PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 48


Magdalena Fiett

Towary różne



Nie potrafię sobie przypomnieć, czy w sklepiku przy ulicy Heraklita od początku handlowano tym, co teraz. W pamięci utrwalił mi się prawdziwy albo wymyślony obraz drewnianej budki z warzywami, dokładnie w tym miejscu, gdzie dzisiaj stoi mały, murowany pawilon z szyldem „Towary różne”. W każdym razie, od zawsze był to sklep „prywaciarza”, jak powszechnie, z niechęcią, ale też zazdrością, mówiono w Peerelu. Wydaje mi się, że przez jakiś czas stał zamknięty, może poprzedni właściciel sprzedał interes, bo nie wychodził na swoje, może umarł a może po prostu wszystko mi się pomyliło.

W „Towarach różnych” można kupić wiele rozmaitych rzeczy: konfekcję, buty, galanterię skórzaną, bieliznę, sztuczną biżuterię i Bóg wie, co jeszcze. Wszystko zostało niemiłosiernie stłoczone na kilkunastu metrach. Suknie, pantofle, bluzki, swetry, czapki, płaszcze, biustonosze, pończochy piętrzą się na półkach, tłoczą w gablotkach, zwisają ze stojących na podłodze i zamontowanych pod sufitem wieszaków, z których zdejmuje się je za pomocą zakończonego hakiem kija. Nawet kotara oddzielająca kącik nazwany dumnie przymierzalnią obwieszona jest kilkoma warstwami ubrań – wieszaki zaczepiono o kolejne oczka plastikowych łańcuchów przymocowanych do pręta podtrzymującego zasłonę.

Właścicielka niezmordowanie krąży wśród tego bogactwa, zdejmuje towar z półek i wieszaków, rozkłada, składa, wiesza – jak sama mówi, „obsłuża klienta”.

Za ladą, nieco zagubiony wśród bluzeczek, staników, rajstop i innych drobiazgów, powoli przesuwa się mąż właścicielki, starszy pan o łagodnej twarzy i trochę nieobecnym spojrzeniu. Bezradny wobec napierającego zewsząd towaru ma za zadanie przyjmować pieniądze. Wydawanie reszty przychodzi mu z trudem – zastyga z banknotami w ręku nad szufladą, która pełni funkcję kasy, i z wysiłkiem próbuje skupić myśli. Często się myli, ale czujność żony i jej iście napoleońska podzielność uwagi ratują sklep przed mankiem.

Z lewej strony drzwi, patrząc z wnętrza sklepiku, na skrzypiącym krześle, oparta plecami o ścienne lustro, siaduje matka albo teściowa właścicielki, staruszka w chustce na głowie, bez względu na pogodę ubrana w bardzo gruby sweter i ciepłe bambosze. Klientki mierzące ubrania często wychodzą z ciasnej przymierzalni, żeby ocenić swój wygląd z pewnej odległości, i spojrzawszy w zwierciadło, widzą w nim nie siebie, ale uśmiechniętą starowinkę, a lustro, niczym w baśni o Śnieżce, odzywa się trochę chropawym głosem:

– Bardzo ładnie. Szykownie bardzo. Naprawdę bardzo pięknie.

Na twarzach pań, które jednak nie zdecydowały się na zakup, widać poczucie winy; opuszczają sklep chyłkiem, jakby zawstydzone, że sprawiły staruszce zawód.

Właścicielka tymczasem krząta się, podaje towar, doradza, czasem przywołuje do porządku zastygłego bezradnie męża, czasem znika na zapleczu w poszukiwaniu właściwego rozmiaru.

Nazwa sklepu zawsze fascynowała mnie swoją pojemnością – „ Towary różne” mogą oznaczać wszystko, od spinek do włosów po, powiedzmy, meble czy telewizory. Jasne, że okolicznym mieszkańcom asortyment oferowany w sklepie jest znany – wiedzą, że znajdą tu ubrania, buty, galanterię i masę najrozmaitszych tak zwanych dodatków. Ale wyobrażam sobie, jakie nadzieje może taki szyld rozbudzić w tych, którzy widzą go jedynie z daleka, na przykład przejeżdżając w pewnym oddaleniu.

Nienaturalny szyk wyrazów początkowo nie zwrócił mojej uwagi. Sklep nie mógłby się nazywać „Różne towary”, brzmiałoby to idiotycznie. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim prawdziwe znaczenie tej nazwy stało się dla mnie jasne.

Latem i wczesną jesienią, kiedy jest ciepło i sucho, drzwi sklepu są zawsze otwarte. Na maksymalnie rozwartej zewnętrznej kracie właścicielka demonstruje najmodniejsze ubrania: spodnie o dziwacznym kroju, odsłaniające brzuch „topy”, bezwstydnie przezroczyste bluzki – całe to krzykliwie kolorowe stado bezczelnie narzuca się wchodzącym, zaczepia ich, wyciągając nogawki albo rękawy, zahaczając guzikami o torebki lub siatki z zakupami. Z mrocznego, chłodnego wnętrza, z poczuciem wyższości, ale bez pogardy, przygląda się tym latarnianym zabiegom dostojne, świadome swojej wartości towarzystwo. O ile najnowsze odzieżowe hity wiszą zawsze w okolicach drzwi albo na zewnątrz (może po to, żeby miały bliżej do wyjścia, kiedy ich czas minie), zasiedziali lokatorzy zajmują ciężkie, solidne wieszaki pod tylną ścianą sklepu. Są u siebie.

To właśnie one – towary różne. Inne, niż nakazują dzisiejsze trendy, różne od wszystkiego, co można kupić w tak zwanych domach mody. Nie boją się konkurencji hipermarketów ani markowych sklepów, mają nad nimi przewagę, bo czas się dla nich zatrzymał. Nie są już pierwszej młodości, ale nie starzeją się: uszyte z syntetyków letnie i ciepłe garsonki dla tęgich pięćdziesięciolatek, spódnice w gumkę z tanich, kwiecistych materiałów, nieśmiertelne ubranka do chrztu z mnóstwem kokardek i falbanek, damskie spodnie niczym prawie nie różniące się od męskich – wszystko jakby przeniesione wehikułem czasu ze sklepów mojego dzieciństwa. Nawet zapach oparł się niszczącej sile przemijania, zapach byle jakiej farby do drukowania tkanin – ostry, chemiczny, przyjemny.

Wciąż mają powodzenie – stały, kochający, wierny, niezawodny elektorat. Niech co chce dzieje się w modzie, niech się rodzą i upadają dyktatury, towary różne mogą na razie spokojnie patrzeć w przyszłość. Towarzystwo z okolic drzwi nie jest pewne nawet jutra, dlatego mizdrzy się, wdzięczy bez krzty godności, gotowe pójść byle gdzie z byle kim. Towary różne mogą sobie pozwolić na całkowity spokój – pogrążone w zadumie, swoim trwaniem rzucają wyzwanie biblijnym i greckim filozofom z ich zabawnymi vanitas vanitatumpanta rhei.

Nie wydaje mi się, żeby wybór nazwy sklepu, pochodzącej, jak myślę, gdzieś z połowy lat sześćdziesiątych, był podyktowany czymś innym niż względami praktycznymi. Słowo „różne” miało pewnie dawać właścicielom możliwość ewentualnej zmiany asortymentu, by elastycznie dopasować się do kapryśnych zachowań socjalistycznego „rynku”. Ale sens szyldu od początku był niezamierzenie metaforyczny – przedsiębiorczy „prywaciarze” zawsze przecież potrafili nie wiadomo jak zdobyć deficytowe dobra, więc ich towary zawsze były różne od tego, co sprzedawano, a raczej czego brakowało, w państwowych sklepach.

Ostatnio nie widuję starszej pani pod lustrem ani starszego pana za ladą. W ogóle sklep jest teraz często zamknięty. Czy, o ile przetrwa, zmieni swoją ofertę na „towary podobne”, czy wbrew wszystkiemu wytrwa, a słowo „ różne” znów zmieni sens?



czerwiec 2004



 <– Spis treści numeru