PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 53

Album z Podkową

Pod Bachusem



Przez prawie 50 lat niepozorny budynek stojący na rogu ulic Modrzewiowej i Wschodniej tętnił życiem. Czas obszedł się okrutnie z tym miejscem, tak mocno związanym z Podkową. Do przeszłości należy kolejny już punkt na mapie Podkowy. Dobrze, że możemy dzięki wspomnieniom i fotografiom przywrócić minione lata, przypomnieć ludzi, którzy wpisali się na stałe w historię naszego miasta.

Jeden z gości restauracji „Pod Bachusem”, nazywanej później po prostu „Bachusem”, namalował kiedyś ten lokal i pracę ofiarował właścicielom. Była to, zdaje się, forma zapłaty za konsumpcję, zresztą dość rozpowszechniona w artystycznym światku. Na olejnym obrazie budynek wydaje się cichy, jakby martwy. Okna z otwartymi zielonymi okiennicami i zamkniętymi drzwiami; tylko sosny, lekko pochylone, jakby pod wpływem wiatru, wprowadzają trochę ruchu. Nic jednak nie sugeruje, że wewnątrz toczy się życie: ludzie jedzą, rozmawiają, śmieją się. Tego nie odczytamy z obrazu, ale wiedział o tym malarz i inni bywalcy restauracji Eugeniusza Bojanowicza. Wieloletnim podkowianom i ich gościom trudno wyobrazić sobie Podkowę bez tego lokalu. Skromny budynek przy ulicy Wschodniej zrósł się z pejzażem miasta–ogrodu, przez prawie pół wieku służył mieszkańcom najpierw jako lokal gastronomiczny, a później jako sklep spożywczy. We wrześniu 2006 został zamknięty.

Kto bywał „Pod Bachusem”? W soboty i niedziele, w okresie kiedy prowadził restaurację Eugeniusz Bojanowicz, wzdłuż ulicy Modrzewiowej ciągnął się sznur samochodów z warszawskimi numerami. Nierzadko byli to pracownicy ambasad, często attaché ambasady włoskiej, który upodobał sobie ten cichy lokal w podwarszawskim mieście–ogrodzie. Właściciel miał z tego powodu sporo kłopotów, kilkakrotnie wzywano go do pałacu Mostowskich, gdzie sugerowano, by został stałym współpracownikiem, który będzie informować władze, o czym rozmawiają jego klienci. Straszono ojca, że zamkną mu zakład, jeśli nie podejmie współpracy z UB. Ojciec za każdym razem tłumaczył, że nie słucha rozmów gości, bo jest zajęty ich obsługiwaniem. Miał takie swoje powiedzenie, że w restauracji to, co mówią klienci, musi być traktowane jak spowiedź w konfesjonale – wspomina Zbigniew Bojanowicz.

Z Warszawy przyjeżdżali w soboty i niedziele liczni goście, którzy chętnie łączyli wycieczkę poza miasto ze smacznym obiadem w dobrej restauracji (przyjeżdżał wtedy do pracy kucharz z Warszawy). Wśród nich pan Zbigniew zdołał zapamiętać Tadeusza Bocheńskiego, popularnego spikera Polskiego Radia. Zostawił właścicielowi „Pod Bachusem” swoją książkę Znasz tylko moje listy z sympatyczną dedykacją: WPP Bojanowiczom na pamiątkę wielu miłych chwil spędzonych w Podkowie Leśnej – Tadeusz Bocheński. A poniżej data: 21 V 1961.

Znana aktorka Mieczysława Ćwiklińska, właścicielka „ Irambo” – willi przy ul. Helenowskiej – bywała tu często, podobnie jak państwo Skotniccy z ulicy Bukowej albo pisarka Barbara Gordon oraz państwo Chrzanowscy.

Odwiedzała nas także Irena Krzywicka, dziennikarka i pisarka, z której synem Andrzejem chodziłem do jednej klasy, przyjaźniliśmy się. Krzywicka zostawiła mi swoją książkę „Dzieci wśród nocy”, okupacyjną opowieść o swoich synach. Bywał też często Benedykt Hertz. Nie wiem, dlaczego wydawał mi się groźny i bardzo się go bałem. Byłem wtedy małym chłopcem. Kiedyś, siedząc w restauracji, napisał na serwetce jakąś zabawną bajkę, bo ten gatunek upodobał sobie w ostatnich latach; przechowujemy ją w rodzinnych papierach.

Często bywał w „Bachusie” hrabia Ludwik Grabowski (pochowany na podkowiańskim cmentarzu), malarz z tzw. sześciu domków, jak nazywano powstałe w latach trzydziestych budynki osiedla Młochówek, na skraju lasu, autor portretów Eugeniusza i jego żony. W zbiorach państwa Bojanowiczów znajdują się książki z dedykacjami od autorów, bywalców lokalu. Pola Gojawiczyńska ofiarowała swoje OpowiadaniaSłupy ogniste. Na egzemplarzu Ziemi Elżbiety napisała: Panu Bojanowiczowi, który nas żywi, karmi i myśli, abyśmy nie byli głodni w Podkowie. Z serdecznością P. Gojawiczyńska. 1/VII 56.

Restauracja została uwieczniona także przez innego pisarza – Bogdana Wojdowskiego. Żoną jego była starsza córka Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. „Bachus” znalazł się w jednym z opowiadań z tomu Maniuś Bany, zatytułowanego Stasia – mleczarka. Ową Stasię, mieszkankę Żółwina, zaprasza przystojny wozak rozwożący węgiel do restauracji pana Bojanowicza. Mieści się ona przy ulicy Wschodniej w ... Wilhelmowie. Autor zmienił więc tylko nazwę miasta–ogrodu, przywołując jego dawne brzmienie, zachował natomiast wszystkie inne dane topograficzne, a także rzeczywiste nazwisko właściciela i opis samego lokalu. Miejsce, gdzie wozak zaprasza Stasię, to nie byle jaka knajpa, obiad podają dobry, choć tradycyjny, toteż panna czuje się doceniona i uszanowana, a czytelnik zostaje wprowadzony w lokalne zwyczaje. Książka wyszła w wydawnictwie PIW w roku 1980. Eugeniusz Bojanowicz prowadził restaurację do roku 1971, kiedy sam już dobiegał siedemdziesiątki. Kolejni dzierżawcy przejęli lokal, ale potem to już nie była ta sama restauracja – wspomina syn, który przez lata pomagał rodzicom w jej prowadzeniu.

Jakie były jej początki, kim był Eugeniusz Bojanowicz? Urodził się w 1903 roku w Warszawie, w rodzinie rzemieślniczej, ale lata szkolne spędził w Siedlcach. Do stolicy wrócił po skończeniu nauki i od razu porwał go wir wojny polsko–bolszewickiej. Siedemnastolatek zgłosił się jako ochotnik do wojska i uczestniczył w kampanii kijowskiej. Było to pierwsze, ale nie ostatnie jego zetknięcie się z Rosją Sowiecką. Prosto z wojska trafił do pracy w gastronomii. Przeszedł w ciągu życia kolejne szczeble drabiny społecznej od pikolaka do właściciela restauracji. Zaczynał jako pomocnik kelnera (czyli właśnie pikolak) w Hotelu Europejskim. Po krótkim czasie został zauważony przez pracodawców i wysłany na stypendium do najlepszych restauracji: Ritza w Paryżu, Gellerta w Budapeszcie oraz do Berlina. Znał już dwa języki, teraz poznał kolejny. Po półtorarocznej praktyce wrócił do macierzystego lokalu. Pracował teraz już jako kelner. Tutaj poznał ekspedientkę Sabinę Rewerską, która pracowała przy obsłudze kelnerów. Zgodnie z niepisanym kodeksem pracowniczym hotelu młodzi ukrywali przed otoczeniem swoje uczucia, spotykali się tylko w niedziele na spacerze w Łazienkach. Po ślubie w 1927 roku Sabina odeszła z pracy, młodzi zamieszkali w Warszawie przy Freta 33, w mieszkaniu odkupionym od pewnej nieznajomej kobiety. Dziwnym zbiegiem okoliczności pierwsza właścicielka mieszkania została po latach ich sąsiadką... na Powązkach.

Ojciec niewiele opowiadał o swojej pracy w Europejskim, ale kiedy odwiedzaliśmy na Wszystkich Świętych Cmentarz Powązkowski, co krok odnajdował groby swoich niegdysiejszych gości i wtedy sypały się anegdoty.

Mniej więcej w połowie lat trzydziestych Eugeniusz odszedł z Hotelu Europejskiego i został współudziałowcem restauracji „ Bachus”. Wśród pamiątek rodzinnych zachował się bloczek rachunkowy z nadrukiem „Bachus – restauracja – ul. Widok 25 Warszawa”. Pracował tam, będąc jednocześnie udziałowcem hotelu Imperial w Alejach Jerozolimskich 121. O „Bachusie” pisał również Kordian Tarasiewicz w książce Cały wiek w Warszawie (2005).

W 1938 roku urodził się Zbigniew Wojciech, trzecie z kolei dziecko Eugeniusza i Sabiny, jedyne, któremu udało się przeżyć. I zaraz potem historia wciągnęła w swoje tryby młodego ojca. W 1939 roku został powołany do wojska i skierowany do Lwowa, do jednostki sanitarnej. Pracował w szpitalu wojskowym i to go uratowało; tak Niemcy, jak i Sowieci pozostawili personel szpitala w spokoju. Wielu polskich oficerów ujawniło się wówczas na wezwanie władz radzieckich i ich ciała pozostały w rosyjskiej ziemi. Eugeniusz ukrywał w magazynie szpitalnym za workami ziemniaków kpt. Michała Kisielińskiego. Ten dowódca batalionu Legii Akademickiej nie uległ namowom propagandy radzieckiej, czekał na sposobność ucieczki. Niebawem, przebrani w cywilne ubrania, zostawili za sobą radziecki kraj.

Zawiązana wcześniej przyjaźń zaowocowała wspólną pracą w konspiracji. Od początku okupacji niemieckiej restaurację „ Bachus” Niemcy zajęli jako lokal Nur f\"ur Deutche. Odwiedzali ją żołnierze niemieccy, przejeżdżający przez Warszawę na front wschodni i powracający stamtąd. Bojanowicz nadal pracował jako kelner, a równocześnie został wciągnięty do konspiracji przez kolegę ze Lwowa. Kapitan Kisieliński, pseudonim „Modrzew”, żołnierz Armii Krajowej, odkupował broń od żołnierzy niemieckich dla potrzeb podziemia. Trwało to jakiś czas, do momentu, gdy stała bywalczyni restauracji, zapewne szpieg, ostrzegła Eugeniusza przed dalszą działalnością. Wtedy zwolnił się z pracy i postanowił wyjechać z Warszawy. Jego przyjaciel po wyzwoleniu został aresztowany. Zmarł po wyjściu z więzienia w 1954 roku.

Eugeniusz Bojanowicz Podkowę poznał jeszcze przed wojną. Tutaj przyjeżdżał z żoną i synem na letnie miesiące do domu przy ulicy Cichej, należącego do pani Grylicz–Gryzimy, wdowy po adwokacie, lub do pana Wróbla, przy Jeżynowej. Na kupionej w 1940 roku działce przy rogu Modrzewiowej i Wschodniej państwo Bojanowiczowie postanowili zbudować dom. Zdobycie pozwolenia na budowę wydawało się w tym okresie nierealne. Wynajęci cieśle przez miesiące wykonywali poszczególne elementy domu na działce pani Grylicz, by potem, w ciągu jednej nocy zmontować całość. Bez żadnych dźwigów, bez dzisiejszej nowoczesnej technologii w ciągu nocy stanął gotowy budynek. Był to rok 1942. Widać go z naszego okna – pan Zbigniew pokazuje mi zgrabny, sprawiający wrażenie murowanego dom. – Kiedy wprowadzaliśmy się, nie było jeszcze podłogi, tylko gliniana polepa. Ściany ocieplono warstwą igliwia zmieszanego z wapnem. Później został otynkowany, dlatego nie widać, że jest drewniany.

W 1943 roku Eugeniusz Bojanowicz zdecydował, razem z kolegą udziałowcem warszawskiego „Bachusa” Kazimierzem Dąbskim, otworzyć lokalik. Zbudowali małą, drewnianą budkę na dwa–trzy stoliki, z zapleczem kuchennym i barkiem, i – na pamiątkę warszawskiej restauracji nazwali „Pod Bachusem”. W ciągu kilkudziesięciu lat budynek rozbudowano wzdłuż ulicy Modrzewiowej.

Czas Powstania rodzina Bojanowiczów przeżyła w Podkowie, choć niewiele brakowało, a byłoby inaczej. 1 sierpnia pan Eugeniusz wsiadał już do kolejki EKD, by jechać do Warszawy, kiedy konduktor szepnął mu, by jednak pozostał. Oglądam zachowaną pamiątkę – fałszywy Ausweiss, dokument chroniący przed wywózką na roboty.

Z ostatnich miesięcy 1944 roku pozostała w pamięci małego Zbyszka akcja kopania okopów, do której Niemcy zapędzali dorosłych mężczyzn z Podkowy i okolicy. Eugeniusz został zmuszony także do pracy przy rąbaniu drzewa, niezbędnego do uruchomienia niemieckiego samochodu na holzgas, czyli gaz drzewny. Było to osiągnięcie techniczne, które zafascynowało młodego chłopca, dziś jeszcze pamięta dokładnie, jak skonstruowane było to urządzenie. Inna zapamiętana sytuacja wiązała się z przetrzymywanymi w sąsiedztwie żołnierzami węgierskimi. Pas zieleni pomiędzy Podkową Główną i Wschodnią stał się miejscem uwięzienia węgierskich żołnierzy, uznanych przez Niemców za zdrajców. Mieszkali w ziemiankach wykopanych w ziemi i wyścielonych słomą – wspomina pan Zbigniew.

Wyzwolenie Eugeniusz przyjął bez entuzjazmu, dziwiąc się tym, którzy cieszyli się z nadchodzącej wolności. Oba spotkania z Rosją radziecką dały mu dosyć powodów do obaw o przyszłość kraju.
Restauracja nadal działała, a jej powierzchnię nieznacznie powiększono. Została też dobudowana osłonięta weranda wzdłuż ulicy Modrzewiowej – miejsce dla stałych gości, lubiących spędzać dużo czasu przy stoliku. Jak wyglądała organizacja pracy w rodzinnym przedsiębiorstwie? Do obsługi gości zatrudniano tylko mężczyzn. Ta decyzja była konsekwencją pobytu Eugeniusza Bojanowicza na Zachodzie i obserwowania pracy tamtejszych dobrych restauracji. Również do gotowania bardziej wymyślnych potraw dla specjalnych gości – w soboty i niedziele – przyjeżdżał kucharz z warszawskiego „Bachusa”, pan J. Dąbski.

Zachowało się zdjęcie pracowników podkowiańskiej restauracji przed frontem budynku. Z tyłu stoi szef, a przy schodkach pięciu mężczyzn w zapiętych pod szyję białych kitelkach (takich jak właściciel) z długimi rękawami. Za nimi stoi Sabina Bojanowicz, jedyna wówczas kobieta w przedsiębiorstwie męża, zatrudniona w kuchni. Później pracowała też jej siostra, Marta. Kelnerzy nawet w czasie upału nie mogli nosić lekkich koszul z krótkimi rękawami. Takie zasady obowiązywały w restauracjach, w których był wcześniej zatrudniony, i takie przyjął u siebie. Ojciec wspominał, że w Hotelu Europejskim, podczas upałów zmieniał kołnierzyk i mankiety co godzinę. Nic dziwnego, że cudzoziemcy dobrze czuli się w takim lokalu.

Syn często pomagał rodzicom w pracy, ale nigdy nie jadał w lokalu, podobnie jak oni sami. To była niepisana zasada. Mama przynosiła obiad z kuchni do domu, ale na sali nie wolno nam było jeść. Klienci traktowani byli przez ojca jak goście zaproszeni do domu. Pamiętam, że kiedyś odwiedziła nas moja obecna żona. Jedliśmy obiad, kiedy okazało się, że w restauracji zabrakło sztućców, bo nagle zjawiło się mnóstwo gości. Ojciec bez wahania zabrał wszystkie ze stołu, a nam dał kuchenne, aluminiowe.

Pamiętam, że w pomieszczeniach restauracji stały wielkie bele białego papieru – wspomina pani Jolanta Bojanowicz. Pisał o tym także Jerzy Kasprzycki w swoim artykule o warszawskim „ Bachusie”. – Na obrusy z materiału kładziono dla każdego klienta nowy, czysty papierowy obrus. Podobnie było w Podkowie. Pamiętajmy, że nie istniały wtedy pralki automatyczne i przy dużym ruchu trudno było nadążyć ze zmianą obrusów.

Ojciec miał bardzo elegancką zastawę, której używał dla gości, ale kiedy część jej zginęła, wycofał ją i podawał tylko dla wybranych. Byli oni zapraszani do tzw. gabinetu, oddzielonego od całego lokalu, co pozwalało na większą swobodę rozmów i niezależność.

Mimo konieczności systematycznego zaopatrywania restauracji w niezbędne produkty pan Bojanowicz nigdy nie miał samochodu. Ziemniaki i warzywa przywozili mu dostawcy na miejsce, często korzystał z taksówek, ale wiele produktów przywozili z żoną kolejką. Ta ciężka praca wymagała solidnego wypoczynku, toteż na zimowe miesiące – od połowy listopada do połowy marca – lokal zamykano. Trwały prace remontowe, a właściciele wyjeżdżali wtedy na urlop do Krynicy lub Ciechocinka, podreperować zdrowie. Mimo tego w 1971 roku Eugeniusz Bojanowicz zakończył pracę, a lokal wydzierżawił. Niedługo cieszył się odpoczynkiem, dwa lata później zmarł. Lokal prowadzili kolejno dzierżawcy, m.in. pan Trzciński i państwo Ołdakowie. W połowie lat 90. powstał tu sklep, który prowadziła najpierw pani Wanda Misiurewicz, a później pani Teresa Woźniak.

Zbigniew Bojanowicz wzrósł, można rzec – w cieniu restauracji. Nie pragnął jednak iść w ślady ojca, który mu to skutecznie odradzał. Wybrał inną drogę, ale zachował szacunek dla ludzi pracujących w gastronomii. To ciężki kawałek chleba, a w tamtych czasach, gdy nie było jeszcze takich jak dziś urządzeń, to była mordercza praca. Latem, podczas upałów rozgrzana płyta kuchenna dawała taki żar, jak w piekle. Kuchnia była węglowa, temperatura jak w parowozie, żadnej klimatyzacji, za oknami upał, kelnerzy zapięci na ostatni guzik, w muszkach, co chwila wpadali do kuchni ponaglając kuchennych, aby goście nie czekali na posiłek. Nie było też elektrycznych lodówek ani zamrażarek. Pierwszą olbrzymią lodówkę ojciec kupił w 1950 roku.

Do tego czasu stosowano metody tradycyjne – lód rąbano zimą i przechowywano w pryzmach. Na stawach w Oldakówce albo na podmokłych łąkach w Otrębusach rąbaliśmy w lutym lód i przewoziliśmy do Podkowy. Układało się go w wysokie piramidy, polewając szczodrze wodą, aby nie dochodziło nigdzie powietrze. Do dziś pamiętam trzaskanie polewanych brył lodu. Lód następnie zasypywano trocinami i tak przechowywał się do września. Odrąbywaliśmy go kawałkami, kiedy był potrzebny, np. do chłodzenia w lodówkach oraz do „kręcenia” lodów; to było moje zadanie. Czasem pomagali mi koledzy. Najpierw rąbało się lód, którym wypełniony był drewniany cebrzyk, w środku którego znajdował się miedziany pobielany zbiornik z masą, z której powstawały lody. Wiatraczek wewnątrz zbiornika kręcił się w jedną stronę, podczas gdy korba poruszała zbiorniczek w drugą. Trzeba było kręcić co najmniej godzinę, była to ciężka praca.

Za domem postawiono drewniane szopy na opał oraz lodownię. Kiedy zaczęły się walić ze starości, Eugeniusz zaczął budować zaplecze dla planowanej powiększonej restauracji (pralnię i obieralnię). Takie miał zamiary, choć wiedział, że syn wybrał inną drogę. Budynek wzniesiony dla potrzeb restauracji został później przerobiony na dom rodzinny, w którym zamieszkali państwo Maria Jolanta i Zbigniew. Są rodzicami dwóch córek – Ewy i Magdy – oraz dziadkami sześciorga wnucząt.

Zbigniew Bojanowicz ukończył Wydział Melioracji ze specjalnością budownictwa wodnego. Po pięciu latach praktyki w terenie podjął pracę w Zjednoczeniu Budownictwa Wodno-Inżynieryjnego, przekształconego później na Generalną Dyrekcję Budownictwa Hydrotechnicznego i Rurociągów Energetycznych „ Energopol”. Jako bezpartyjny doszedł tylko do stanowiska głównego specjalisty bądź naczelnika wydziału. Dopiero w 1987 roku został Generalnym Koordynatorem Realizacji Inwestycji Gospodarki Wodnej. Do Biura Generalnego Koordynatora został przeniesiony z Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Ma w swoim archiwum podziękowanie od Ministrów: Budownictwa i Ochrony Środowiska m.in. za budowę stopnia wodnego „Kościuszko” na Wiśle w Krakowie. Otrzymał liczne odznaczenia m.in. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Jolanta Bojanowicz jest hydrologiem, pracowała w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Była też nauczycielką w Nowej Wsi i w szkole KIK w Podkowie Leśnej. Pan Zbigniew jest radnym czwartej kadencji.

W liście gratulacyjnym do Przewodniczącego Rady Miasta i burmistrza Podkowy Leśnej napisanym z okazji 80–lecia miasta–ogrodu pani Starosta Powiatu Pruszkowskiego Elżbieta Smolińska wspominała specyficzną atmosferę Podkowy oraz miejsca, które najlepiej zapamiętała. Oprócz czytelni pani Sucheckiej, cukierni Koneckiego i „diablicy” w parku miejskim, z której dzieci szalały na sankach, przypomniała restaurację: Cóż to były za rodzinne obiadki „U Bachusa”, gdzie niezapomniany pan Bojanowicz serwował najlepsze na świecie grzanki z mózgiem i befsztyki z tartym chrzanem. O szczupaku faszerowanym nie da się mówić bez ściśniętej krtani.



Małgorzata Wittels



Zdjęcia:


?

1. Właściciel i obsługa restauracji „Bachus” przed wejściem, lata 60.





?

2. Fałszywy Ausweiss Eugeniusza Bojanowicza





?

3. Eugeniusz Bojanowicz w drzwiach werandy „Bachusa”





?

4. Sabina Bojanowicz z kucharzem



 <– Spis treści numeru