Kiedy latem 2000 roku pojechałam po raz
kolejny do Petersburga, doskonale wiedziałam, że
tylko w niewielkim stopniu udało mi się odsłonić
tajemnicę życia Achmatowej. Tak naprawdę
żadnego życia nie można odtworzyć w pełni,
nawet własnego. Przypływają do nas z otchłani
pamięci jacyś ludzie, emocje, zapachy, kolory
jesieni, krajobrazy widziane z okna pociągu.
Towarzyszące nam osoby, nawet te najbliższe,
widzą w tym momencie coś innego i co innego
pamiętają. Najlepszym dokumentem naszego życia
jest być może dziennik, a być może fotografie.
Takim najdoskonalszym dziennikiem, takimi
fotografiami są być może właśnie wiersze. Nasze
własne przeżycia są tak naprawdę nie do
odzyskania, przynajmniej tu, na ziemi. Pamięć,
może na szczęście, jest zawodna.
Do Komarowa, na grób Achmatowej, nie jechałam
jednak z poczuciem klęski, ale zupełnie nowej
radości. Napisałam tyle, ile napisałam, nieważne
kilkadziesiąt stron, które utkałam ze wspomnień
innych ludzi, wierszy, fotografii, dzienników,
wyobraźni. Udało mi się bliżej spojrzeć jedynie na
wczesną młodość Achmatowej. Jej trzynastoletnie
małżeństwo z Mikołajem Puninem, dziwny
związek z Włodzimierzem Szylejko, ascetycznym
i ponurym asyriologiem, skomplikowane stosunki
z synem, spotkanie w Taszkiencie z Czapskim,
wielokrotnie opisana i nigdy nie rozwikłana
historia dwóch spotkań z Isaiahem Berlinem, to
wszystko, wiedziałam, pozostanie mgliste jak sen,
mimo setek rozmów i stosów papierów „na
temat...”, które pozostawiłam w domu. Tak
naprawdę ona, moja własna Achmatowa, cała była
ukryta i odsłonięta jednocześnie w swoich
wierszach. Wysokie komarowskie sosny
prowadziły mnie szosą prosto na cmentarz,
bezlitośnie cięły komary nadlatujące
z podmokłego lasu. Po drodze minęłam zieloną
budkę, domek stojący wśród wielu takich samych,
zbudowanych przez władze radzieckie, już po
wojnie, dla zasłużonych pisarzy. W takim
nieopalanym, letniskowym domku spędziła
Achmatowa ostatnie lata swego życia, odwiedzana
tu przez swego ukochanego ucznia-następcę, Josifa
Brodskiego. Młody rudawy poeta i jego koledzy
po piórze przywozili jej płyty, gazety, nosili wodę,
czasami gotowali, no i przede wszystkim czytali
swoje wiersze i godzinami dyskutowali o poezji.
Nazywała ich swoim czarodziejskim chórem, ona,
Królowa bez Ziemi. Syn nie odwiedzał jej nigdy.
Był już wtedy uznanym profesorem, specjalistą od
Cywilizacji Wielkiego Stepu. Achmatowa, podczas
kolejnych pobytów syna w sowieckich łagrach,
przez osiemnaście lat zabiegała o jego zwolnienie.
Napisała w tej sprawie nawet list do Stalina.
Ukrywała, że pisze Requiem, historię kobiety,
której aresztowano syna. Dla niej świadomość, że
władze mogłyby znaleźć poemat, oznaczała przede
wszystkim możliwość pogorszenia jego losu. Jej
własny los, mogłoby się wydawać, obchodził ją
niewiele. Być może głęboka prawosławna wiara
pozwalała jej wytrwać. A także świadomość,
o czym wspomina Brodski, że czuła się kimś
wybranym do takiego właśnie losu: Anną Achmatowa.
Żadna Anna Gorienko - napisze Brodski - nie byłaby zdolna tego wytrzymać. Anna
Achmatowa wytrzymała.
Żal Lwa Gumilowa do matki można tłumaczyć
wspomnieniami z dzieciństwa, ale przede
wszystkim tym, że człowiek, który przeżył
w obozach osiemnaście lat, nie jest zdolny zbyt
łatwo wybaczać. Brodski wspomina, jak spotkał
kiedyś łotewskiego malarza, który siedział
w jednej celi z Lwem Gumilowem. Zapytany
o Achmatową znieruchomiał, twarz mu się ściągnęła
i powiedział tylko jedno zdanie: od niej
przychodziły zawsze najmniejsze paczki. Sam
Brodski wiedział, ile miesięcy, sumujących się
w lata, spędziła Achmatową w więziennych
kolejkach Leningradu. Ciężko doświadczona,
pisała wiersze do swoich zmarłych i utraconych.
Nie po to, aby ich upamiętnić. To był jej jedyny
ratunek, aby przetrwać, jedyna nadzieja. Ludzie,
którzy znali Achmatową, często podkreślali jej
niezwykłą zdolność do przebaczania.
Kiedy dochodzę na cmentarz, siadam na
zwyczajnym murku, żeby odpocząć
i powspominać. Mogiła Achmatowej jest raczej
zwyczajna. Metalowy prawosławny krzyż
i płaskorzeźba przedstawiająca jej niezwykły,
achmatowowski profil. Jestem zawiedziona
i wzruszona. Przypominam sobie film, na
którym widziałam, jak trumnę Achmatowej
w śnieżny marcowy dzień niesiono drogą, którą
właśnie przyszłam. Postać młodego
mężczyzny w wytartym płaszczu, który
podtrzymywał trumnę z przodu, tuż przy
głowie, rozpoznałam od razu. Młody Josif
Brodski. Przez głowę przelatują mi jej
wiersze, fragmenty Requiem i strzępy
Poematu bez bohatera. W plecaku mam
jedynie czerwony zeszyt z fragmentami jej
własnych wspomnień. Jeśli chodzi
o wspomnienia w ogóle – czytam –
uprzedzam czytelnika, że dwadzieścia procent
wspomnień jest tak czy inaczej
zafałszowanych. Samowolne przytaczanie
czyichkolwiek wypowiedzi należy uznać
za działanie prawnie karalne. Szumią komarowskie
lipy, robi się zimno. Ciągłość jest również
oszustwem – czytam dalej. – Pamięć
ludzka ma to do siebie, że niczym reflektor
wyświetla pojedyncze momenty, pozostawiając
wokół nieprzenikniony mrok. Koniecznie
chcę sfotografować zieloną budkę, w której
mieszkała. Otaczają ją słynne wysokie
komarowskie sosny, które były niemymi
świadkami ostatnich lat jej życia i które
pojawiają się w jej ostatnich wierszach. Jacyś
ludzie biwakują przed domkiem. Tłumaczę,
że mieszkała tu wielka rosyjska poetka
i dlatego chcę wykonać zdjęcie tej letniskowej
daczy. Zgadzają się ze zrozumieniem.
Nazwisko Achmatowej znają w Rosji
wszyscy. Przypominam sobie, że kiedy
w roku 1951 leżała po kolejnym zawale
w Piątym Szpitalu Radzieckim w Moskwie,
te budki jej się przyśniły. Kilka lat później napisała:
te zielone domki z oszklonymi tarasami
(w jednym z nich mieszkam) bez przerwy staly mi
przed oczami (zamkniętymi) w 1951 roku,
kiedy leżałam po zawale i prawdopodobnie
znajdowałam się pod działaniem pantoponu.
Domy te wówczas jeszcze nie istniały - zbudowano
je w 1955 roku, ale kiedy je zobaczyłam,
natychmiast przypomniałam sobie, gdzie
je wcześniej widziałam. Dlatego też napisałam
w Epilogu: Mieszkam jak w obcym
mi domu ze snów, Gdzie - całkiem możliwe -
umarłam...
Achmatowa uważała, że pomiędzy poetą
a wszystkim, co w życiu napisał, istnieją tajne
stosunki, często sprzeczne z tym, co o tym czy
innym wierszu sądzi czytelnik. Jej wiersze są
właśnie jak światła reflektorów, które
z nieprzeniknionej ciemności wydobywają
fragmenty jej życia, oświetlają emocje. Achmatowa
wierzyła w profetyczną moc poezji.
W roku 1915 napisała:
Czarne lata mi ześlij na ziemi,
Bezsenności, maligny, goryczy,
I miłego, i syna odejmij,
Pieśni odbierz mi dar tajemniczy -
Przez liturgię zaklinam Cię słowa:
Kiedy skończą się dni utrapienia,
Niechaj ciemność nad Rosją burzowa
Zniknie w glorii obłocznej promieniach.
Tłum. Adam Pomorski
Maryna Cwietajewa po przeczytaniu tego wiersza napisała do Achmatowej: jak Pani mogła! Czyż Pani nie wie, że w poezji wszystko się sprawdza? Achmatowa dobrze wiedziała, że „ się sprawdza”. Być może nawet podświadomie chciała, aby się sprawdziło. Wszak ze wszystkich miłości, Poezja i Rosja to były jej miłości największe. I jak to bywa z największymi miłościami, również najtrudniejsze.
Fragment ksążki Achmatowa, czyli kobieta Wydawnictwo Twój styl; Warszawa 2003