Willa Aida w Podkowie Leśnej, w której jesteśmy, niegdyś miejsce spotkań przedwojennej bohemy, dom owiany legendą, to niezwykłe miejsce.
Zamieszkaliśmy w tym domu 5 lat temu z zamiarem stworzenia
miejsca dla nas, naszych dzieci i wnuków.
Wtedy mieliśmy nadzieję, że któryś z naszych trzech synów będzie
z nami mieszkać, ale ponieważ chłopcy wychowywali się w centrum
Warszawy, okazało się, że dla nich jest stąd wszędzie za daleko.
Historia wejścia w posiadanie tego domu jest dość zabawna. To nie
miało prawa się udać. Ale się udało.
Zupełnie przypadkiem, z ciekawości, pojechaliśmy kiedyś obejrzeć
rozwalający się XVIII-wieczny dwór.
Okazało się, że nie było czego oglądać, bo XVIII-wieczne są tylko
fundamenty, i to nie dworu, a gorzelni.
W drodze powrotnej mąż zaproponował, żebyśmy obejrzeli inny dom
– dwór w Podkowie Leśnej, do
którego na wakacje przyjeżdżał Iwaszkiewicz z rodziną, gdzie
komponował Szymanowski, pisał Liebert...
Oczy mi zabłysły. Jesteśmy na miejscu – a tu już ciemno się zrobiło,
nic nie widać, poza okropnym murem
i jakąś czarną stodołą... I tylko te pięć dębów – i nas jest pięcioro, my
z mężem dwoje plus trzech synów.
To było jak znak i wielkie marzenie. Chcieliśmy zobaczyć więcej –
ale nikogo nie ma, nie wiadomo kto jest właścicielem. Podobno
wcześniej kręcono tu jakiś film... Dzwonię po kolei do różnych
znajomych, trafiam
do producenta filmu i w ten sposób znajduję właściciela. Jak już się
zdecydowaliśmy, to i cóż – mieliśmy
zamiar tylko zamienić mieszkanie na większe, a wylądowaliśmy
w zrujnowanej, letniej willi. Dom podupadał,
a właścicielka tak się obawiała, że się rozmyślimy, że nie chciała nam
go pokazać dokładnie: wszystko było pozamykane, zagrodzone.
Okazało się, że drewniane belki stropowe są zżerane przez robaki, że
trzeba wymieniać podłogi, okna... Na szczęście te oryginalne, z modrzewia,
przetrwały na strychu, trzeba było
je tylko odpowiednio oczyścić. To była straszna robota, pomagali nam
przyjaciele, szukaliśmy starych
receptur, opracowywaliśmy sami technologię – jak co odnowić,
konserwować, naprawiać.
Cały dom trzeba było przeosiować, przenieść werandę – na dawnym
miejscu nie mogła zostać, bo niszczała, zagrodzona wysokim,
betonowym murem, który skutecznie odcinał od dziennego światła całą
wschodnią
część domu. Największym problemem było przekonanie konserwatora
zabytków (chociaż ten dom nie jest wpisany w rejestr, dopiero teraz
my sami chcemy go wpisać), że nie zniszczymy historycznej willi.
Ściągnęliśmy kilka razy komisję, w rozmowach uczestniczył syn,
studiujący wtedy konserwację,
potem okazało się, że my wybiegamy do przodu w ochronie tego
domu znacznie bardziej
niż oni by sobie tego życzyli – i już żadnych kłopotów nie mieliśmy.
Aida była podarunkiem Stanisława Lilpopa, dla córki Anny i zięcia Jarosława Iwaszkiewicza, ale oni szybko przenieśli się do Stawisk, czy ma Pani kontakt z Marią, ich córką ?
Była tu kiedyś, zaprosiliśmy ją, ale nic nie pamięta, stąd wyprowadzili
się, jak miała 3 lata. Pamięta
tylko rechot żab w ogrodzie. Nie ma nikogo, kto by pamiętał ten dom
z czasów jego świetności..
Są tylko urywki ze wspomnień, listów. Iwaszkiewicz w 1927 roku
napisał, że jak przyjechał do Podkowy,
to zobaczył starą, zmurszałą chałupę...
Dom wymagał nie tyko remontu, przenieśliście werandę, która bywała sceną...
Tak, z konieczności musieliśmy przeosiować cały dom, nie było
właściwie kuchni, tylko jakaś
prowizorka w przejściu. Musieliśmy przekonać konserwatora, że
130-letnie drewno werandy da się
przenieść bez szwanku.
Z tej werandy praktycznie zostały belki, podłoga i połowa stropu,
z jednej strony zachowały się resztki wycinanych w drewnie ozdób.
Wszystko inne pieczołowicie odtworzyliśmy na podstawie starych
fotografii Lilpopów. Na tych zdjęciach młoda Lilpopówna, późniejsza
pani Iwaszkiewiczowa, występowała w żywych obrazach, czyli jednej
z ówczesnych ulubionych form teatralnych.
Mnie zaintrygował drugi nurt historii tego domu, bo Iwaszkiewicz,
Skamandryci – to są znane historie,
ale jest jeszcze to, co robiła Anna.
A ona pozostawała w cieniu.
Tak, ale bez niej wszystko wyglądałoby inaczej. To przecież była
najlepsza partia w Warszawie,
bardzo błyskotliwa, interesująca się kulturą i historią, a poza tym
urodziwa i majętna... Iwaszkiewicz
był wówczas ubogim, początkującym literatem, Stanisław Lilpop
początkowo nawet słyszeć nie chciał
o ślubie, a koledzy Jarosława zakładali się o to, jak długo przetrwa to
małżeństwo...
I okazało się że była to wielka miłość, aż do śmierci. Anna była dużą,
bardzo wyrazistą indywidualnością
i gdyby nie ona, spotkania w „Aidzie” miałyby inny charakter,
mniej światopoglądowy.
Dla mnie najbliższą postacią związaną z tym domem jest Jerzy
Liebert. To tekst jego „Litanii”,
który tu napisał i ofiarował Annie, Iwaszkiewicz nazwał najcenniejszą
perełką poezji.
Co się działo z Aidą, jak Iwaszkiewiczowie, przenieśli się do Stawisk?
Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej Aida stała się własnością
dyrektora banku związanego
ze spółką Siła i Światło, której jednym z trzech udziałowców był
Stanisław Lilpop. Kiedy zapadła
decyzja o parcelacji Podkowy (powstawała właśnie Elektryczna Kolej
Dojazdowa), część z Aidą
przypadła p. Jankowskiemu, który obok wybudował Aidę II, a ten
dom po wojnie został sprzedany.
Kupił go włościanin z Grodziska na posag dla córki. Wkrótce
dokwaterowano lokatorów i właściciele
zostali dozorcami w swoim domu. Po latach, kiedy dzieci dorosły,
a lokatorzy się wyprowadzili,
właścicielka nie chciała i nie mogła już tu sama mieszkać. Na szczęcie
ten dom nie został nigdy znacjonalizowany, więc nikt nie robił tu
żadnych „poprawek” i nic nie unowocześniał – dzięki temu
zachowało się wiele rzeczy w oryginalnym stanie.
To nie wygląda na przypadek: ten dom znalazł Was, Alternatywa, Labirynt Filozoficzny, teatr, drama, wybitne umysły które się angażują w działania fundacji...
Nie ma przypadków. Ale na pewno nie było to naszym zamierzeniem.
Właściwie to nawet sobie
obiecywaliśmy, że nie będziemy się angażować w żadną działalność
społeczną tutaj, po
przeprowadzce do Podkowy. Chcieliśmy po prostu spokojnie żyć. Ale
nie wytrzymaliśmy.
A dlaczego teatr, od czego się to zaczęło?
Nie wiem, odkąd pamiętam, był teatr, zaczęło się na
podwórku z kolegami, potem w szkole, w akademiku,
coraz bardziej serio. Wtedy jeszcze nie można było iść na
reżyserię teatralną po maturze, trzeba było mieć dyplom
aktora albo magistra jakiegoś humanistycznego kierunku.
Nie chciałam iść do szkoły teatralnej,
bo się bałam śpiewać, więc wybrałam filologię na
Uniwersytecie. Potem stanęłam przed wyborem:
rodzina albo teatr. Jestem człowiekiem „całościowym”
i wiedziałam, że próbując pogodzić jedno
z drugim nie mogłabym poświęcić się w całości ani dla
rodziny, ani dla teatru. I odpuściłam sobie... teatr.
Tak mnie to trzepnęło, że przez 3 lata nie mogłam pójść
do teatru, bo wychodziłam zapłakana.
Więc postanowiła Pani zrobić teatr z dziećmi?
Teatr był zawsze tam, gdzie ja, pojawiał się przy każdej
okazji i nic nie mogło temu przeszkodzić.
Ale w pewnym momencie przyczyniły się do tego... kartki
na żywność. Dzieci (już troje) rosły,
a bez kartek już niczego kupić nie było można. Mój mąż
organizował Solidarność Rolniczą,
bo mógł wtedy mieć papiery rolnika, czyli jakiś hektar
ziemi, gdzieś daleko.
Ale w związku z tym kartki rodzinie kułaka się nie
należały, i nikogo nie interesowało,
że mieszkam w Warszawie i kur ani kaczek nie hoduję.
Musiałam więc znaleźć pracę, i to taką,
żeby synowie mogli być ze mną – w tamtym czasie nie
chciałam, żeby zostawali sami.
Ale przecież musiałam mieć te kartki...
Trafiłam do dziecięcego klubu, organizowanego przez
Spółdzielnię Mieszkaniową, poszłam
ot, tak, z ulicy. Schowałam wszystkie dyplomy (polonistyka,
studium Oświaty dla dorosłych
i 3-letnie Studium Reżyserii Małych Form) i zaczęłam
pracować jako opiekunka do dzieci.
No i pierwsze, co zrobiłam, to teatr.
Potem kilka razy zmienialiśmy miejsce, zdobywaliśmy nagrody,
jeździliśmy po Polsce i nie tylko, dzieci grały w filmach, występowały
w telewizji... W większości były wciąż te same przez dziesięć lat.
Z tej trzynastki jedna z dziewcząt jest dziś animatorem kultury, jest
reżyser i dramaturg, dyrygent i...zakonnik, krytyk teatralny,
scenarzysta, dwoje aktorów, śpiewaczka estradowa...Ale przede
wszystkim są wspaniali, uczciwi, mądrzy ludzie, wiedzą, czego
i dlaczego chcą. Robią wiele dobrych rzeczy i...chyba są szczęśliwi.
Potem jeszcze pracowałam z dziećmi-aktorami, wciąż widuję
swoich podopiecznych na ekranie, jeszcze była drama, film i tyle
innych rzeczy. Mogłabym obdzielić kilka osób...
To, co Pani robiła wywarło duży wpływ także na Pani synów, wszyscy trzej są związani ze sztuką.
Jasiek jest reżyserem teatralnym, kursuje pomiędzy
Berlinem, Wrocławiem a Cieszynem, pracuje drugi sezon
i ostro walczy, Wojtek jest aktorem i scenarzystą, a Karol
kończy konserwację zabytków, pracuje obecnie w Wilanowie
i maluje, te wszystkie obrazy u nas w domu są jego
autorstwa.
A skąd pomysł Fundacji Alternatywa?
To tu, w Podkowie, znaleźli mnie rodzice. Zaczęło się od wakacji.
Nie wszystkie dzieci wyjeżdżają na całe lato. Rodzice idą do pracy,
i co? Akurat w tym czasie, poza trzytygodniowym programem Opieki
Społecznej, nie było komu powierzyć opieki nad pozostawianymi
w domach dziećmi. Oczywiście nie chodziło mi o proste „zapełnienie” czasu, udało się połączyć to wszystko ze sztuką,
z wychowaniem, z kształtowaniem postaw. Późnej okazało się, że
wakacje mogą mieć ciąg dalszy, że można napisać autorski program
dla dzieci, z elementami zaczerpniętymi z koncepcji Marii Montesorii,
(to ponad stuletni, przeżywający obecnie renesans system
wychowawczy), że można zmobilizować rodziców, zorganizować „teatr domowy”, potem ściągnąć naukowców, filozofów.... Teraz
działamy pod patronatem Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Kard. St.
Wyszyńskiego. Mamy kontakt i poparcie Polskiego Ośrodka ASSITEJ
(Międzynarodowe Stowarzyszenie Teatrów dla Dzieci i Młodzieży),
i osobiście pani Haliny Machulskiej. Wielką orędowniczką i członkiem
Komisji Rewizyjnej Fundacji jest m.in. pani prof. J. Staniszkis. Cieszymy się również uznaniem i sympatią państwa Krystyny
i Bohdana Pociejów. Formalnie istniejemy od 13 maja 2004 roku, od
13 grudnia 2004 mamy status Organizacji Pożytku Publicznego. Jedną
z naszych form działalności są „spotkania równoległe”, podczas
których spotykają się i rodzice i dzieci, każda grupa ze swoim
programem, „pracują” nad tym samym tematem, a później się to
łączy... Tak powstał Społeczny Ośrodek Inicjatyw Wychowawczych
„Nasza Chata”. To jest „wirtualny ośrodek”, nie ma swojego
stałego miejsca, jest nazwą programu i strukturą organizacyjną.
To był pierwszy krok, a potem – „Alternatywa”. W Aidzie,
oczywiście. Już teraz pełno tu ludzi,
a od września zaczniemy regularne zajęcia. A jeszcze przedtem
wakacje, nasze „Wyprawy do Miejsc Niemożliwych”. Nie mamy
gdzie ich w tym roku zrobić, więc będą w Aidzie, bo gdzieś przecież
być muszą. Jakoś się pomieścimy.
Fundacja po raz drugi zorganizowała Labirynt Filozoficzny, imprezę dla dzieci i rodziców z udziałem filozofów, naukowców czyli... dzieci w kolejce do myślenia.
Już nie tylko Labirynt, ale całą dwudniową „Majówkę
Filozoficzną”, z kiermaszem „książek do myślenia”, ze spotkaniem
autorskim z p. Maciejem Wojtyszko, z warsztatami dla rodziców („Krąg pod dębem”) i „kawiarenką filozoficzną”... „Labirynt”
polega na tym, że dzieciaki same układają pytania, na które chciałyby
dostać odpowiedź. Wcześniej jedna z „naszych” mam, p.Ania
Szymaszczyk ze Stowarzyszenia Edukacji Filozoficznej „Phronesis”, prowadzi z nimi rozważania, m.in. w szkołach. Później,
wchodząc do specjalnie zaaranżowanego Labiryntu (na dwu piętrach
starego Pałacyku), wybierają jedno z pytań, i odwiedzają z nim po
kolei wielkich filozofów: Kanta, Sokratesa, Platona. Pascala...
W postać każdego z nich (z kostiumami!) wcielają się zapraszani przez
nas wybitni naukowcy, najczęściej filozofowie, ale nie tylko: w tym
roku mieliśmy logika, który sobie rewelacyjnie poradził, i profesora
fizyki w roli Immanuela Kanta. Kostiumy udostępnił nam Teatr
Ateneum, ale część już mamy swoich, bo przecież w przyszłym roku
znowu trzeba będzie przebierać filozofów. Dla dzieciaków
największym przeżyciem było, to że na przykład pan Stanisław
Ruciński, który jest cenionym filozofem, autorem poważnych książek,
pan, który mógłby być pradziadkiem dla wielu swoich rozmówców,
siedział naprzeciwko takiego siedmiolatka i rozmawiał z nim zupełnie
serio, odpowiadając na jego pytanie... I tak samo następny, i następny,
poważnie, bez lekceważenia i protekcjonalizmu.
Dzieci chyba w ogóle nie lubią być traktowane przez dorosłych pobłażliwie.
To opowiem historię z poprzedniego Labiryntu. Uczestniczyło w nim
dziesięciu różnych naukowców. Dzieci przechodziły przez kolejne
pokoje labiryntu, po każdej rozmowie otrzymywały wizytówkę
z nazwiskiem filozofa i autograf rozmówcy, potem wklejały te wszystkie
wizytówki do dyplomu, a wszystko było poświadczane specjalną
pieczęcią lakową.
Oczywiście każdy chciał mieć komplet dziesięciu wizytówek. Mamy
w grupie jedenastoletniego Wojtka, dziecko dość ruchliwe,
i żywiołowe, wszędzie go pełno... Widziałam, jak rozmawiał z młodym
naukowcem, który był Pascalem. I co widzę? Na zakończenie
rozmowy Pascal wstaje, kłania się, Wojtek tak samo – Pascal podaje
mu rękę, dziękując za rozmowę, chłopiec też... Wreszcie wychodzi,
szczęśliwy, z buzią zaróżowioną z wrażenia... Kiedy na zakończenie
pokazywali mi z dumą swoje dyplomy, wszyscy mieli po 10
wizytówek, a Wojtek – 11. Pytam go, skąd on wziął tę jedenastą –
a on mówi mi, że ten Pascal tak mu się spodobał, że poszedł do niego
dwa razy...
Jest jeszcze sedno.
Dzieci po skończonej wizycie u każdego z filozofów układają spiralę,
jako symbol dojścia do sedna, i za każdym razem jest to inny materiał,
kojarzący się z daną postacią, np. w sklepionej celi Św. Augustyna
symbolem było światło, więc dzieci ułożyły spiralę z zapalonych,
malutkich świeczek. Akurat Augustynem był fenomenalny ksiądz
doktor Kazimierz Gryżenia z Uniwersytetu Kard. Wyszyńskiego,
salezjanin, i dzieciaki siedziały wokół niego na podłodze. Słuchały jak
zaczarowane, w tym świetle wyglądało to niesamowicie. I tak życie,
teatr, sztuka, wiara – wszystko się przenikało, wszystko łączyło się,
tworząc piękną, prawdziwą, harmonijną całość...
A kim są Eksploratorzy Imponderabiliów?
A, to łączy się ze wszystkim: i z wakacyjnymi „Wyprawami do
Miejsc Niemożliwych”, podczas których po raz pierwszy pojawili się
Eksploratorzy, i z powakacyjnymi spotkaniami w Aidzie, i z naszą „Azetką”...Bo wydajemy jeszcze miesięcznik. Nazywa się „Azetka –
gazeta dla małych z dodatkiem dla dużych”. Ma zwykle szesnaście
stron, każdy numer ma inny temat, ale na ten sam temat każdy
znajdzie coś dla siebie: i mama, i dziadek – a potem jest o czym
pogadać... Eksploratorzy Imponderabiliów to grupa młodych ludzi
(III-IV klasa), którzy lubią tropić, sprawdzać i myśleć, w jakim
stopniu te imponderabilia – rzeczy istotne, choć trudno uchwytne –
mają wpływ na ich życie.
W ubiegłym roku poproszono mnie o przygotowane dla miesięcznika
„Więź” materiału o percepcji świąt Bożego Narodzenia przez
dzieci. Stwierdziłam, że nic nie będę sama wymyślała. Zebrałam grupę
Eksploratorów. Otrzymali – za pośrednictwem komputera – zadanie od
Posłańca. Mieli sprawdzić, kto i jak chce przed nami ukryć Boże
Narodzenie.
Okazało się, że pojawił się jakiś oszust udający Św. Mikołaja... No,
i trzeba było zbadać, dlaczego, i co jest z tym Bożym Narodzeniem –
przy pomocy dyskusji, rysowania, konfrontacji różnych spraw.
A przecież jest jeszcze Mętniak, który cały czas przeszkadza i mąci –
niewyraźne, pokrętne indywiduum przybierające różne postacie...
I trzeba wciąż pamiętać, że jedyna rada na Mętniaka to utrzymywać
kontakt z Bazą i z Posłańcem.
Rezultaty tej eksploracji – oczywiście z rysunkami – opublikowano
w „Więzi”, i w tym właśnie czasie zaczęliśmy wydawać nasza „Azetkę”. Eksploratorzy mają tam stałe, bardzo poważne miejsce.
Dotychczas rozpracowywali jeszcze temat prawdziwej i fałszywej
radości, a ostatnio, „wypuszczeni” przez Mętniaka, szukali wyjścia
z labiryntu. Oczywiście udało im się, ale o tym trzeba przeczytać
w „Azetce”....
Nie tylko dzieci, ale i rodzice czują się nieraz zagubieni.
Mówię rodzicom, że lepiej wychować człowieka wolnego,
wewnątrzsterownego. Człowiek wewnątrzsterowny przestrzega zasad,
bo je zna i akceptuje, dla zewnątrzsterownego nie ma zasad bez
sankcji, bez przymusu. Jak nikt nie patrzy – można rzucić papierek,
jak ktoś patrzy – nie, bo można oberwać... Postępowanie tego
pierwszego nie jest zależne od sankcji, bo jest wynikiem świadomego,
konsekwentnego wyboru. W gruncie rzeczy jest to proste i wcale nie
takie trudne do osiągnięcia.
Rodzice czasem potrzebują konkretnej porady, n.p. co zrobić jak
dziecko wrzeszczy, jak z nim rozmawiać, na jakie gry komputerowe
pozwolić, a na jakie nie, co zrobić, żeby nie „chodziło” po
niebezpiecznych stronach w Internecie... Mieszkając w domu
z ogrodem też można być „dzieckiem z kluczem na szyi”, i nie ma
w tym winy rodziców. Oni zapracowani i zmęczeni, czują się
pozostawieni sami sobie, bezradni w sytuacjach bezustannego
porównywania się i rywalizacji, przenoszonej często na dzieci. I oto
okazuje się, że chcą i mogą znaleźć oparcie, choćby w sobie
wzajemnie, że wcale nie muszą tracić kontaktu z dziećmi, że mogą
mieć realny wpływ na ich środowisko wychowawcze, że tak wiele
rzeczy można robić wspólnie...Przekonują się, że można razem
z dziećmi słuchać muzyki, grać w teatrze, tańczyć przy kapeli, myśleć,
filozofować i rozmawiać o bardzo ważnych (dla wszystkich !)
sprawach. Można bawić się razem z niepełnosprawnymi dziećmi wcale
nie z litości, jeśli dostrzega się w nich to, czego nam, zdrowym,
brakuje. Z wielką radością wspólnie odkrywamy ponownie to, co jest
przecież normalne, tylko pozwoliliśmy tej normalności gdzieś umknąć,
zagubić się.
Po to jest Alternatywa?
Po to. Bo ta Fundacja powstała właśnie z radości. I z wdzięczności. Że jest alternatywa.
Rozmawiała Sylwia Krzemianowska
Wywiad publikowany w czasopiśmie „Nowaja Polsza”.