PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 48


Anna Kalinowska

1000 kilometrów na nartach – od Suwałk po Howerlę



Kiedy ogrody i ulice Podkowy Leśnej pokryje biała kołdra śniegu – dla jednych to tylko znak zimowych utrapień, dla innych to także radosny sygnał, że można przypiąć deski i sunąć płynnie w osypany skrzącym puchem las. Wśród tych ostatnich są jeszcze pewnie ci, którzy pamiętają mocno starszego pana, który co roku zakładał pierwszy narciarski ślad prowadzący z ul. 11 Listopada w głąb podkowiańskiego lasu...

Adam Kalinowski

Adam Kalinowski w Podkowie Leśnej, lata 80.


Ostatnie takie koleiny Jego deski wrysowały w kopnym śniegu dwadzieścia lat temu. Zaledwie dwie zimy przed odejściem sędziwego, ponad osiemdziesięcioletniego narciarza na niebieskie szlaki. Tym, którzy zastanawiają się, jak utrzymać taką sportową pasję i kondycję do późnego wieku, można podpowiedzieć, że warto już od młodości nie szczędzić wysiłku i... kochać przygodę.


„Przed 30 laty, dnia 27 lutego 1927 roku czterech studentów Państwowego Instytutu Wychowania Fizycznego w Warszawie: Julian Kozłowski, Adam Kalinowski, Jan Lechowski i Konstanty Pietkiewicz – na szczycie Howerli, najwyższym w paśmie Czarnohory – zakończyło 1023 kilometrowy rajd narciarski.

Pokonanie tej odległości na nartach jest polskim i zachodnioeuropejskim długodystansowym rekordem narciarskim dotychczas jeszcze nie pobitym. Rajd ten w 1927 roku był uważany za największą w Polsce imprezę sportową. Przegląd Sportowy pisał wówczas:

Rajd narciarski, jaki przedsięwzięli studenci PIWF– u urasta na jedną z największych imprez sportowych ostatnich czasów. Uczestnicy tego rajdu dali przykład wielkiego hartu i siły woli. Łamać się musieli z nie lada przeciwnościami. 1023 km biegu dzień w dzień na nartach, w nieodpowiednich warunkach terenowych i atmosferycznych – to prawdziwa Odyseja, to nieprzeciętny dowód tężyzny fizycznej. Cieszyć się należy, iż wśród naszej młodzieży wyrabiają się już typy londonowskie młodzieńców: energicznych, silnych i wytrwałych, umiejących walczyć z przeciwnościami przyrody i wychowujących się w walce.

W związku z 30– letnią rocznicą tego wyczynu już niemal zapomnianego, godzi się gwoli przypomnienia podać jego krótką historię.

Rajd rozpoczął się w Suwałkach dnia 1 lutego 1927 roku. Początkowo wyruszyło 5 uczestników, z których jeden, a mianowicie Stanisław Okołów wycofał się na skutek choroby, po przejściu 600 kilometrów.
Trasa prowadziła przez Augustów, Grodno, Wołkowysk, Kobryń, Włodzimierz Wołyński, Sokal, Lwów, Stryj, Stanisławów i Worochtę. Celem ostatecznym było wejście na Howerlę. Rajdziści pokonywali przeciętnie około 50 kilometrów dziennie. Zdarzało się, że musieli pokonać bez wypoczynku odcinki trasy długości około 100 km. Silne mrozy dochodzące niekiedy do -27 st.C, złe warunki atmosferyczne: porywiste wiatry i zadymki śnieżne, niedostateczne wyżywienie i zakwaterowanie osłabiały siły, potęgowały zmęczenie, odbierały rajdzistom zapał i chęci do kontynuowania marszu. Tylko ambicja i żelazna wola nie zezwalała im na rezygnację. Dużym bodźcem potęgującym ich energię była między innymi świadomość, że kilkadziesiąt kilometrów bardziej na wschód posuwa się współzawodniczący rajd AZS– u warszawskiego w składzie najwybitniejszych ówczesnych biegaczy: Jaworskiego, Malanowskiego i Trojanowskiego. O wielkich trudnościach, jakie napotykali na trasie rajdziści, świadczy fakt wycofania się rajdu AZS– u po przebyciu 500 kilometrów.
Wejścia na Howerlę dokonali rajdziści PIWF– u w towarzystwie jednego z pierwszych pionierów narciarstwa w Polsce dr Majewskiego, wybitnego narciarza kapitana Kurcza i dwóch żołnierzy straży granicznej. Osiągnięcie oblodzonego szczytu Howerli wysokości 2058 m, w zimie na nartach było na owe czasy nie lada wyczynem sportowym. Do 1927 roku mogło się tym pochwalić zaledwie kilka osób.
Społeczeństwo w pełni oceniło wysiłek rajdzistów ukoronowany dystansowym narciarskim rekordem Polski. Tłumy młodzieży witały rajdzistów na dworcu po ich powrocie do Warszawy i wypełniły aulę uniwersytecką w czasie uroczystości wręczenia im pamiątkowych medali i dyplomów przez dyrektora PIWF– u dr Światopełk– Zawadzkiego w obecności prezesa Związków Sportowych dr Mieczysława Orłowicza i Prezesa Polskiego Związku Narciarskiego płk Bobkowskiego.
1000 kilometrowy rajd narciarski stanowi piękną kartę w historii narciarstwa polskiego. Powinien on być dla naszej młodzieży przykładem, jak silna wola, wytrwałość i chęć osiągnięcia celu mogą przełamać własną słabość i wszelkie przeszkody”


Adam Kalinowski

Takim artykułem wspomnieniowym, chciał mój świętej pamięci Ojciec Adam Kalinowski, (bo to On właśnie był tym najwytrwalszym narciarzem Podkowy) jako jeden z dwóch ostatnich żyjących uczestników rajdu, uczcić okrągłą rocznicę wyczynu. Niestety, w 1957 roku takie przypomnienie nie mogło się publicznie ukazać. Nie był to bowiem z całą pewnością rajd „przyjaźni granicznej z ZSRR”, a wymienione w innym niż taki kontekście nazwy miejsc niegdyś polskich, mogły (o zgrozo!) budzić wśród czytelników „rewizjonistyczne” skojarzenia. Zresztą dla „ niepewnych pod względem zaangażowania politycznego” narciarzy powtórzenie wschodniej części rajdu było w owe lata ideologicznie niemożliwe i fizycznie niedostępne. Można było jedynie w zaciszu domowym wyszukiwać na starych mapach nostalgicznie brzmiące nazwy i czytać pożółkłe wycinki z przedwojennych gazet. Te relacje prasowe potrafiłam w dzieciństwie recytować z pamięci, jak choćby tę stronę z dziennika wychodzącego w Stanisławowie:

W dniach 20 i 25 lutego 1927 roku gościł gród Rewery w swych murach uczestników rajdu narciarskiego członków Akademickiego Związku Sportowego. Uczestnikom rajdu towarzyszył wielki pies Rajd, czuwający nad niemi w czasie całej drogi. Rajd rozpoczęty z Suwałek skierowany był kresami wschodniemi przez Puszczę Białowieską, Wołyń, Lwów, Stryj. O ile na Litwie, Polesiu i Małopolsce uczestnicy Rajdu korzystać mogli z gościnności i poparcia ludności miejscowej, o tyle na Wołyniu mieli warunki podroży utrudnione przez nieżyczliwe zachowanie się ludności, odmawiającej im noclegów i ciepłej strawy przez nieufność i podejrzenie, że są dywersantami. Przeszli wskutek tego momenty ciężkiego załamania duchowego, które jednak przetrwali zwłaszcza, że stosunki przykre zmieniły się radykalnie z chwilą dotarcia do Małopolski. Po przyjęciu gościnnym uczestników rajdu przez związki sportowe we Lwowie ruszyli oni 18 lutego br. ze Lwowa przez Stryj do Stanisławowa. Po noclegu w Breszniowie dotarli do Kałusza, gdzie ich gościnnie przyjęło starostwo i saliny odprowadzając ich następnie do Bednarowa, a ze Stanisławowa wyjechała naprzeciw nich grupa narciarzy do Pawełcza. Po przybyciu narciarzy do Stanisławowa wzięli uczestnicy rajdu udział w Wieczerzy, wydanej dla nich kosztem miasta a staraniem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego z udziałem Wojewódzkiej Komisji Turystycznej i wojskowości. W ciągu następnych dni dobili uczestnicy rajdu do Worochty poczem w towarzystwie członków Sekcji Narciarstwa Polskiego Towarzystwa Narciarskiego i komendanta Kursu Narciarskiego Wojskowego zakończyli rajd wejściem na Howerle. W drodze powrotnej znów byli przyjmowani w Stanisławowie, skąd wrócili do Warszawy.


Całe dzieciństwo fascynował mnie album z małymi pożółkłymi fotografiami z rajdu i i wycinkami z gazet. W nieskończoność mogłam też słuchać opowiadań Taty o zmaganiach z białą przestrzenią tajemniczych Kresów. Dla dziecinnej wyobraźni taki bezpośredni przekaz był dużo bardziej sugestywny niż najlepsze książki o zdobywaniu biegunów. Prawdziwym świętem zaś były chwile, gdy pierwszy śnieg paraliżował ruch na spokojnej w latach 50. ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie, gdzie wtedy mieszkaliśmy i Tata pozwalał „pojeździć” na historycznych, rajdowych nartach. Szerokich, z hikorowego drewna i opatrzonych dziwną kombinacją rzemieni i metalowych klamer. Wchodziłam wtedy w swoich zakopiańskich kierpcach w wielkie skórzane buty z 1927 roku i ćwiczyłam pierwsze narciarskie kroki. Wiele lat upłynęło od tego czasu.

Adam Kalinowski Adam Kalinowski

Na ulicy Nowogrodzkiej nie da się już jeździć na nartach. Swoją drogą chciałabym zobaczyć, jak na widok sunącego jezdnią narciarza reagowaliby dzisiejsi przechodnie i kierowcy aut tkwiących tu w korku! Także i zimy teraz nie takie. Nawet w Podkowie (gdzie po przeprowadzce w latach 60. już pierwszej zimy Tata wprowadził w rodzinie zwyczaj niedzielnych spacerów narciarskich) globalne ocieplenie nie rozpieszcza śniegu. Jednak mimo tych przeciwności losu hodowane od dzieciństwa marzenie, by powtórzyć kiedyś legendarną wyprawę Taty, nadal nie zestarzało się. Wręcz przeciwnie, upływający czas ostrzega, że nie ma wiele czasu do stracenia. Jeszcze rok, dwa albo.. nigdy. Współczesny turystyczny sprzęt narciarski zupełnie nie przypomina tego sprzed lat i z pewnością łatwiej na nim pokonywać duże przestrzenie. Upadł szczęśliwie Związek Radziecki, otworzyły się granice i nie jest już niewyobrażalna sytuacja, by polski narciarz nizinny pojawił się nawet na Białorusi, nie mówiąc już o Ukrainie. Największy jednak problem, że świat ludzki i kształtowany przez niego krajobraz zmieniły się od tego czasu niewyobrażalnie. Niegdyś bezkresne, puste przestrzenie łąk i pól poprzecinały drogi i szosy zatłoczone tirami, poszatkowały je granice, upstrzyła je bezładna zabudowa. Najsilniejsze piętno wywarła jednak historia – wojna i lata sowieckiego panowania. Nawet ślad nie został po gościnnych kresowych dworkach i leśniczówkach, nie mówiąc o ich mieszkańcach. Czy oznacza to, że trzeba zrezygnować z marzeń, żeby się nie rozczarować, jak wtedy, gdy podczas podkowiańskiej pielgrzymki na Kresy w 1989 r. zatrzymaliśmy się przed hotelem Ritz we Lwowie. Ze wspomnień Taty zapamiętałam to miejsce jako synonim elegancji, gdzie wydano wytworny bankiet na cześć uczestników Rajdu. My zastaliśmy podrzędny hotel z obskurną toaletą. Dziś hotel Ritz odzyskuje dawną świetność. Czarnohora nigdy jej nie straciła. Choćby dlatego warto zobaczyć to, co tak zachwyciło uczestników Rajdu – dzikie góry, tajemniczą, skrzącą lodem Howerlę. Za rok, w lutym 2007, przypada 80. rocznica wyruszenia Rajdu – i natrętnie prześladuje mnie myśl o powtórzeniu przynajmniej małego, na miarę możliwości, fragmentu trasy wyprawy mojego Taty. Chciałabym odświeżyć pamięć o wyczynie czwórki przyjaciół z PIWF– u – pionierów polskiego narciarstwa nizinnego. Może ten przykład zachęci ich dzisiejszych rówieśników, by sprawdzili, czy w dobie wyrafinowanego sprzętu i łatwych zimowych rozrywek nadal stać na romantyczny poryw, odwagę i wysiłek? Może przybliży nostalgię tych, co wciąż tęsknią za dziką przyrodą Kresów?



 <– Spis treści numeru