[ Zachód słońca w Milanówku ]
[ Wizyta w Krzemieńcu ]
[ „Zenit i Nadir” – książka, która czekała pięćdziesiąt lat ]
[ „To my jesteśmy budowlą” ]
[ Pawie pióro królowej ]
Milanówek to miasto, które jednym kojarzy się z jedwabiem,
innym z fabryką narzędzi chirurgicznych, jeszcze innym
z truskawkami, które z takim sentymentem wspominał swego czasu
Wojciech Młynarski. Dla Jarosława Marka Rymkiewicza jest to jego
własne miejsce na ziemi, a więc częściowo oswojone i znane, choć nie
do tego stopnia, by przestało być ciekawe. To miejsce, z którego
można obserwować życie i o nim rozmyślać. Obojętne, czy będzie to
życie mrówki, kota, gawrona czy chwastów. Jest to życie w samej
swojej istocie, czyli w swojej urodzie i brzydocie, w trwałości
i przemijaniu, w tęsknocie i zaspokojeniu. W byciu i odchodzeniu.
Już sam tytuł Zachód słońca w Milanówku można rozumieć
dwojako, jako opis zjawiska znanego, choć z perspektywy spokojnej
prowincji widzianego jakby pełniej, głębiej, i jako opis odchodzenia,
żegnania się z życiem. Tytuł jednego z tomików poetyckich J. M.
Rymkiewicza dał nazwę wieczorowi poetyckiemu przygotowanemu
przez Irenę Jun z aktorami Teatru Dramatycznego – Joanną
Trzepiecińską i Krzysztofem Strużyckim. 6 listopada w Stawisku
spotkali się miłośnicy poezji i ci, którzy poezję nie tylko lubią, ale też
popularyzują – recytatorzy sześciu edycji Konkursu Recytatorskiego
im. Jarosława Iwaszkiewicza oraz ich nauczyciele i instruktorzy. Był
to więc podwójny koncert poezji, najpierw w wykonaniu amatorów –
ale jakże dojrzałych i pełnych pasji – a później profesjonalistów.
W spektaklu odchodzenie, żegnanie tego, co bliskie,
symbolizowała pusta ławka, jeden z kilku zaledwie rekwizytów.
Uboga scenografia miała przenosić akcent z obrazu na słowo, ale
nie było to konsekwentne. Znane obrazy sfilmowane w celu
pogłębienia nastroju, a także dźwięki kolejki były zbyt dosłownym
unaocznieniem tego, co każdy ma w pamięci z codziennych widoków,
przez co gubiła się przenośnia na rzecz realności, a pożegnanie
z krajobrazem traciło symbolikę pożegnania z życiem. Irena Jun
znakomicie oddała łagodną melancholię wierszy, to jakby cieplejsze
„oświetlenie” oglądanego świata – ludzi drzew i zwierząt –
w promieniach zachodzącego słońca, czy życia. Smutek pożegnań osładza
Rymkiewiczowi bogactwo świata, w którym każdy ma swoje miejsce
i jego uwagę – koty, gawrony, chaszcze, a także tory, ścieżka, kolejka.
Przy całym smutku – o ileż piękniej żegnać taki świat, niż
przejeżdżające za oknem tramwaje i przebiegające anonimowe tłumy
między szarymi osiedlami.
Było to udane spotkanie ze znakomitą poezją, przetwarzającą to,
co niby znane w nową, inną jakość.
M.W.
Dom, w którym urodził się Juliusz Słowacki, nie istnieje. Należał
do Gimnazjum Wołyńskiego, do jego administratora, Teodora
Januszewskiego – ojca Salomei, dziadka Poety.
Przechodził z rąk do rąk, wreszcie został rozebrany. W 1939 roku
założono na tym miejscu rosarium, w czasie wojny zniszczone. Dziś,
w miejscu drewnianego dworku znajduje się
pamiątkowy głaz.
Natomiast naprzeciwko, przy ulicy imienia Poety (dawniej Catalani, Ogrodowej) okazale
wygląda dworek przypominający zbudowany przez Euzebiusza
Słowackiego w sierpniu 1809 r., w rok po ślubie z Salomeą. Słowaccy
mieszkali w nim krótko. Jak informuje tablica
pamiątkowa, w tym domu wielki polski poeta żył w latach 1809\ddash1811.
Dom był własnością Słowackich tylko 4 lata, sprzedany po
wyjeździe rodziny do Wilna, rok przed śmiercią Euzebiusza.
Juliusz odwiedzał więc potem dwór Januszewskich, vis a vis
dawnego i w listach do matki to dom dziadków jest przywoływany. Tam młody Poeta spędzał
święta, wakacje, aż do opuszczenia Krzemieńca na zawsze w 1830 roku.
Kilkanaście lat później napisze:
Ileż to lat (...) przychodzą mi na myśl te kamienie pod domem
babuni, na które często patrzałem w dnie słotne, widząc jak krople wody
dachowej wyjadają w nich żłobki i dziury –
żłobki te jeszcze dziś widzę przed sobą – moje dziecinne oczy wmyślały się
w nie głęboko...
Towarzystwo Odrodzenia Kultury Polskiej w Krzemieńcu od
dawna starało się o utworzenie Muzeum Juliusza Słowackiego
w dworku Słowackich, w którym po wojnie mieściła się biblioteka. Dopiero
w latach 1998–99 rozpoczęto projekt wcielać w życie.
Przedstawicielom rządu polskiego jak i ukraińskiego zależało, by
Muzeum powstało. Powołano Polsko–Ukraińską Komisję ds.
utworzenia Muzeum Juliusza Słowackiego w Krzemieńcu. Remont
rozpoczął się w 2000 roku. Autorką projektu ekspozycji muzealnej jest
Jolanta Pol z Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza w Warszawie we
współpracy z Tamarą Sieniną z Muzeum Krajoznawczego w Krzemieńcu.
24 maja 2002 roku władze polskie przekazały wyremontowany dworek
władzom ukraińskim.
Maria Danilewicz– Zielińska, pisząc o związkach Słowackiego
z Krzemieńcem, nadmienia, że „jeszcze w przedwojennych planach
urządzenia domku Słowackiego mieściło się możliwe wierne
odtworzenie wnętrz w duchu epoki, tak jak to zrobiono w Żelazowej
Woli w domu Chopina”. Wnętrze zaaranżowano tak, aby w ośmiu
pokojach odtworzyć kolejne etapy życia
i twórczości jedynego syna państwa Słowackich. Na ścianach
umieszczono wiele charakterystycznych cytatów, które przypominają
jego credo, są wyrazem poetyckiego geniuszu. Przejdźmy po tych
pokojach po kolei...
Sala I – Krzemieniec – dawne litografie w złoconych ramach
z najstarszymi widokami miasta ( m.in. Góra Królowej Bony wg rysunku
Napoleona Ordy), portrety osób ważnych w historii Liceum, samowar
profesora Bressera;
Sala II – Wilno – w szafkach książki Euzebiusza, który też pisał
i tłumaczył, panorama
uniwersyteckiego dziedzińca, portrety córek ojczyma (siostry Becu);
Sala III – Warszawa – egzemplarze liryków patriotycznych:
Hymn, Oda do wolności, Kulig Polaków, plac Bankowy wg akwaforty
Dietricha, portrety przywódców powstania;
Sala IV – Listy do Matki – pokoik stylizowany na gabinet matki,
listy wysyłane z Drezna, Paryża, Genewy, Włoch, z podróży do Grobu
Chrystusa, Rozłączenie;
Sala V – Salon – meble mahoniowe , klawikord ( zwany
„żyrafą”) podarowany przez Jana Bułhaka i fortepian – dar Marii
Danilewicz–Zielińskiej, przy którym można wyobrazić sobie Panią
Słowacką, jak w wierszu Lechonia:
Gdy on się laurowego dosługuje wieńca
W dymie pochlebstw, w poezji liliowym
oparze,
Gdy srebrnym gwiazdom tęsknić,
kwiatom marzyć każe –
Ona, dama najpierwsza białego
Krzemieńca,
W starym dworku z modrzewia,
gdy wieczór oddycha
Mokrymi bzu kiściami i księżyc
się skrada
Przed drzwi ganku, przy czarnym
fortepianie siada
i w półmroku salonu gra Szopena
z cicha.
Sala VI – Ukraina. Podróż na Wschód – do Grecji, Egiptu,
Jerozolimy, stamtąd pamiątkowy rysunek Juliusza „ Pejzaż nad
Nilem”, grafiki, szkice samego Poety, wiersz Melodia
i dramaty ukraińskie, a także krajobraz namalowany przez Józefa
Chełmońskiego;
Sala VII – Paryż – rękopis Króla–Ducha i wiara w sens
męczeńskich poświęceń wybitnych
jednostek;
Sala VIII – Ad memoriam – zdjęcia z obchodzonych w Krzemieńcu
uroczystości upamiętniających Poetę.
Muzeum otwarto we wrześniu 2004 roku.
Dokładne informacje na temat osób i instytucji zaangażowanych
w przygotowanie Muzeum %Juliusza Słowackiego w Krzemieńcu znaleźć można w folderze
wydanym przez Bogdana Rodziewicza.
Z tej samej okazji Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego
wydało album Krzemieniec Juliusza Słowackiego ze wstępem
Marii Danilewicz–Zielińskiej w opracowaniu Jolanty Pol. Książkę
wydaną przez ACGM „ Lodart” S.A. w Łodzi można było kupić
w Muzeum Literatury w Warszawie podczas ekspozycji pod tym samym
tytułem. Spośród zamieszczonych w tym pięknie wydanym albumie
wielu fragmentów opisujących rodzinne
miasto Poety, warto przypomnieć taki:
Sosnowe ojca domy...jakoś niskie,
Ku gospodarstwu więcej, zda się, dążą;
Szpichlerze jakieś... i sady są bliskie,
I dziwne belki się wysokie wiążą...
Sionki wysokie, a glinami śliskie,
Wyżej krużganki jakieś złote krążą,
W oknach tęczami zaszklone ołowie,
Jakby chodzili w gankach aniołowie.
Nic dziwnego, że miłośnicy twórczości Słowackiego odwiedzają miejsce, które dało światu geniusza.
Grażyna Zabłocka
Zenit i Nadir to powieść, która przeleżała w szufladzie prawie
pięćdziesiąt lat. „Nie wydamy tej książki, bo może być ona
zachętą do zamachu na towarzysza Jakuba” (Bermana) – powiedziała Helena Zatorska, która sprawowała w latach
pięćdziesiątych nadzór nad literaturą. „Powieść o UB,
szkalująca ustrój” – dowodził cenzor, uzasadniając zakaz druku
powieści napisanej przez człowieka, który przez całe życia
pozostał wierny socjalistycznym ideałom.
Zbigniew Mitzner, pseudonim Jan Szeląg debiutował w 1928 roku
na łamach „Robotnika”, w 1930 roku wstąpił do PPS. Przed
wojną redagował między innymi „Płomienie”, „Echo
Tygodnia”, był założycielem i właścicielem „Szpilek”. Został
obdarzony chyba dużym temperamentem i niepokornym
charakterem, skoro w latach 1936–38 wytoczono mu
piętnaście procesów prasowych. Był na liście osób
przeznaczonych do zamknięcia w Berezie Kartuskiej. Krytyczny
wobec komunizmu. Na początku drugiej wojny światowej
aresztowało go NKWD. Został uwolniony dzięki zabiegom
Kazimierza Krukowskiego. W 1940 roku konspirował w Wilnie
w organizacji „Wolność”, gdzie zetknął się z Czesławem
Miłoszem. Od 1940 roku mieszkał w Warszawie. Gromadził
rękopisy dla wydawnictwa „Wisła”, które miało powstać po
wojnie. W 1944 roku został zatrzymany przez NKWD lub UB.
Odbyła się rozmowa z Jerzym Borejszą, w czasie której odebrano
mu „ Szpilki”. Zakazano założenia prywatnego wydawnictwa.
Czy podpisał lojalkę? – trudno powiedzieć. W każdym razie
powiedziano mu, że jeżeli nie chce trafić do więzienia, ma się nie
wychylać. (Nie zacieram śladów – wywiad z Piotrem
Mitznerem, PM 2000 nr 1). W okresie stalinowskim Zbigniew
Mitzner jako dziennikarz i wydawca w zasadzie wykonywał to,
czego od niego oczekiwano. W 1956 roku w czasie „odwilży”
poddał krytyce miniony okres.
Powieść Zenit i Nadir powstawała od listopada do lutego
1957 roku i stanowi dyskusję nad stalinizmem, a właściwie
rozpisane na głosy oskarżenie systemu. Akcja powieści jest
zbudowana wokół niedokonanego zamachu na jednego z twórców
komunizmu w Polsce – Magnusa. Pierwowzorem tej postaci jest
Jakub Berman, w okresie stalinowskim bardzo wpływowy członek
KC PZPR. Fabułę stanowią historie życia różnych ludzi ; dawnej
łączniczki i kochanki Magnusa, niedoszłych zamachowców
i ideowego oficera UB, któremu referat Chruszczowa otworzył oczy
i przywrócił wrażliwość, utraconą w służbie partii. Jest on
związany romansowym węzłem z żoną dawnego żołnierza
akowskiego podziemia, ofiary socjalistycznego terroru. Postacie są
zaledwie naszkicowane, zredukowane do kilku najbardziej
podstawowych cech. Losy bohaterów przedstawione zostały
w ogólnym zarysie i uproszczeniu. To raczej różne warianty
wojennych i powojennych losów Polaków niż przejmujące
opowieści o bolesnych i trudnych doświadczeniach. Jest bowiem
Zenit i nadir przypowieścią o wyobcowaniu władzy i świecie
totalitarnym, w którym miejsce zdrowego rozsądku zajęła
ideologia. Usprawiedliwia ona absurd, zło i okrucieństwo.
Autor podejmuje rozliczenie ze stalinizmem. Jak się wydaje, nie
potrafi zrezygnować z przedstawienia żadnego faktu, krzywdy czy
zbrodni, które ujawnione zostały w czasie październikowej odwilży.
To decyduje o słabości powieści, momentami przegadanej,
obfitującej w przydługie rozważania.
Wszyscy bohaterowie spotykają się w czasie jednej nocy
w Koronie. Pod tą nazwą ukrywa się Podkowa Leśna. Z łatwością
rozpoznamy jej krajobraz – rozrzucone przedwojenne wille
w lesie, maleńką podmiejską stacyjkę, na której zatrzymuje się
kolejka. Jednym z bohaterów powieści jest stary weterynarz,
uosabiający głęboką życiową mądrość, zdolność do przebaczania,
dobroć – wartości niecenione w świecie totalitaryzmu. Jest on
ideowym przeciwnikiem Magnusa. Zdaniem Piotra Mitznera jest to
portret nieżyjącego od dawna doktora Piotra Grabowskiego,
znanego podkowiańskiego weterynarza.
Zbigniew Mitzner dobrze znał Podkowę Leśną. Równolegle
z pisaniem powieści publikował krytyczne wobec władzy felietony
na łamach czasopism „Świat” i „Polska”. W listopadzie 1957
roku został usunięty z partii i otrzymał zakaz druku. Podupadł na
zdrowiu i razem z żoną, także dziennikarką (Larysą Zajączkowską,
potem autorką kryminałów publikującą pod pseudonimem Barbara
Gordon) przeniósł się w okolice Podkowy Leśnej (zamieszkał
w pobliskich Borkach).
W 1961 roku zdjęto zakaz druku. Zbigniew Mitzner pisywał
felietony i wykładał na Wydziale Dziennikarstwa na Uniwersytecie
Warszawskim. W wywiadzie udzielonym Magazynowi
Podkowiańskiemu w 2000 roku (MP nr 1) Piotr Mitzner mówi:
W 1962 roku ojca „przywrócono do łask”. Był cały
szczęśliwy! Pozwolono mu wstąpić do partii, ale bez zaliczenia
stażu w przedwojennej PPS, a w PPS był od 1930 roku. Jednym
słowem go upokorzono. Wrócił do nich, ale od czasu do czasu
brykał, kłócił się z nimi, różne rzeczy mu się nie podobały. Do
końca życia pozostał jednak partyjnym przekonanym,
nawróconym pepeesowcem–socjalistą. Zmarł w 1968 roku.
Wszyscy bohaterowie powieści akceptują powojenną Polskę,
niektórzy nawet bardzo aktywnie uczestniczą w „budowie
socjalizmu”. Krytykując stalinizm, nigdy nie kwestionują
szlachetnych ideałów wypisywanych na transparentach rządzącej
partii. Jest bowiem Zenit i Nadir nie tylko rozrachunkiem
z czasem błędów i wypaczeń, także, jak pisze Piotr Mitzner
w przedmowie powieści, {„rozrachunkiem z własnymi błędami,
zapisem wewnętrznych rozterek, wśród których autor stara się
ocalić swój socjalistyczny, w przedwojennym tego słowa
znaczeniu, idealizm”}.
Książka stanowi niewątpliwą gratkę dla podkowian i miłośników
Miasta–Ogrodu ze względu na sylwetkę autora i miejsce akcji
oraz okładkę, na której widnieje grafika Krzysztofa Kościeszy-
Jaworskiego, mieszkańca Podkowy Leśnej. Może być także
frapującą lekturą dla osób zainteresowanych PRL.
Beata Wróblewska
Zbigniew Mitzner, Zenit i nadir, Toruń 2006
W serii Biblioteka Podkowiańska wydano ostatnio Kościół pw. św. Krzysztofa w Podkowie
Leśnej Grażyny Zabłockiej.
Autorka we wstępie skromnie podkreśla, z jak trudnym tematem
przyszło jej się zmierzyć i dziękując za pomoc w gromadzeniu
i opracowaniu materiałów, przedstawia ideę przyświecającą jej przy
tworzeniu monografii: „ważne jest pokazanie minionego czasu
poprzez przypomnienie osób, zdarzeń”. Dzięki takiej perspektywie
szczegółowo udokumentowany zarys historyczny jest tekstem żywym
i barwnym. Chronologiczny zapis dziejów świątyni został nierozerwalnie
związany z osobami wyznaczającymi kierunki (nie tylko duchowej)
wspólnoty wiernych. Wszyscy, którzy ją kiedykolwiek tworzyli, odnajdą
w książce najważniejsze dla siebie elementy „naszego kościoła”,
rozpoznają wszystko to, co zawsze tworzyło wyjątkowość tego
miejsca.
Bo bez wątpienia to miejsce szczególne. Miejsce, w którym
w trudnych czasach czuliśmy się wolni, słuchaliśmy Prawdy, chcieliśmy
naprawdę być, żyć Ewangelią. Gdzie spotykaliśmy innych, z którymi
czuliśmy się wyjątkowo. Bóg wkraczał w każdy fragment naszego życia.
Tak się złożyło, że dla mnie i wielu moich przyjaciół najważniejszym
okresem wzrastania i wrastania we wspólnotę parafii był czas odnowy
soborowej, kiedy proboszczem był ks. Leon Kantorski. Obiektywnie
przedstawione przez Grażynę Zabłocką fakty, działania, grupy – w mojej
pamięci związane są z silnymi przeżyciami i refleksjami i dobrze się
stało, że zostały zarejestrowane jako jeden z etapów życia parafii.
Podobnie pomyślą na pewno inni czytelnicy. Znam takich, którzy
przechowują „Listy do parafian” ks. Slipka i innych, którzy
swoich gości prowadzą do ogrodu wokół Kościoła, by
pokazać pawie.
W aneksach do książki znajdziemy m.in. listy członków chóru i Trapistów, kalendarium wystaw
i Indeks nazwisk. Strony te dowodzą raz jeszcze, że książka jest wyrazem hołdu złożonego
kamieniom
Jolanta Dąbrowska
* Jan Paweł II, Zakopane 7 czerwca 1997
Książka Doroty Masłowskiej Paw królowej jest drugą pozycją
tej pisarki po Wojnie polsko–ruskiej pod flagą biało-
czerwoną. Niewtajemniczonym wyjaśnijmy, że pierwsza książka,
wydana kilka lat temu przez kilkunastoletnią uczennicę
z Wejherowa, stała się sensacją na polskim rynku wydawniczym.
Oryginalny styl autorki sprawił, że czytelnicy podzielili się na jej
zagorzałych zwolenników i przeciwników. Pierwsi wyrażali
bezgraniczny entuzjazm, rezerwując miejsce dla Masłowskiej
w kolejce po Nobla. Drudzy odmawiali jej jakiegokolwiek talentu,
a utwór uważali za stek bredni i oskarżali autorkę o deprawację
starszych (młodsi podobno zostali zgorszeni już wcześniej).
Miłośników sztuki batalistycznej trzeba uświadomić, ze treść książki
nie ma nic wspólnego z wojną polsko–rosyjską ani z żadną inną
wojną i jest raczej zapisem nieskoordynowanych myśli
przedstawiciela młodzieżowej subkultury.
Na marginesie dodajmy, że polskie pisarki są ostatnio
w wojowniczym nastroju, o czym świadczyć może między innymi
nowo wydana książka Hanny Samson Wojna żeńsko–męska
i przeciwko światu.
Niezależnie od skrajnych opinii pierwsza książka Masłowskiej stała
się w Polsce bestsellerem i przed trzema laty kandydowała do
nagrody Nike (otrzymała nagrodę publiczności). Ukazała się także
pod różnymi tytułami w kilku krajach europejskich, wszędzie
zbierając pochlebne recenzje. Nic dziwnego, że z niecierpliwością
oczekiwano następnej, zwłaszcza że oryginalny styl autorki
nasuwał pytanie, jak dalece można go kontynuować.
Paw królowej zaskoczył pod tym względem czytelników – napisany jest rapem,
rytmicznie artykułowanym i rymowanym językiem, tą współczesną melodeklamacją, którą stworzyła czarna
młodzież amerykańska, a która w ostatnim dziesięcioleciu
rozszerzyła się na cały świat.
Przedmiotem dość luźno skonstruowanej akcji są losy ludzi
związanych z wszechogarniającą kulturą środków masowego
przekazu, których eksplozja nastąpiła w Polsce po transformacji
ustrojowej. W nowej sytuacji media zaczęły kreować pewne wzorce
zachowania i system wartości i silnie wpływać na język potoczny.
Partyjno–urzędniczą nowomowę zastąpił język reklamy
i komercjalizmu. Autorka znakomicie uchwyciła te jego cechy, jak
również zalew naleciałości języka angielskiego w słownictwie a nade
wszystko składni (pisarska wyobraźnia podsunęła jej nawet twory,
które nie przyjęły się jeszcze wśród Anglosasów). Innym źródłem
słownictwa stał się język związany z komputerami i biznesem (te
wszystkie „dzojnt wenczer”, itp.). Do tego dochodzi język kultury
młodzieżowej. Funkcjonował on jeszcze za czasów PRL–u, ale
dopiero stosunkowo niedawno przeniknął do środków masowego
przekazu. Na marginesie – czy ktoś jeszcze pamięta, że usilnie starano
się je zastąpić słowem „publikatory”?
Galeria postaci obejmuje zarówno osoby zatrudnione w mediach, jak
i te, które stały się obiektem ich manipulacji lub przyjęły
propagowane w nich wzorce postępowania. Jest wśród nich Patrycja
Pitz, wyróżniająca się wyjątkową brzydotą („ciało psa a twarz
świni”), Katarzyna Lep, ekspedientka z piekarni z ambicjami kariery
w show–biznesie („do Warszawy przyjechała karierę robić
jako modelka, ewentualnie handlowa przedstawicielka i hostessa”),
Stanisław Retro, wokalista przeżywający załamanie kariery
estradowej i jego dziewczyna Anna Przesik, wypromowana na „
poetkę neolingwistkę” oraz Robert Mak, „dziennikarz muzyczny
koło pięćdziesiątki dość wpływowy, przeżywający wielki come back
na prasy łono dzięki publicznemu przyznaniu się do nadwagi
i z otyłością kłopotów”. Steruje nimi wszystkimi Szymon Rybaczko,
menadżer medialny, posługujący się coraz bardziej wyszukanymi
strategiami marketingowymi.
Masłowska kreśli ich sylwetki z dużą dozą krytycyzmu, nie
szczędząc satyry w odniesieniu do całego świata popkultury.
Wystarczy wymienić tytuły książek z domowej biblioteki Stanisława
Retro: „Ziemią leczenie”, „Jak zarobić dużo pieniędzy”, „
Buddyzm zen”, „Nauka billarda”, „Zrozumieć siebie
w weekend”, „Jak pokochać bardziej siebie”. Ułomności
charakterów, takie jak zawiść, chciwość, bezwzględność w dążeniu
do kariery, idą w parze z językiem postaci, rojącym się od błędów
gramatycznych i niewłaściwie użytych słów.
Autorka wprowadza na karty książki własną osobę (czasem jako
postronnego komentatora, czasem jako uczestniczkę akcji) pod
imieniem MC Doris. Właśnie jej zleca opracowanie tekstów Szymon
Rybaczko, uzasadniając swój wybór tym, że pasuje do wizji
„osoby znanej, ale też umiarkowanie, aby wszystko niszowości miało
znamię, w alternatywnych klimatach było utrzymane, względem
kultury oficjalnej marginalne...”. Niezależnie od uczestnictwa
w akcji Masłowska przeplata fabułę refleksjami i krytycznymi uwagami
dotyczącymi własnej twórczości. Przewrotnie podsuwa argumenty
przeciwnikom książki, nazywając siebie „sztucznie wykreowaną
wydmuszką medialną” i przewidując rychły koniec własnej kariery.
O wartości książki nie stanowi jednak ani fabuła, ani ostrość
spojrzenia autorki. Jej głównym walorem jest oryginalny język,
przekraczający granice tradycyjnych gatunków literackich. Mimo, że
autorka czerpie obficie z tekstów piosenek, z telewizji, reklamy czy
subkultury młodzieżowej, jej język nosi cechy odrębności, obfituje
w niezwykle porównania, zaskakuje dowcipem i autoironią.
Zgodnie z regułami hip–hopu czy rapu autorka wplata w tekst
fragmenty utworów innych artystów, wyjaśniając ich źródła
w przypisach. Ich wachlarz obejmuje zarówno wykonawców
młodzieżowych (Doda Elektroda, Bjork), jak i luminarzy literatury
(Proust, Gombrowicz).
Zwrócmy uwagę, że książka Masłowskiej, będąc
satyrą na świat mediów i popkultury sama korzysta z oprawy
marketingowej mającej wszelkie cechy podobieństwa do działań jej
bohaterów, a autorka staje się główną beneficjentką medialnego
szumu, poprzedzającego jej wydanie.
Ten paradoks przypomina nieco ruch protestu przeciwko
establishmentowi w Stanach w latach sześćdziesiątych; jego
przywódcy szybko zostali wchłonięci przez system, którego byli
najzagorzalszymi krytykami i zaczęli z niego czerpać profity.
Mimo pewnej specyfiki polskiej książka ma wszelkie znamiona
uniwersalności, a rola mediów w kreowaniu wzorców może być
łatwo przeniesiona na inny rynek. W wielu krajach media również
pełne są rozmaitych „gwiazd na baterie”. Można tu przypomnieć
na przykład Paris Hilton, chyba największą „pannę Nikt”, na
której nadbudowano już cały przemysł, a której „odkrywcze”
it's hot weszło do języka potocznego.
Być może z powodu nadmiaru zabiegów stylistycznych książka
cierpi na przerost formy nad treścią, ale dla entuzjastów języka,
zwłaszcza tych, którzy nie zniechęcą się po przeczytaniu kilku stron,
pisarstwo Masłowskiej może stanowić doskonałą rozrywkę.
Książkę wydało wydawnictwo Lampa i Iskra Boża, a ilustracjami
utrzymanymi w konwencji komiksowej opatrzył Maciej Sieńczyk.
Krzysztof Sąsiadek
Recenzja ukazała się pierwotnie w marcu 2006 r. w newsletterze Biblioteki Polskiej w Waszyngtonie. Publikujemy ją z niewielkimi zmianami, z okazji przyznania autorce tegorocznej nagrody Nike.