Przeznaczenie umieściło wielką duszę Eryka w niewielkim opakowaniu.
Ale przyciasne ciało wcale nie krępowało duszy. Nawet przeciwnie, na
dowód, że prawdziwej wielkości małość nie szkodzi. Gdyby był sążnistym
pyknikiem, z mierzwą niedbałej fryzury, ze spojrzeniem zatopionym we
wnętrzu wybujałego brzucha, jednym słowem, gdyby był nie taki jaki był,
może w ogóle nie miałby duszy? Albo najwyżej na dwa cale, wciśniętą
gdzieś między podwójne podbródki. Nie byłby sobą, czyli grudką żywej
materii w ogromie przerastającej ją wielkości.
Przy wzroście poniżej stu sześćdziesięciu centymerów nie rzucał się
w oczy. Zanim się go zobaczyło, napierały wrażenia jakichś zaburzeń.
Jakby przestrzeń w pewnym miejscu zapadała się, albo jej wcale nie było.
Wzbierały niekonkretne domysły i sączyły się przeczucia. Z góry
nie dowierzało się oczom, choć jeszcze nic nie widziały. Dopiero
później, kawałek po kawałku, z eteru wyłaniało się jego
materialne sine qua non. Może samo non? Albo tylko sine? W każdym
razie niewiele. Dopiero słaby uścisk dłoni, spojrzenie, jakieś słowo
lub zarezerwowane na specjalne okazje braterskie objęcie jego ramion
rozwiewały wątpliwości. Do tego ostatniego trzeba się było pochylić
albo nawet uklęknąć. I już nie było wątpliwości, że to on. Że zdarzenie
rzeczywiście ma miejsce. Żadne przywidzenie. Taki był.
Natomiast z jego duszą, odwrotnie. Cofnąwszy się o trzy, cztery
kroki, widziało się jej nadrzędność w życiu tak prywatnym, jak muzycznym.
Zaskakiwała nawet tych, którym zdawało się, że już go – a raczej ją
– dobrze znają. Niełatwo mi tu będzie nadążyć słowami za tą kreatorką
cudów mniejszych lub większych. Wyliczyć jej rozliczne hokus–pokus
i abrakadabra. Mówić o tym, jak prządła zawiłe wątki, intrygi i sploty
okoliczności. Jak bywała aktorką ról szlachetnych, a przynajmniej za
takie pragnących uchodzić. Leciała jak tchnienie wiatru zapowiadające
świt. Obiecywała światłość. Jak była objawicielką niemożliwego i żywym
dowodem wyższości energii nad marnym ciałem. Tylko by się marnowała
w korpusie olbrzyma. Więc tak jak było, było dobrze. Bo komu lub czemu
innemu zawdzięczał arcygenialne opanowanie akordeonu, który pod jego
czułymi palcami stawał się wielką orkiestrą, wraz z klarnetami, fletami,
skrzypcami, organami kościelnymi, czy nawet chórem? Jego talent był
znany szerokiej publiczności i kto słyszał, jak w wykonaniu Eryka
brzmi Czajkowski, Brahms czy Schubert? Tego ostatniego Trio opus 99.
grał jakby rozstrojony. Niezapomniane!
Szczuplejsze grono, bo najbliżsi z przyjaciół, znali pełniejszy
asortyment jego talentów. Nie jestem tylko pewny, czy rozgłaszając je,
nie zranię jego skromności? Ale skądinąd wiem, że na jej ramach często
błyskał refleks pychy. No, nie wiem. Na razie powiem, co wiem,
a później, co trzeba będzie, wykreślę.
Szczególnie olśniewał mnie jeden z jego darów, o którym niby dobrze
wiedziałem, ale zawsze przeżywałem na nowo. Niektóre życzenia przez
niego wypowiedziane, lub powtórzone za kimś, spełniały się natychmiast
albo prędzej czy później. Mówię „niektóre”, choć należałoby
powiedzieć, że wszystkie. Tak jest. Eryk spełniał pragnienia własne
i bliźnich bez mrugnięcia okiem. Człowiek gotów był uznać, że nic się
nie dzieje inaczej, jak tylko na jego zawołanie. Na przykład, szliśmy
ulicą, skręcaliśmy za róg, wprost na kiosk z lodami. Łapczywie rzucał
się na swoją porcję. „Tak właśnie chciałem, zakręt i lody”. Gdzieś
z otwartego okna wychylały się fragmenty czwartej symfonii Mahlera.
„Tak miało być. Dokładnie czwarta, ze śpiewem Galiny Pisarenko,
sehr behaglich” porozumiewawczo mrugał Eryk. Jakiejś starszej
pani rozsypały się pomarańcze na trotuarze. „Pomyślałem, że to
będzie zabawne. Ale teraz pomóżmy jej zbierać”.
Podczas wędrówki przez dziki i niezamieszkały rejon górski zaskoczyła
nas burza z obfitą ulewą. Nieszczęścia takie znosiłem z pokorą, a nawet
potrafiłem się nimi cieszyć. Ale gdy przemoczeni do nitki szukaliśmy
ocalenia wśród piorunów, w krytycznej chwili Eryk machnął ręką i jeśli
nie zawodził mnie słuch, wymamrotał „znikaj”. Zrazu to wziąłem do
siebie, żebym znikał, ale jemu chodziło o nawałnicę. Żeby przestała nas
dręczyć. „Życzę sobie” – powiedział. I choć niebo – od
jednego horyzontu po drugi – powlekał pułap gęstych chmur, nie minął
kwadrans, jak się rozpierzchły i odsłoniły czysty błękit. Znaliśmy się
jeszcze od niedawna. Niejedno już o nim słyszałem, ale dopiero wtedy
przekonałem się, jak to jest z Erykiem na prawdę.
Tym bardziej nie zapomnę wieczoru, gdy grał Menuhin. Bilety już dawno
wyprzedane. Ktoś z kręgu organizatorów obiecywał wejściówki. Ale
wystawanie pod ścianą obrażało Eryka. Stać, kiedy inni siedzą, to
poniżające. Gdy znajomy wyszedł przed budynek i rozglądał się za mną,
Eryk zażądał – a ja nie śmiałem oponować – żebym się nie ważył
poznawać go. Zresztą i tak nie przedarłbym się przez rozdzielający nas
tłum. Przy wejściu ludzie tłoczyli się i choć wielu wchodziło, to
przybywało takich jak my. Oraz spekulantów, odsprzedających drożej to,
co kupili w kasie. Ich żądania Eryk odprawiał śmiechem. Stałem przed
wejściem, zirytowany jego zadowoleniem. Powiedziałem wprost, że winien
coś zrobić. Nawet nie spytał, o co mi chodzi, tylko zapowiedział, że
zaraz będą bilety. Oczywiście na przyzwoite miejsca. Pokiwałem głową.
Na chwilę zniknął mi z oczu, ale zaraz go odnalazłem. Jakiś melancholik
wysiadł z taksówki i podszedł. O czymś mówili, z głowami pochylonymi
jak spiskowcy. Gdy się tylko zbliżyłem, melancholik wsiadł i już go nie
było, a Eryk z odległości pokazał dwa różowe kartoniki. Jak to możliwe?
Koncert rozpoczynał się za dwie minuty i tylko tyle było wyjaśnień.
Melancholikowi minionej nocy umarła teściowa. Przyzwoitość wymaga, by
nieboszczka zwyciężyła nad Menuhinem. Został z dwoma biletami. I nic
więcej, bo już oklaski witały dyrygenta, który miał poprowadzić II
koncert d-moll Wieniawskiego, a my dopiero zajmowaliśmy miejsca.
Albo to cudowne odnalezienie banknotu, gdy zabrakło nam pieniędzy, by
pojechać droższym pociągiem, zamiast tańszym, na który czekalibyśmy pół
nocy. W obcym mieście, po wyczerpującym dniu, na dworcu okazało się, że
mamy za mało gotówki. Wszystkie banki o tej godzinie były już
zamknięte, ale Eryk zapewnił mnie, że brakująca suma zaraz się znajdzie.
Wiedziałem, jak jest z moim portfelem, do cudzych boję się zaglądać.
Wolałbym podróż bez biletu, byle nie siedzieć przez cztery bite godziny,
pełne niebieskich ptaszków i dworcowych prostytutek. A on pogodnie
szperał po kieszeniach swej kurtki, zajrzał do portmonetki i notesu,
choć już robił to wcześniej. Otwarł torbę podróżną i dokładnie
lustrował jej zakamarki. Wyjął z niej jakąś książkę i niedbale
przekartkował. Coś mignęło. Banknot stuzłotowy między stronicami!
Pomyślałem natychmiast, że wiedział o nim. Zaprzeczył. Twierdził, że
gdyby włożył te pieniądze, nie mógłby zapomnieć. Książkę pożyczył
niedawno z biblioteki. Więc może poprzedni czytelnik? Doprawdy sam nie
wiedziałem, co myśleć. Uwierzyłem mu, bo znałem już to jego dyskretne
cudotwórstwo. Że w potrzebie wywoła wszystko. Nawet pieniądze. Choć
czasem wolałbym, aby tak wcale nie było. Jak na przykład z tym kotem.
Wbił mi kły w dłoń, gdy go spróbowałem pogłaskać. „Przysięgam, że
wcale tego nie chciałem”. Mimo że wycierałem krew, złapałem jego
nieszczere spojrzenie. Jeśli nie on, to kto? Z czasem zacząłem
traktować te jego uzdolnienia instrumentalnie. Powiem szczerze.
Wykorzystywałem go czasem, wyznaję. Nie protestował. Wydawało się
nawet, że tego wcale nie dostrzega. „Myślisz, że to moja sprawka?
Nic o tym nie wiem”. Ale ja dobrze wiedziałem.
Dziwne, że nie pamiętam, albo tylko mgliście, te niezliczone przypadki,
gdy jednym skinieniem uzupełniał rzeczywistość o to, czego jej
brakowało. Zatarły się wszystkie odręczne cuda, jakie rozsiewał tu
i tam. Spowszedniała i zmalała ich wielkość. Także dusza Eryka,
niegdyś ogromna, przestała olśniewać rozmachem. Trochę urósł mu brzuch,
bo jadł bez umiaru. Wyłysiał. Wolałbym nie pamiętać, co przytrafiło
się pewnej kwietniowej środy, kiedy omnipotencja Eryka sprawiła zawód.
Nie wiem, czy jemu też, ale mnie na pewno. Jego czar zgasł, jak za
naciśnięciem wyłącznika.
Udawaliśmy się do okołowarszawskiej dziury, gdzie Eryka najęto jako
odpłatnego akordeonistę podczas pikniku. Uprzedził gospodarzy, że
będzie wraz z tragarzem instrumentu. Trzeba dodać, że nigdy nie nazywał
swego akordeonu akordeonem. Mówił: „mój kłopotliwy, trzyoktawowy
aerofon”, co w wyobraźni rozmówców wywoływało obraz jakiejś grającej
szafy, nieporęcznego portatywu, fisharmonii bodaj. W każdym razie
aparatury tak ciężkiej, że bez pomocy tragarza obejść się nie może. Ale
w istocie ważył niewiele. Nosiłem go bez trudu i chętnie, gdy on nie.
Może wydawało mu się, że to śmieszny widok, instrument przerastający
rozmiarem właściciela.
Przyjąłem ten zaszczyt i szliśmy żywym krokiem na dworzec, dyskutując
o pieśniach Teichmüllera do tekstów Angelusa Silesiusa. Eryk
zapamiętale studiował ich zapisy sporządzone w lokalnej i nieczytelnej
manierze organisty klasztornego. Niektóre wykonywał nawet, a wokalistą
był równie cudownym, jak grajkiem. Ale na repertuar wieczoru składały
się w większości utwory Lehara i Offenbacha. Wetował to sobie, na razie
podśpiewując arie Teichmüllera–Silesiusa. Wer bin ich,
ich weiss nicht...
Wsiedliśmy do prawie pustego pociągu i jeszcze zanim ruszył, Eryk
zdążył niejedno dośpiewać: so muß ich mich in Gott, und Gott
in mir ergründen. W takich chwilach wydawał się absolutnie boski.
Pstryknął palcami i zawołał: „jazda!”, a wagony drgnęły i po
chwili już grała nam muzyka kół i szyn. Pociąg wnet osiągnął szybkość,
co sprawia radość, gdy koleje potrafią być czasem ślamazarne. Nie
żałowałem też, że maszynista zlekceważył stację U. i mimo że zwykle to
czynił, wcale się tam nie zatrzymał. Przeciwnie! Przekroczył 150
kilometrów na godzinę. Gdy to samo powtórzył na następnej stacji,
poczułem, że coś nie jest w porządku. Zmieniono rozkład jazdy? Może
maszynista stracił kontrolę nad hamulcami? Czemuż tak pędzi na złamanie
karku, nie zabierając pasażerów i nie dając wysiąść innym? Czyżby to
nie był ten pociąg? Okazało się, że przez omyłkę wsiedliśmy do
pociągu ekspresowego, który zatrzyma się dopiero po dwóch godzinach,
w odległym mieście. Eryk zapewnił mnie jednak, że wszystko w porządku
i pociąg – choć normalnie tego nie robi – zatrzyma się na stacji R.
i wysiądziemy tak jak trzeba. Znałem przecież Eryka, więc jak miałbym
nie wierzyć jego mocy kształtowania rzeczywistości według widzi mi się.
Nie takie rzeczy się zdarzały. Odzyskałem spokój. A gdy już
zbliżaliśmy się do R., stanęliśmy w pogotowiu przy drzwiach wagonu. Coż
bym uczynił w tej sytuacji bez Eryka? Czekaliśmy cierpliwie,
przygotowani do wyjścia. Według mojego rozeznania maszynista winien
teraz zwolnić i hamować. Nie rozumiałem, dlaczego pociąg tak
niefrasobliwie pędzi, mimo że już ukazały się pierwsze zabudowania
miasteczka. Aż nastała w końcu ta sekunda, w której pociąg zlekceważył
peron w R. Może ułamek sekundy? Zaraz później stacja w R. była już
coraz dalej za nami. Nie rozumiałem, co się stało. A mina Eryka
wyrażała to, co zawsze – pewność siebie, której mu tak zazdrościłem.
W kalkulacjach Eryka musiała nastąpić niechybna pomyłka. Coś należało
zrobić dla ratowania renomy czarodzieja. Na przykład, pociągnąć
za hamulec bezpieczeństwa i zbiec z nim razem z pociągu. To byłoby
wyjście. Zawahałem się. Wreszcie zdecydowałem. Ruszyłem ku
najbliższemu hamulcowi, wciągnąłem w płuca powietrze dla kurażu i już
unosiłem rękę, gdy za oknem śmignęła kolejna stacja. Zrezygnowałem.
Zrozumiałem, że coś takiego musiało się kiedyś zdarzyć. I trzeba się
z tym pogodzić. Tak jak on. Wzruszył tylko ramionami. Żadna klęska.
Pozostawało wrócić do przedziału i przetrwać dwie długie godziny, aż
pociąg zatrzymał się na skraju Polski. Zupełnie niepotrzebnie
znaleźliśmy się w Krakowie, aby stamtąd innym pociągiem, częściej
stojącym niż jadącym, wracać do domu. Gdy nad ranem, tym razem
z odwrotnego kierunku, pociąg zatrzymał się w R., było o dwanaście
godzin za późno, by tu wysiadać. A Eryk spał w najlepsze z głową na
swym trzyoktawowym aerofonie. Staliśmy tam chwilę i w tym sensie
zapowiedź Eryka się sprawdziła. Jeśli nie prędzej, to później. Ale
honor jego omnipotencji nie został uratowany. Był pełny ranek, gdy
odprowadziłem go i odniosłem jego instrument do domu.
Później widywaliśmy się rzadko. Coraz rzadziej. Kiedyś zobaczyłem go
z okna tramwaju, idącego leniwie ulicą. Obok, nieco go wyprzedzając,
szedł młody człowiek dźwigający na grzbiecie futerał jego magicznego
instrumentu. Zauważyłem, że znowu przytył, a spod kapelusza wystają mu
resztki bujnej niegdyś czupryny. Dostrzegł mnie i uniósł rękę w geście,
który mógł być powitalny. A może pożegnalny?