Hanna Bartoszewicz: Jaki był Marian Ośniałowski?
Jan Zbigniew Słojewski: Dziwny – bardzo delikatny, trochę kobiecy.
W tamtym środowisku nawet jak ktoś był z natury delikatny, tak jak
Grochowiak, to też chciał udawać takiego męskiego typa.
A Ośniałowski był zupełnie inny. Sporo od nas starszy. Znaliśmy się
ze „Współczesności”, w której prowadził pocztę literacką.
HB: Autorzy posyłali mu swoje próby?
JZS: Posyłali do tygodnika i on je oceniał. To nie trwało długo, bo
Śliwonik krzyczał, że on najlepsze wiersze utrąca, że promuje
grafomanów, i jemu tę pocztę odebrali. Prawdę mówiąc, on w ogóle
do nich nie pasował – nie pił, siedział cichutko.
Bliżej zetknąłem się z nim przy okazji spotkań autorskich na
Rzeszowszczyźnie, w 59. Jeździliśmy we trzech, to znaczy ja, Brycht
i Ośniałowski. Wtedy, w kawiarniach, zauważyłem, że Ośniałowski
bardzo dobrze tańczył, np. tango, ale sam. To mnie zastanowiło.
Zofia Broniek: Czy na tamtych spotkaniach autorskich wiersze Ośniałowskiego budziły zainteresowanie? Rozumiano go?
JZS: Główną atrakcją wieczoru był Brycht i cokolwiek on tam
powiedział, przeczytał, to zagłuszało resztę. I potem te wierszyki, te
ulotne słowa, ginęły, nie miały szans.
ZB: Czy zdarzyło się, że opowiadał o sobie, o przeszłości?
JZS: Nie, w ogóle, nic. Wie pani, on nie pił, a wtedy bez alkoholu
nic się nie odbywało.
ZB: Może o epizodach związanych z teatrem?
JZS: Nic. Ja w ogóle o tym nie wiedziałem, ale jak przeczytałem
wspomnienia jego kuzyna [Ksawerego Jasieńskiego, PMK 12/1996],
stało się dla mnie jasne, dlaczego on tak świetnie tańczył i to sam,
bo ten taniec był trochę aktorski, takie solo. Ale właściwie to ja nie
mam nic do powiedzenia.
ZB: Ale jednak ta postać jakoś się odcisnęła w pańskiej pamięci. Napisał Pan w „Polityce”, że on był taki nie w swoim czasie. Dla mnie Ośniałowski jest postacią tragiczną. Może gdyby nie bieg historii, inaczej wyglądałaby jego muza? Może nie byłby taki bezdomny? Bo w tym widzę istotę jego poezji.
JZS: Tak, na nim urwała się tradycja Skamandra. Są takie liryczne
wiersze Hemara, zupełnie nieznane, bardzo pokrewne, tylko że
Hemar był oprócz tego satyrykiem, a Ośniałowski nie... Taka
mimoza.
ZB: Znamienne jest to, co pisze Ośniałowski o Cwietajewej („Talent chyba bardziej wstrząsający od Achmatowej”), przytaczając w dzienniku jej strofę o samotności. Bo jest jakieś podobieństwo ich losu.
JZS: Z tym, że Cwietajewą w samobójstwo wpędzili. On natomiast
poddał się jakiejś nostalgii, atmosferze przemijania, przeświadczeniu,
że trzeba umrzeć.
ZB: Miał przecież rodzinę, kontakty, był spokrewniony z Gombrowiczem. Inny jakoś może by się urządził, a on nie potrafił.
JZS: On chciał umrzeć. Ta chęć śmierci była wpisana w jego życie.
A swoją drogą Paryż mógł na niego działać szokująco – ze swoim
tempem życia, tak odbijającym od jego rytmu wewnętrznego. I to
go dobiło, ten kontrast.
HB: Czy myśli Pan, że ta chęć śmierci była już wcześniej? Odkąd Pan go znał?
JZS: Ja go nie znałem. Żebym ja go znał, to bym Paniom coś
powiedział, ale ja go w ogóle nie znałem.
ZB: Czy był ktoś, kto go znał?
JZS: Nie wiem. On przychodził do redakcji, czytał te wiersze,
odpisywał... Bardzo lubił tę swoją pocztę literacką.
HB: Ale „Współczesność” drukowała też jego własne wiersze.
JZS: On był jednym z założycieli „Współczesności”. Redaktorem
naczelnym był z początku Leszek Szymański, który się zupełnie nie
znał na poezji, był z zawodu felczerem, ale miał taką jakąś
wrażliwość... Jemu się te wiersze podobały, bardziej niż wiersze
Śliwonika, i on je drukował na pierwszej stronie. Różne się tam
wiersze pojawiały – i Ośniałowski, i Harasymowicz. A jak
Szymański odszedł, to sytuacja Ośniałowskiego się pogorszyła, bo
on ani do Grochowiaka, ani do Brylla, ani do Śliwonika nie
pasował. A to były trzy filary. Po cichu uważali go nawet za
grafomana, a po wódce mówili o tym głośno.
HB: Ale miał chyba rzeczywiście nierówne wiersze. To widać nawet po tych kilku, które przeszły przez nasze ręce.
JZS: To był spóźniony debiut, spóźniony. Gdyby on mógł wcześniej
debiutować, to by potem szedł do góry, a tak... nawet te tytuły są
okropne: „Suita cygańska”.
HB: To akurat pod wpływem Tuwima.
ZB: Nie nam sądzić, jak wielka byłaby jego muza.
JZS: Ja myślę, że będzie renesans Skamandrytów, a on ma parę
wierszy bardzo ładnych, bardzo oryginalnych i gdyby tylko jakoś się
zadomowił tu, czy w Paryżu, gdziekolwiek... W Londynie byłoby
mu jeszcze gorzej.
ZB: Bo oni byli nastawieni na to, żeby drukować rzeczy polityczne, a jemu polityka była całkowicie obca.
JZS: Grydzewski musiał, inaczej w ogóle by nie przetrwał. On
przecież i Gombrowicza namawiał, żeby o Stalinie napisał. Ale
u Gombrowicza zawsze był pewien podtekst polityczny, więc on
drukował „Transatlantyk” i tak dalej. A Parnickiego – też
przecież wielki pisarz – wydrukował „Koniec zgody narodów”
i tyle, bo to nie wzbudziło żadnego zainteresowania, nie miało
oddźwięku politycznego.
Wyjazd Ośniałowskiego to było z jego strony samobójstwo. Gdyby
jeszcze troszeczkę poczekał, może miałby jakieś propozycje, bo te
wiersze nadają się do śpiewania.
HB: I były śpiewane. Przez Wandę Warską. Na przykład ten ze słowami: „...nic nie warto pamiętać...”
JZS: Nie wiedziałem. Zresztą w tym czasie wszyscy ci apolityczni
pisarze zaczęli wracać. Choromański nie miał na emigracji żadnego
odzewu, a tutaj jednak jego powieści zaczęły się ukazywać
w sporych nakładach.
ZB: Zastanawia mnie jedna rzecz. Tomasz Burek, którego wspomnienie publikowaliśmy, też powtarzał: ja go nie znałem. A jednak i z tego, co mówił Burek, i z tego, co Pan teraz mówi, wyłania się jakiś obraz tej postaci.
JZS: No bo wie pani, jak ktoś tak siedzi sam i się nie odzywa, to ja
go obserwuję. Wokół wszyscy gadają, a ten siedzi, nic nie mówi,
tylko coś tam czyta, potem tamci zaczynają popijać, to on wtedy
cichaczem wychodzi. Mnie to intrygowało.
HB: A wracając do poezji Ośniałowskiego, wywodzącej się z tradycji Skamandra, to może ona bardziej trafiać do ludzi od wielu współczesnych wierszy. Wtedy ludzie żyli poezją...
JZS: Inne czasy były. Wszystko wraca i wróci, ale nie w tej samej formie.
Jesień 1997 r.