienie,
zachował natomiast wszystkie inne dane topograficzne, a także
rzeczywiste nazwisko właściciela i opis samego lokalu. Miejsce, gdzie
wozak zaprasza Stasię, to nie byle jaka knajpa, obiad podają dobry, choć
tradycyjny, toteż panna czuje się doceniona i uszanowana, a czytelnik
zostaje wprowadzony w lokalne zwyczaje. Książka wyszła
w wydawnictwie PIW w roku 1980. Eugeniusz Bojanowicz prowadził restaurację
do roku 1971, kiedy sam już dobiegał siedemdziesiątki. Kolejni dzierżawcy
przejęli lokal, ale potem to już
nie była ta sama restauracja – wspomina syn, który przez lata pomagał
rodzicom w jej prowadzeniu.
Jakie były jej początki, kim był Eugeniusz Bojanowicz?
Urodził się w 1903 roku w Warszawie, w rodzinie rzemieślniczej, ale
lata szkolne spędził w Siedlcach. Do stolicy wrócił po skończeniu
nauki i od razu porwał go wir wojny polsko–bolszewickiej.
Siedemnastolatek zgłosił się jako ochotnik do wojska i uczestniczył
w kampanii kijowskiej. Było to pierwsze, ale nie ostatnie jego zetknięcie
się z Rosją Sowiecką. Prosto z wojska trafił do pracy w gastronomii.
Przeszedł w ciągu życia kolejne szczeble drabiny społecznej od
pikolaka do właściciela restauracji. Zaczynał jako pomocnik kelnera
(czyli właśnie pikolak) w Hotelu Europejskim. Po krótkim czasie został
zauważony przez pracodawców i wysłany na stypendium do
najlepszych restauracji: Ritza w Paryżu, Gellerta w Budapeszcie oraz
do Berlina. Znał już dwa języki, teraz poznał kolejny. Po
półtorarocznej praktyce wrócił do macierzystego lokalu. Pracował teraz
już jako kelner. Tutaj poznał ekspedientkę Sabinę Rewerską, która
pracowała przy obsłudze kelnerów. Zgodnie z niepisanym kodeksem
pracowniczym hotelu młodzi ukrywali przed otoczeniem swoje
uczucia, spotykali się tylko w niedziele na spacerze w Łazienkach. Po
ślubie w 1927 roku Sabina odeszła z pracy, młodzi zamieszkali w Warszawie przy
Freta 33, w mieszkaniu odkupionym od pewnej nieznajomej kobiety.
Dziwnym zbiegiem okoliczności pierwsza właścicielka mieszkania
została po latach ich sąsiadką... na Powązkach.
Ojciec niewiele opowiadał o swojej pracy w Europejskim, ale
kiedy odwiedzaliśmy na Wszystkich Świętych Cmentarz Powązkowski,
co krok odnajdował groby swoich niegdysiejszych gości i wtedy
sypały się anegdoty.
Mniej więcej w połowie lat trzydziestych Eugeniusz odszedł
z Hotelu Europejskiego i został współudziałowcem restauracji „
Bachus”. Wśród pamiątek rodzinnych zachował się bloczek
rachunkowy z nadrukiem „Bachus – restauracja – ul. Widok 25
Warszawa”. Pracował tam, będąc jednocześnie udziałowcem hotelu
Imperial w Alejach Jerozolimskich 121. O „Bachusie” pisał
również Kordian
Tarasiewicz w książce Cały wiek w Warszawie (2005).
W 1938 roku urodził się Zbigniew Wojciech, trzecie z kolei dziecko
Eugeniusza i Sabiny, jedyne, któremu udało się przeżyć. I zaraz potem
historia wciągnęła w swoje tryby młodego ojca. W 1939 roku został
powołany do wojska i skierowany do Lwowa, do jednostki sanitarnej.
Pracował w szpitalu wojskowym i to go uratowało; tak Niemcy, jak
i Sowieci pozostawili personel szpitala w spokoju. Wielu polskich
oficerów ujawniło się wówczas na wezwanie władz radzieckich i ich
ciała pozostały w rosyjskiej ziemi. Eugeniusz ukrywał w magazynie
szpitalnym za workami ziemniaków kpt. Michała Kisielińskiego. Ten
dowódca batalionu Legii Akademickiej nie uległ namowom
propagandy radzieckiej, czekał na sposobność ucieczki. Niebawem,
przebrani w cywilne ubrania, zostawili za sobą radziecki kraj.
Zawiązana wcześniej przyjaźń zaowocowała wspólną pracą
w konspiracji. Od początku okupacji niemieckiej restaurację „
Bachus” Niemcy zajęli jako lokal Nur f\"ur Deutche. Odwiedzali ją
żołnierze niemieccy, przejeżdżający przez Warszawę na front wschodni
i powracający stamtąd. Bojanowicz nadal
pracował jako kelner, a równocześnie został wciągnięty do konspiracji
przez kolegę ze Lwowa. Kapitan Kisieliński, pseudonim „Modrzew”,
żołnierz Armii Krajowej, odkupował broń od żołnierzy niemieckich dla
potrzeb podziemia. Trwało to jakiś czas, do momentu, gdy stała
bywalczyni restauracji, zapewne szpieg, ostrzegła Eugeniusza przed
dalszą działalnością. Wtedy zwolnił się z pracy i postanowił wyjechać
z Warszawy. Jego przyjaciel po wyzwoleniu został aresztowany. Zmarł po
wyjściu z więzienia w 1954 roku.
Eugeniusz Bojanowicz
Podkowę poznał jeszcze przed wojną. Tutaj przyjeżdżał z żoną
i synem na letnie miesiące do domu przy ulicy Cichej, należącego do
pani Grylicz–Gryzimy, wdowy po adwokacie, lub do pana
Wróbla, przy Jeżynowej. Na kupionej w 1940 roku działce przy rogu
Modrzewiowej i Wschodniej państwo Bojanowiczowie postanowili zbudować
dom. Zdobycie pozwolenia na budowę wydawało się w tym okresie nierealne.
Wynajęci cieśle przez miesiące wykonywali poszczególne elementy
domu na działce pani Grylicz, by potem, w ciągu jednej nocy
zmontować całość. Bez żadnych dźwigów, bez dzisiejszej nowoczesnej
technologii w ciągu nocy stanął gotowy budynek. Był to rok 1942.
Widać go z naszego okna – pan Zbigniew pokazuje mi zgrabny,
sprawiający wrażenie murowanego dom. – Kiedy wprowadzaliśmy się,
nie było jeszcze podłogi, tylko gliniana polepa. Ściany ocieplono
warstwą igliwia zmieszanego z wapnem. Później został otynkowany,
dlatego nie widać, że jest drewniany.
W 1943 roku Eugeniusz Bojanowicz zdecydował, razem
z kolegą udziałowcem warszawskiego „Bachusa” Kazimierzem
Dąbskim, otworzyć lokalik. Zbudowali małą, drewnianą budkę na
dwa–trzy stoliki, z zapleczem kuchennym i barkiem, i – na
pamiątkę warszawskiej restauracji nazwali „Pod Bachusem”.
W ciągu kilkudziesięciu lat budynek rozbudowano
wzdłuż ulicy Modrzewiowej.
Czas Powstania rodzina Bojanowiczów przeżyła w Podkowie, choć niewiele brakowało,
a byłoby inaczej. 1 sierpnia pan Eugeniusz wsiadał już do kolejki EKD,
by jechać do Warszawy, kiedy konduktor szepnął mu, by jednak
pozostał. Oglądam zachowaną pamiątkę – fałszywy Ausweiss,
dokument chroniący przed wywózką na roboty.
Z ostatnich miesięcy 1944 roku pozostała w pamięci małego
Zbyszka akcja kopania okopów, do której Niemcy zapędzali dorosłych
mężczyzn z Podkowy i okolicy. Eugeniusz został zmuszony także do
pracy przy rąbaniu drzewa, niezbędnego do uruchomienia niemieckiego
samochodu na holzgas, czyli gaz drzewny. Było to osiągnięcie
techniczne, które zafascynowało młodego chłopca, dziś jeszcze pamięta
dokładnie, jak skonstruowane było to urządzenie. Inna zapamiętana
sytuacja wiązała się z przetrzymywanymi w sąsiedztwie żołnierzami
węgierskimi. Pas zieleni pomiędzy Podkową Główną i Wschodnią stał
się miejscem uwięzienia węgierskich żołnierzy, uznanych przez
Niemców za zdrajców. Mieszkali w ziemiankach wykopanych w ziemi
i wyścielonych słomą – wspomina pan Zbigniew.
Wyzwolenie Eugeniusz przyjął bez entuzjazmu, dziwiąc się
tym, którzy cieszyli się z nadchodzącej wolności. Oba spotkania
z Rosją radziecką dały mu dosyć powodów do obaw o przyszłość kraju.
Restauracja nadal działała, a jej powierzchnię nieznacznie
powiększono. Została też dobudowana osłonięta weranda wzdłuż ulicy
Modrzewiowej – miejsce dla stałych gości, lubiących spędzać dużo
czasu przy stoliku. Jak wyglądała organizacja pracy w rodzinnym
przedsiębiorstwie? Do obsługi gości zatrudniano tylko mężczyzn. Ta
decyzja była konsekwencją pobytu Eugeniusza Bojanowicza na
Zachodzie i obserwowania pracy tamtejszych dobrych restauracji.
Również do gotowania bardziej wymyślnych potraw dla specjalnych
gości – w soboty i niedziele – przyjeżdżał kucharz z warszawskiego
„Bachusa”, pan J. Dąbski.
Zachowało się zdjęcie pracowników podkowiańskiej restauracji
przed frontem budynku. Z tyłu stoi szef, a przy schodkach pięciu
mężczyzn w zapiętych pod szyję białych kitelkach (takich jak
właściciel) z długimi rękawami. Za nimi stoi Sabina Bojanowicz,
jedyna wówczas kobieta w przedsiębiorstwie męża, zatrudniona
w kuchni. Później pracowała też jej siostra, Marta. Kelnerzy nawet
w czasie upału nie mogli nosić lekkich koszul z krótkimi rękawami.
Takie zasady obowiązywały w restauracjach, w których był wcześniej
zatrudniony, i takie przyjął u siebie. Ojciec wspominał, że w Hotelu
Europejskim, podczas upałów zmieniał kołnierzyk i mankiety co
godzinę. Nic dziwnego, że cudzoziemcy dobrze czuli się w takim
lokalu.
Syn często pomagał rodzicom w pracy, ale nigdy nie jadał
w lokalu, podobnie jak oni sami. To była niepisana zasada. Mama
przynosiła obiad z kuchni do domu, ale na sali nie wolno nam było
jeść. Klienci traktowani byli przez ojca jak goście zaproszeni do domu.
Pamiętam, że kiedyś odwiedziła nas moja obecna żona. Jedliśmy obiad,
kiedy okazało się, że w restauracji zabrakło sztućców, bo nagle zjawiło
się mnóstwo gości. Ojciec bez wahania zabrał wszystkie ze stołu, a nam
dał kuchenne, aluminiowe.
Pamiętam, że w pomieszczeniach restauracji stały wielkie
bele białego papieru – wspomina pani Jolanta Bojanowicz. Pisał o tym
także Jerzy Kasprzycki w swoim artykule o warszawskim „
Bachusie”. – Na obrusy z materiału kładziono dla
każdego klienta nowy, czysty papierowy obrus. Podobnie było
w Podkowie. Pamiętajmy, że nie istniały wtedy pralki automatyczne
i przy dużym ruchu trudno było nadążyć ze zmianą obrusów.
Ojciec miał bardzo elegancką zastawę, której używał dla
gości, ale kiedy część jej zginęła, wycofał ją i podawał tylko dla
wybranych. Byli oni zapraszani do tzw. gabinetu, oddzielonego
od całego lokalu, co pozwalało na większą swobodę rozmów
i niezależność.
Mimo konieczności systematycznego zaopatrywania
restauracji w niezbędne produkty pan Bojanowicz nigdy nie miał
samochodu. Ziemniaki i warzywa przywozili mu dostawcy na miejsce,
często korzystał z taksówek, ale wiele produktów przywozili z żoną
kolejką. Ta ciężka praca wymagała solidnego wypoczynku, toteż na
zimowe miesiące – od połowy listopada do połowy marca – lokal
zamykano. Trwały prace remontowe, a właściciele
wyjeżdżali wtedy na urlop do Krynicy lub Ciechocinka, podreperować
zdrowie. Mimo tego w 1971 roku Eugeniusz Bojanowicz zakończył
pracę, a lokal wydzierżawił. Niedługo cieszył się odpoczynkiem, dwa
lata później zmarł. Lokal prowadzili kolejno dzierżawcy, m.in. pan
Trzciński i państwo Ołdakowie. W połowie lat 90. powstał tu sklep,
który prowadziła najpierw pani Wanda Misiurewicz, a później pani
Teresa Woźniak.
Zbigniew Bojanowicz wzrósł, można rzec – w cieniu
restauracji. Nie pragnął jednak iść w ślady ojca, który mu to skutecznie
odradzał. Wybrał inną drogę, ale zachował szacunek dla ludzi
pracujących w gastronomii. To ciężki kawałek chleba, a w tamtych
czasach, gdy nie było jeszcze takich jak dziś urządzeń, to była
mordercza praca. Latem, podczas upałów rozgrzana płyta kuchenna
dawała taki żar, jak w piekle. Kuchnia była węglowa, temperatura jak
w parowozie, żadnej klimatyzacji, za oknami upał, kelnerzy zapięci na
ostatni guzik, w muszkach, co chwila wpadali do kuchni ponaglając
kuchennych, aby goście nie czekali na posiłek. Nie było też elektrycznych lodówek
ani zamrażarek. Pierwszą olbrzymią lodówkę ojciec kupił w 1950
roku.
Do tego czasu stosowano metody tradycyjne – lód rąbano zimą
i przechowywano w pryzmach. Na stawach w Oldakówce albo na
podmokłych łąkach w Otrębusach rąbaliśmy w lutym lód
i przewoziliśmy do Podkowy. Układało się go w wysokie piramidy,
polewając szczodrze wodą, aby nie dochodziło nigdzie powietrze. Do
dziś pamiętam trzaskanie polewanych brył lodu. Lód następnie
zasypywano trocinami i tak przechowywał się do września.
Odrąbywaliśmy go kawałkami, kiedy był potrzebny, np. do chłodzenia
w lodówkach oraz do „kręcenia” lodów; to było moje zadanie.
Czasem pomagali mi koledzy. Najpierw
rąbało się lód, którym wypełniony był drewniany cebrzyk, w środku
którego znajdował się miedziany pobielany zbiornik z masą, z której
powstawały lody.
Wiatraczek wewnątrz zbiornika kręcił się w jedną stronę, podczas
gdy korba poruszała zbiorniczek w drugą. Trzeba było kręcić co najmniej
godzinę, była to ciężka praca.
Za domem postawiono drewniane szopy na opał oraz lodownię.
Kiedy zaczęły się walić ze starości, Eugeniusz zaczął budować
zaplecze dla planowanej powiększonej restauracji
(pralnię i obieralnię). Takie miał zamiary, choć wiedział, że syn wybrał
inną drogę. Budynek wzniesiony dla potrzeb restauracji został później
przerobiony na dom rodzinny, w którym zamieszkali państwo Maria Jolanta
i Zbigniew. Są rodzicami dwóch córek – Ewy i Magdy – oraz
dziadkami sześciorga wnucząt.
Zbigniew Bojanowicz ukończył Wydział Melioracji ze
specjalnością budownictwa wodnego. Po pięciu latach praktyki
w terenie podjął pracę w Zjednoczeniu Budownictwa Wodno-Inżynieryjnego,
przekształconego później na Generalną Dyrekcję
Budownictwa Hydrotechnicznego i Rurociągów Energetycznych „
Energopol”. Jako bezpartyjny doszedł tylko do stanowiska głównego
specjalisty bądź naczelnika wydziału. Dopiero w 1987 roku został
Generalnym Koordynatorem Realizacji Inwestycji Gospodarki Wodnej.
Do Biura Generalnego Koordynatora został przeniesiony z Polskiego
Górnictwa Naftowego
i Gazownictwa.
Ma w swoim archiwum podziękowanie od Ministrów: Budownictwa
i Ochrony Środowiska m.in. za budowę stopnia wodnego „Kościuszko”
na Wiśle w Krakowie. Otrzymał liczne odznaczenia m.in. Krzyż
Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Jolanta Bojanowicz jest hydrologiem, pracowała
w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Była też nauczycielką
w Nowej Wsi i w szkole KIK w Podkowie Leśnej. Pan Zbigniew
jest radnym czwartej kadencji.
W liście gratulacyjnym do Przewodniczącego Rady Miasta i burmistrza
Podkowy Leśnej napisanym z okazji 80–lecia miasta–ogrodu pani
Starosta Powiatu Pruszkowskiego Elżbieta Smolińska wspominała
specyficzną atmosferę Podkowy oraz miejsca, które najlepiej
zapamiętała. Oprócz czytelni pani Sucheckiej, cukierni Koneckiego
i „diablicy” w parku miejskim, z której dzieci szalały na sankach,
przypomniała
restaurację: Cóż to były za rodzinne obiadki „U Bachusa”,
gdzie niezapomniany pan Bojanowicz serwował najlepsze na świecie grzanki
z mózgiem i befsztyki z tartym chrzanem. O szczupaku faszerowanym
nie da się mówić bez ściśniętej krtani.
Małgorzata Wittels
1. Właściciel i obsługa restauracji „Bachus” przed wejściem, lata 60.
2. Fałszywy Ausweiss Eugeniusza Bojanowicza
3. Eugeniusz Bojanowicz w drzwiach werandy „Bachusa”
4. Sabina Bojanowicz z kucharzem