Nie potrafię sobie przypomnieć, czy w sklepiku przy ulicy
Heraklita od początku handlowano tym, co teraz. W pamięci utrwalił
mi się prawdziwy albo wymyślony obraz drewnianej budki
z warzywami, dokładnie w tym miejscu, gdzie dzisiaj stoi mały,
murowany pawilon z szyldem „Towary różne”. W każdym razie,
od zawsze był to sklep „prywaciarza”, jak powszechnie,
z niechęcią, ale też zazdrością, mówiono w Peerelu. Wydaje mi się, że
przez jakiś czas stał zamknięty, może poprzedni właściciel sprzedał
interes, bo nie wychodził na swoje, może umarł a może po prostu
wszystko mi się pomyliło.
W „Towarach różnych” można kupić wiele rozmaitych rzeczy:
konfekcję, buty, galanterię skórzaną, bieliznę, sztuczną biżuterię i Bóg
wie, co jeszcze. Wszystko zostało niemiłosiernie stłoczone na
kilkunastu metrach. Suknie, pantofle, bluzki, swetry, czapki, płaszcze,
biustonosze, pończochy piętrzą się na półkach, tłoczą w gablotkach,
zwisają ze stojących na podłodze i zamontowanych pod sufitem
wieszaków, z których zdejmuje się je za pomocą zakończonego hakiem
kija. Nawet kotara oddzielająca kącik nazwany dumnie przymierzalnią
obwieszona jest kilkoma warstwami ubrań – wieszaki zaczepiono
o kolejne oczka plastikowych łańcuchów przymocowanych do pręta
podtrzymującego zasłonę.
Właścicielka niezmordowanie krąży wśród tego bogactwa,
zdejmuje towar z półek i wieszaków, rozkłada, składa, wiesza – jak
sama mówi, „obsłuża klienta”.
Za ladą, nieco zagubiony wśród bluzeczek, staników, rajstop
i innych drobiazgów, powoli przesuwa się mąż właścicielki, starszy pan
o łagodnej twarzy i trochę nieobecnym spojrzeniu. Bezradny wobec
napierającego zewsząd towaru ma za zadanie przyjmować pieniądze.
Wydawanie reszty przychodzi mu z trudem – zastyga z banknotami
w ręku nad szufladą, która pełni funkcję kasy, i z wysiłkiem próbuje
skupić myśli. Często się myli, ale czujność żony i jej iście napoleońska
podzielność uwagi ratują sklep przed mankiem.
Z lewej strony drzwi, patrząc z wnętrza sklepiku, na skrzypiącym
krześle, oparta plecami o ścienne lustro, siaduje matka albo teściowa
właścicielki, staruszka w chustce na głowie, bez względu na pogodę
ubrana w bardzo gruby sweter i ciepłe bambosze. Klientki mierzące
ubrania często wychodzą z ciasnej przymierzalni, żeby ocenić swój
wygląd z pewnej odległości, i spojrzawszy w zwierciadło, widzą w nim
nie siebie, ale uśmiechniętą starowinkę, a lustro, niczym w baśni
o Śnieżce, odzywa się trochę chropawym głosem:
– Bardzo ładnie. Szykownie bardzo. Naprawdę bardzo pięknie.
Na twarzach pań, które jednak nie zdecydowały się na zakup,
widać poczucie winy; opuszczają sklep chyłkiem, jakby zawstydzone,
że sprawiły staruszce zawód.
Właścicielka tymczasem krząta się, podaje towar, doradza,
czasem przywołuje do porządku zastygłego bezradnie męża, czasem
znika na zapleczu w poszukiwaniu właściwego rozmiaru.
Nazwa sklepu zawsze fascynowała mnie swoją pojemnością – „
Towary różne” mogą oznaczać wszystko, od spinek do włosów po,
powiedzmy, meble czy telewizory. Jasne, że okolicznym mieszkańcom
asortyment oferowany w sklepie jest znany – wiedzą, że znajdą tu
ubrania, buty, galanterię i masę najrozmaitszych tak zwanych
dodatków. Ale wyobrażam sobie, jakie nadzieje może taki szyld
rozbudzić w tych, którzy widzą go jedynie z daleka, na przykład
przejeżdżając w pewnym oddaleniu.
Nienaturalny szyk wyrazów początkowo nie zwrócił mojej
uwagi. Sklep nie mógłby się nazywać „Różne towary”, brzmiałoby
to idiotycznie. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim prawdziwe
znaczenie tej nazwy stało się dla mnie jasne.
Latem i wczesną jesienią, kiedy jest ciepło i sucho, drzwi sklepu
są zawsze otwarte. Na maksymalnie rozwartej zewnętrznej kracie
właścicielka demonstruje najmodniejsze ubrania: spodnie
o dziwacznym kroju, odsłaniające brzuch „topy”, bezwstydnie
przezroczyste bluzki – całe to krzykliwie kolorowe stado bezczelnie
narzuca się wchodzącym, zaczepia ich, wyciągając nogawki albo
rękawy, zahaczając guzikami o torebki lub siatki z zakupami.
Z mrocznego, chłodnego wnętrza, z poczuciem wyższości, ale bez
pogardy, przygląda się tym latarnianym zabiegom dostojne, świadome
swojej wartości towarzystwo. O ile najnowsze odzieżowe hity wiszą
zawsze w okolicach drzwi albo na zewnątrz
(może po to, żeby miały bliżej do wyjścia, kiedy ich czas minie),
zasiedziali lokatorzy zajmują ciężkie, solidne wieszaki pod tylną ścianą
sklepu. Są u siebie.
To właśnie one – towary różne. Inne, niż nakazują dzisiejsze
trendy, różne od wszystkiego, co można kupić w tak zwanych domach
mody. Nie boją się konkurencji hipermarketów ani markowych
sklepów, mają nad nimi przewagę, bo czas się dla nich zatrzymał. Nie
są już pierwszej młodości, ale nie starzeją się: uszyte z syntetyków
letnie i ciepłe garsonki dla tęgich pięćdziesięciolatek, spódnice
w gumkę z tanich, kwiecistych materiałów, nieśmiertelne ubranka do
chrztu z mnóstwem kokardek i falbanek, damskie spodnie niczym
prawie nie różniące się od męskich – wszystko jakby przeniesione
wehikułem czasu ze sklepów mojego dzieciństwa. Nawet zapach oparł
się niszczącej sile przemijania, zapach byle jakiej farby do drukowania
tkanin – ostry, chemiczny, przyjemny.
Wciąż mają powodzenie – stały, kochający, wierny, niezawodny
elektorat. Niech co chce dzieje się w modzie, niech się rodzą i upadają
dyktatury, towary różne mogą na razie spokojnie patrzeć w przyszłość.
Towarzystwo z okolic drzwi nie jest pewne nawet jutra, dlatego
mizdrzy się, wdzięczy bez krzty godności, gotowe pójść byle gdzie
z byle kim. Towary różne mogą sobie pozwolić na całkowity spokój –
pogrążone w zadumie, swoim trwaniem rzucają wyzwanie biblijnym
i greckim filozofom z ich zabawnymi vanitas vanitatum
i panta rhei.
Nie wydaje mi się, żeby wybór nazwy sklepu, pochodzącej, jak
myślę, gdzieś z połowy lat sześćdziesiątych, był podyktowany czymś
innym niż względami praktycznymi. Słowo „różne” miało pewnie
dawać właścicielom możliwość ewentualnej zmiany asortymentu, by
elastycznie dopasować się do kapryśnych zachowań socjalistycznego
„rynku”. Ale sens szyldu od początku był niezamierzenie
metaforyczny – przedsiębiorczy „prywaciarze” zawsze przecież
potrafili nie wiadomo jak zdobyć deficytowe dobra, więc ich towary
zawsze były różne od tego, co sprzedawano, a raczej czego brakowało,
w państwowych sklepach.
Ostatnio nie widuję starszej pani pod lustrem ani starszego pana
za ladą. W ogóle sklep jest teraz często zamknięty. Czy, o ile przetrwa,
zmieni swoją ofertę na „towary podobne”, czy wbrew wszystkiemu
wytrwa, a słowo „ różne” znów zmieni sens?
czerwiec 2004