Należy Pani do niemałego grona wychowanków „ Gawędy”, zespołu w pewnym sensie elitarnego, reprezentującego przez lata polską kulturę w kraju i za granicą. Jak Pani wspomina tamten czas, czym on był w życiu nastolatki, jak wpłynął na decyzje i wyzwania podejmowane przez Panią w dorosłym życiu?
Biorąc pod uwagę ówczesne możliwości, była to jedna z ciekawszych propozycji spędzania czasu. Mogę powiedzieć, że prawie wszystkiego nauczyła mnie „Gawęda”. Wojtek Mann, starszy kolega z zespołu stwierdził, że nie nauczył się tam wprawdzie śpiewać ani tańczyć, ale wychowano go na człowieka odpowiedzialnego. Nas tam przede wszystkim wychowywano, przez sztukę. Była to ostra szkoła i szef, Andrzej Kieruzalski, na widok którego jeszcze dziś stajemy na baczność, bardzo wiele od nas wymagał. Inna rzecz, że nie uczono nas warsztatu, lecz wykorzystywano wrodzone predyspozycje. Jednak to co w nas zostało, to to iż „Gawęda” nauczyła nas organizacji i planowania czasu, odpowiedzialności . W tym zespole nauczono nas nie bać się marzeń a także je realizować.
Czy wiele osób z zespołu pozostało wiernych scenie?
Oprócz Manna będą to Krzysztof Gradowski – reżyser, Marek Kościkiewicz – kompozytor, Jacek Szlagowski – muzyk rockowy, Paweł Hartlieb i Paweł Stasiak – wokaliści. Niewielu jest aktorów, tylko Rafał Siesicki, Wojtek Asiński i Kasia Kozak, bo do „ Gawędy” przychodziła młodzież, która chciała śpiewać, bawić się, jeśli ktoś chciał być aktorem, szedł do ogniska Machulskich.
A Panią nie pociągało aktorstwo?
Kiedy się jest młodym występowanie daje radość, ale ja już w „ Gawędzie” wiedziałam, że to przede wszystkim ciężka praca. Scena tak, ale od strony reżysera. Zresztą to nie okazało się od razu. Próbowałam równocześnie fotografii, pracowałam dla „Przeglądu Katolickiego”. Po dwóch miesiącach od rozstania z Pałacem Młodzieży wróciłam tam jako instruktor zajęć fotograficznych. Potem były próby zdawania na pedagogikę, i studia teatralne.
W jaki sposób trafiła Pani do teatru młodzieżowego?
W kościele na Gocławiu prowadziłam scholę. Szukaliśmy nowej, bliższej nam poezji religijnej, do której koledzy tworzyli muzykę. Równocześnie założyłam zespół teatralny. Prowadziłam w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach warsztaty teatralne. Wtedy zrozumiałam, że teatr jest dla mnie najważniejszy, że chcę go tworzyć, ale nie dla gwiazd, chciałam wychowywać widzów . Ze scholi i zespołu powstała „Pantera”.Czy widzów trzeba wychowywać?
Oczywiście, tego nie wysysa się z mlekiem matki. Wychowują rodzice, wychowuje szkoła, zabierając dzieci na spektakle, ale to nie wystarcza, tym bardziej, że ani rodzice, ani szkoły nie mają dość czasu. Można więc liczyć na tych, którzy traktują teatr jako swoją pasję. Najłatwiej zapalić do teatru poprzez współtworzenie, bo kiedy samemu uczestniczymy w powstawaniu przedstawienia, oglądając spektakle powracamy do tych samych emocji i nawet zasiadając w fotelu nie jesteśmy już biernymi widzami.
Czy widzowie zmieniają się, czy inne są dziś ich wymagania i potrzeby?
Dziś widza trzeba przede wszystkim przyciągnąć, bo nie jest problemem, jak się niektórym zdaje, wymyślenie ciekawego projektu do realizacji, lecz znalezienie atrakcyjnej formy dotarcia do widza, by mu się chciało odpowiedzieć na ofertę organizatorów. I tu potrzebni są profesjonaliści. Nasi niemieccy koledzy wprowadzili nowe specjalności: pedagog tańca, filmu, teatru. Dziś trzeba być dobrze przygotowanym i artystycznie i pedagogicznie, tylko wtedy będzie szansa na sukces.
Dorożkarnia, którą Pani kieruje, to model domu kultury, wychodzący z ofertą do młodych; nie ogranicza się do konwencjonalnych zajęć dla tych, z którymi i tak nie ma kłopotu.
Taka jest potrzeba naszych czasów. W Niemczech np. istnieją Spielmobile, docierające bezpośrednio do dzieci na podwórkach i w blokowiskach. Wolontariusze przemieszczają się po mieście, zatrzymując się na jednym podwórku około tygodnia, zaprzyjaźniają się z dziećmi, a potem, gdy już je zaintrygują, zapraszają do najbliższego Domu Kultury, by tam kontynuowały zabawę. Spielmobile mają rozmaite specjalizacje, np. cyrk, taniec, teatr. W ten sposób wolontariusze tworzą więzi, które dzieci następnie same podtrzymują. Dobrze byłoby, gdybyśmy w Polsce szerzej korzystali z dobrych doświadczeń sąsiadów. Dorożkarnia ma już sukcesy w nowych formach pracy. Zgłosili się do nas chłopcy, którzy na ulicach Ursynowa tańczyli break dance. Nie trzeba dodawać, że nie byli to grzeczni chłopcy, ale właściwie dzieci ulicy. Ci sami chłopcy, po dwóch latach, samodzielnie prowadzili zajęcia dla dzieci u nas na Siekierkach. Jest to dobry pomysł na zajęcia z warszawską tzw. trudną młodzieżą.
To nie jest łatwe, ale domy kultury powinny szukać sposobów, by zainteresować nudzącą się i szukającą swego miejsca młodzież. Jaki można jeszcze zainteresować młodych zbuntowanych?
To prawda, ale odpowiedź nie jest wcale prosta...Trzeba po pierwsze do nich dotrzeć, starać się poznać, bo „ zaprzyjaźnić” to za duże słowo. Bardzo duże sukcesy ma Grupa Pedagogów Animacji Społecznej na warszawskiej Pradze. Oni właśnie tak pracują. Potrafią z tak zwaną trudną młodzieżą nakręcić film, zrobić spektakl teatralny, przygotować wystawę fotograficzną. Taki młody człowiek jest bardzo atrakcyjnym twórcą, ale trzeba go potraktować jak partnera. No i trzeba go szukać, a nie czekać na niego. Coraz więcej absolwentów warszawskich uczelni pracuje w ten sposób, bo jest tzw pedagogiem ulicy.
Dorożkarnia nie jest Pani pierwszym dzieckiem, prawda?
Pierwsza była „Pantera”, która powstała w 1985 r., gdy byłam jeszcze studentką. Stworzyłam teatr muzyczny korzystając z doświadczeń „Gawędy”. „Pantera” miała być formą wychowania przez teatr, nie było więc żadnych egzaminów przy naborze. Z grupą młodzieży pracowało niezależnie od siebie pięciu zawodowców – od teatru, pantomimy, stepowania, wokalu i tańca. To byli ludzie z pasją, co w pracy z młodzieżą jest bardzo ważne. Działaliśmy przy Domu Kultury KADR na Służewie, ale próby odbywały się w różnych miejscach. Co roku przygotowywaliśmy spektakl, w którym uczestniczyło do 50. osób, w różnym wieku, od przedszkolaków po studentów. Występowaliśmy w Teatrze Nowym, w Teatrze Żydowskim, w „Lalce”, w „Rozmaitości”. Bilety sprzedawano, jak na spektakle przygotowane przez profesjonalistów i nie zdarzyło się, by ktoś zwrócił bilet. Członkowie zespołu sami wymyślali etiudy, współtworzyli scenografię, ingerowali w dramaturgię, bo moim celem było, aby młody człowiek był twórcą, partnerem w procesie twórczym, a nie dzieckiem do wyuczenia. I to się sprawdziło. „Pantera” była wtedy jedynym musicalowym teatrem w Polsce, pokazywały ją media, jeździła po całej Europie. I, co ciekawe, tylko cztery absolwentki, zostały artystkami (m.in. Karolina Gruszka i Monika Pikuła), na kilka setek. Pozostali poszli w innych kierunkach, wielu zostało psychologami i pedagogami, niektórzy pracują w stowarzyszeniach i fundacjach, bo to są ludzie bardzo społeczni. Braliśmy udział w wielu projektach z pogranicza teatru i estrady i z tych doświadczeń powstały dwa programy telewizyjne i jedna audycja radiowa.
Czekoladowa lista przebojów?
Tak, ale też Studio pod pięciolinią, Muzyczna Skakanka w telewizji.
Ze swoim teatrem rozstała się Pani po 15. latach. Dlaczego?
Szukałam miejsca dla „Pantery”. Przez te lata błąkałam się po różnych salach, szkołach, miałam już tego dość. W końcu znalazłam dla nas miejsce na Siekierkach, w autentycznym dawnym garażu dla dorożek.
Teraz jest tam nowoczesny, przytulny dom kultury.
Udało mi się zainspirować architektów francuskimi, niemieckimi i japońskimi rozwiązaniami sal widowiskowych, które pełnią wiele różnych funkcji. Fundusze, którymi dysponowano wówczas, były nieduże, dlatego dom jest mały. Wtedy też oddałam teatr kolegom, a sama zostałam menadżerem wszystkich projektów. To był świadomy wybór i nie żałuję tej decyzji. Mam poczucie, że wychowałam następców, że ktoś kontynuuje moją działalność, ważne jest , że pałeczka została przekazana.
Czym różni się wasz ośrodek od innych?
Pracujemy z grupami od przedszkolaków do studentów. Są tu: teatr, film, piosenka i ceramika, taniec i media.Wszystkie zajęcia prowadzą zawodowcy, liderzy, ludzie z charyzmą, których, co jest bardzo ważne, możemy obejrzeć na prawdziwej scenie. Poza tym mają ukończone studia pedagogiczne lub je podjęli. Realizują ciekawe projekty np. „Mistrza i Małgorzatę”Bułhakowa, Gombrowicza...
„Iwona księżniczka Burgunda” wystawiona przez zespół nastoletnich aktorów, to prawdziwe wyzwanie, z którym zespół świetnie sobie poradził. Podobała mi się też scenografia.
Pilnujemy, by w każdym przedsięwzięciu zostawić miejsce na wyobraźnię, nie iść w realizm, dosłowność. Ważne jest, by uczyć i wychowywać, proponując zadania czasem trudne, ale dające satysfakcję, gdy się je wykona. Podejmujemy propozycje, które są bliskie młodzieży, nie narzucamy niczego z góry. Staram się, by Dorożkarnia była miejscem, które wychowuje i uczy społecznych zachowań. A tym są wspólne przedsięwzięcia artystyczne, wspólne wyjazdy. Zrealizowaliśmy trzydzieści kilka projektów, są wśród nich także międzynarodowe, ale i ogólnopolskie, lub stołeczne.
Na przykład „Dziecięca Stolica”.
Wymyśliłam ją, kiedy spotkałam się z opinią dziennikarzy telewizyjnych, że domy kultury są szare i nieciekawe, a dzieci niemedialne. Chciałam pokazać, że jest inaczej i zaprezentować dokonania domów kultury na tle ładnej architektury. Plac Zamkowy w maju tego roku zgromadził 2,5 tys. młodych wykonawców. Prezentowały się domy kultury, świetlice, kluby, stowarzyszenia, wszyscy, którzy pracują z dziećmi i dla dzieci. W tym dniu każdy może pokazać się na stoisku, na scenie, zorganizować happening, zaprezentować inscenizację. Już szósty raz odbywają się dziecięce pokazy, które cieszą się wielkim zainteresowaniem, mimo iż nie występują żadne gwiazdy filmu czy estrady. Impreza ta zyskała nawet honorowy patronat Prezydenta Miasta. Kontynuacją „ Dziecięcej stolicy” są otwarte dni domów kultury i klubów, we wrześniu. W ten sposób popularyzujemy osiągnięcia tych placówek i ułatwiamy dzieciom dotarcie do nich. Dla peryferyjnych domów kultury jest to dobra okazja, by przedstawić swoje dokonania. Okazało się nieprawdą, że amatorska twórczość dzieci nie jest ciekawa, trzeba ją tylko umiejętnie pokazać.
Ma Pani na swoim koncie także projekty o charakterze międzynarodowym.
Najważniejsze związane są z Fundacją Krzyżowa, z którą współpracuję od 1998 r. Organizując od lat teatralne działania niemiecko– polskie musiałam trafić w końcu na Krzyżową. Podczas spotkania kanclerza Kohla z premierem Buzkiem byłam odpowiedzialna za prezentacje artystyczne. Pracowałam z „ Panterą” i z dziećmi z okolicznych wsi. Prasa pisała później, że występował zespół polsko– niemiecki, ale to była sama „ Pantera”, w której dzieci śpiewają i mówią różnymi językami. Od tamtej pory współpracuję z fundacją. W tym roku po raz ósmy współorganizowałam „Lato w Krzyżowej”, w którym wzięło udział około stu młodych ludzi z ze wschodniej i zachodniej Europy, uczestnicząc w warsztatach z różnych dziedzin sztuki. Jestem od trzech lat członkiem Zarządu, a ostatnio Rady Nadzorczej fundacji.
Jakie są Pani ostatnie dokonania ?
To projekt domu kultury szwedzko– polskiego, pod nazwą „ Bullerbyn”, który ma powstać na Sadybie. Jestem ciekawa, czy to się uda, na razie czekamy na odpowiedź instytucji, która decyduje o przyznaniu grantu. Cieszę się, że Dorożkarnia zaistniała w środowisku i że mamy propozycje, by utworzyć filie naszej placówki. Nasz system pracy polega na tym, że najmłodszych uczymy poprzez zabawę, starsi już się nie bawią, tylko uczą poprzez udział w warsztatach, a od licealistów oczekujemy kreatywności. Sami mają tworzyć projekty, przedstawienia, my im w tym tylko pomagamy. W Polsce jest wiele instytucji adresowanych do dzieci i młodzieży, mających za zadanie kształcenie artystów, ja chciałabym po prostu wychowywać ciekawych ludzi..
Jakie ma Pani marzenia, plany?
Nie wiem jeszcze, co będę robić, ale na pewno nie usiądę w fotelu z książką, bo tak nie umiem żyć. Często to, w co się angażuję wynika z doraźnych potrzeb i nie jest wcześniej planowane, np. w 1990 r. założyłam fundację „Wychowania przez sztukę” i pierwsze w Polsce liceum społeczne o profilu artystycznym, pod auspicjami Akademii Teatralnej i ASP. Wynikło to z problemów z jakimi borykali się uczestnicy „Pantery”. Nie wiem, co mnie jeszcze czeka, ale nie boję się nowych doświadczeń. Jeśli chodzi o marzenia to chciałabym, by powstało tętniące życiem centrum aktywności lokalnej tutaj, w Kaniach czy Otrębusach. Bo, jak mówi pewna znana mi młoda osoba, marzenia są przecież bezpłatne.
Rozmawiała Małgorzata Wittels