Starzy Ojcowie. Niepokorne dzieci.
Utracone majątki. Zastawione srebra.
Na Dworcu Kurskim obszarpany żebrak
rdzawym pieniążkiem jak lusterkiem świeci.
Po nocach gorzko pachną w Rosji zioła.
O świcie cierpko tu zakwita czerwiec.
Za mocno pachnie, a księżyc ma w herbie
wypieczony, okrągły, lukrowany kołacz.
Przestrzeń się w samej sobie jak w gnieździe os mości
i czas się tutaj toczy jakimś innym trybem.
To tak jakby ktoś zaczął wigilijną rybę
obierać nie od łusek lecz z wnętrza, od ości.
Moskwa, czerwiec 1995
Z tomu Niebieski sweter
Wydawnictwo Nowy Świat; Warszawa 2004.
Drżący kurant wygrywał narkotyczny motyw
jesieni. W październiku wzmożone odloty
żurawi na południe. Śliskie kartofliska.
Leczył chorobę ucha i zamęt błędnika
angielską frazą, drżącym metrum, czytelnika
jedynego miał w sobie. Krajobraz przygnębiał.
Ale fizyczna praca, horyzont i głębia
nieba, ziemi sprawiły, że stały się bliskie
nierozpoznane światy. Z niebieskim opryskiem
beczki, stały na polach nieznanej Irlandii.
Niebieski kolor w wierszach innego poety.
Ten kolor żył, rozpraszał monochromatyczne
istnienie, koił nerwy, dawał punkty styczne
z inną frazą i w innym pisaną języku.
Cóż, że tylko przeczuwał to obce istnienie,
nomadyczne języki, wędrujące plemię
mowy, to była jego prywatna etyka.
Stworzył własną religię, nie, antropologię,
bo jeśli wierzył, szczerze mówiąc, między Bogiem
a prawdą, umiejscowił tę prawdę pomiędzy
mitologią bóstw greckich a dotknięciem nędzy
całkiem realnej, ludzkiej. I dlatego ziemię
zawsze obdarzał w wierszach czułym dziękczynieniem.
Warszawa, listopad 2003
Z tomu Niebieski sweter
Wydawnictwo Nowy Świat; Warszawa 2004.
Kto poznał te rozstaje, trujące moczary,
błędne ogniki świateł na soczystych bagnach?
Ach, gdzie jesteście wiedźmy i jakie wywary
w waszych miedzianych garnkach, jaka nowa, nagła
wizja strasznego losu kazała wam spełnić
znajomą przepowiednię? motać kłębki wełny?
Ty jak zwykle w podróży. Ja w powodzi świateł
transmisyjnych, próbuję odczytać wyroki.
Może lepiej oliwę w samym sercu Aten
lać na gniewne ognisko, na syczące soki
drzewa sandałowego i białych płomieni
rzucić zerwaną z ramion chustkę Ifigenii?
Bo ranki były zimne, bo drżała od chłodu,
bo nie wiedziała kogo ma prosić o radę.
Więc co mam zrobić teraz ja, która z jej rodu
wywiedziona, podobną podejrzewam zdradę?
Ach, my wszystkie zdradzone, złożone w ofierze
mamroczące piastunki, Ifigenie, wieże
z białej kości słoniowej, wieże Babel, wierzę
we wspólnotę języka, cichy szept, przymierze.
Warszawa, styczeń 2005 r.
Dom darowany, strych nieopalany,
stłuczone szyby w piwnicznych okienkach,
koty jak duchy przechodzą przez strefy
zdeptanej trawy, ktoś tu kogoś ukrył.
A pewnej nocy wyrwano drzwi z futryn,
poszła pogłoska, ten ktoś był na liście,
rozpalili ognisko, opadały liście,
wyrzucali papiery z szuflad i kuferków.
Cofam samochód, we wstecznym lusterku
czas też się cofa. Dziecko do ogrodu
otwiera furtkę. W małej dłoni konik,
krzywo strugany, drewniany. Czerwony
płaszcz zarzucony na ramiona matki
spada na ziemię kiedy pochylona
wyciąga z ognia kartki i gałęzie.
Dziewczynka zmyka, boi się, nie będzie
dzisiaj zabawy. Kobieta kołacze
starą kołatką w deski, mała płacze,
skręcam, za rogiem znajoma mleczarnia,
butelki z mlekiem, biało-żółte kapsle,
pies przy śmietniku jak świat opuszczony,
świat – pies samotny, błąd nie odpuszczony,
piorun uderza w metalowy dzwonek.
jesień 2005