PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 47

Henryk Waniek

Eryk



Przeznaczenie umieściło wielką duszę Eryka w niewielkim opakowaniu. Ale przyciasne ciało wcale nie krępowało duszy. Nawet przeciwnie, na dowód, że prawdziwej wielkości małość nie szkodzi. Gdyby był sążnistym pyknikiem, z mierzwą niedbałej fryzury, ze spojrzeniem zatopionym we wnętrzu wybujałego brzucha, jednym słowem, gdyby był nie taki jaki był, może w ogóle nie miałby duszy? Albo najwyżej na dwa cale, wciśniętą gdzieś między podwójne podbródki. Nie byłby sobą, czyli grudką żywej materii w ogromie przerastającej ją wielkości.

Przy wzroście poniżej stu sześćdziesięciu centymerów nie rzucał się w oczy. Zanim się go zobaczyło, napierały wrażenia jakichś zaburzeń. Jakby przestrzeń w pewnym miejscu zapadała się, albo jej wcale nie było. Wzbierały niekonkretne domysły i sączyły się przeczucia. Z góry nie dowierzało się oczom, choć jeszcze nic nie widziały. Dopiero później, kawałek po kawałku, z eteru wyłaniało się jego materialne sine qua non. Może samo non? Albo tylko sine? W każdym razie niewiele. Dopiero słaby uścisk dłoni, spojrzenie, jakieś słowo lub zarezerwowane na specjalne okazje braterskie objęcie jego ramion rozwiewały wątpliwości. Do tego ostatniego trzeba się było pochylić albo nawet uklęknąć. I już nie było wątpliwości, że to on. Że zdarzenie rzeczywiście ma miejsce. Żadne przywidzenie. Taki był.

Natomiast z jego duszą, odwrotnie. Cofnąwszy się o trzy, cztery kroki, widziało się jej nadrzędność w życiu tak prywatnym, jak muzycznym. Zaskakiwała nawet tych, którym zdawało się, że już go – a raczej ją – dobrze znają. Niełatwo mi tu będzie nadążyć słowami za tą kreatorką cudów mniejszych lub większych. Wyliczyć jej rozliczne hokus–pokus i abrakadabra. Mówić o tym, jak prządła zawiłe wątki, intrygi i sploty okoliczności. Jak bywała aktorką ról szlachetnych, a przynajmniej za takie pragnących uchodzić. Leciała jak tchnienie wiatru zapowiadające świt. Obiecywała światłość. Jak była objawicielką niemożliwego i żywym dowodem wyższości energii nad marnym ciałem. Tylko by się marnowała w korpusie olbrzyma. Więc tak jak było, było dobrze. Bo komu lub czemu innemu zawdzięczał arcygenialne opanowanie akordeonu, który pod jego czułymi palcami stawał się wielką orkiestrą, wraz z klarnetami, fletami, skrzypcami, organami kościelnymi, czy nawet chórem? Jego talent był znany szerokiej publiczności i kto słyszał, jak w wykonaniu Eryka brzmi Czajkowski, Brahms czy Schubert? Tego ostatniego Trio opus 99. grał jakby rozstrojony. Niezapomniane!

Szczuplejsze grono, bo najbliżsi z przyjaciół, znali pełniejszy asortyment jego talentów. Nie jestem tylko pewny, czy rozgłaszając je, nie zranię jego skromności? Ale skądinąd wiem, że na jej ramach często błyskał refleks pychy. No, nie wiem. Na razie powiem, co wiem, a później, co trzeba będzie, wykreślę.

Szczególnie olśniewał mnie jeden z jego darów, o którym niby dobrze wiedziałem, ale zawsze przeżywałem na nowo. Niektóre życzenia przez niego wypowiedziane, lub powtórzone za kimś, spełniały się natychmiast albo prędzej czy później. Mówię „niektóre”, choć należałoby powiedzieć, że wszystkie. Tak jest. Eryk spełniał pragnienia własne i bliźnich bez mrugnięcia okiem. Człowiek gotów był uznać, że nic się nie dzieje inaczej, jak tylko na jego zawołanie. Na przykład, szliśmy ulicą, skręcaliśmy za róg, wprost na kiosk z lodami. Łapczywie rzucał się na swoją porcję. „Tak właśnie chciałem, zakręt i lody”. Gdzieś z otwartego okna wychylały się fragmenty czwartej symfonii Mahlera. „Tak miało być. Dokładnie czwarta, ze śpiewem Galiny Pisarenko, sehr behaglich” porozumiewawczo mrugał Eryk. Jakiejś starszej pani rozsypały się pomarańcze na trotuarze. „Pomyślałem, że to będzie zabawne. Ale teraz pomóżmy jej zbierać”.

Podczas wędrówki przez dziki i niezamieszkały rejon górski zaskoczyła nas burza z obfitą ulewą. Nieszczęścia takie znosiłem z pokorą, a nawet potrafiłem się nimi cieszyć. Ale gdy przemoczeni do nitki szukaliśmy ocalenia wśród piorunów, w krytycznej chwili Eryk machnął ręką i jeśli nie zawodził mnie słuch, wymamrotał „znikaj”. Zrazu to wziąłem do siebie, żebym znikał, ale jemu chodziło o nawałnicę. Żeby przestała nas dręczyć. „Życzę sobie” – powiedział. I choć niebo – od jednego horyzontu po drugi – powlekał pułap gęstych chmur, nie minął kwadrans, jak się rozpierzchły i odsłoniły czysty błękit. Znaliśmy się jeszcze od niedawna. Niejedno już o nim słyszałem, ale dopiero wtedy przekonałem się, jak to jest z Erykiem na prawdę.

Tym bardziej nie zapomnę wieczoru, gdy grał Menuhin. Bilety już dawno wyprzedane. Ktoś z kręgu organizatorów obiecywał wejściówki. Ale wystawanie pod ścianą obrażało Eryka. Stać, kiedy inni siedzą, to poniżające. Gdy znajomy wyszedł przed budynek i rozglądał się za mną, Eryk zażądał – a ja nie śmiałem oponować – żebym się nie ważył poznawać go. Zresztą i tak nie przedarłbym się przez rozdzielający nas tłum. Przy wejściu ludzie tłoczyli się i choć wielu wchodziło, to przybywało takich jak my. Oraz spekulantów, odsprzedających drożej to, co kupili w kasie. Ich żądania Eryk odprawiał śmiechem. Stałem przed wejściem, zirytowany jego zadowoleniem. Powiedziałem wprost, że winien coś zrobić. Nawet nie spytał, o co mi chodzi, tylko zapowiedział, że zaraz będą bilety. Oczywiście na przyzwoite miejsca. Pokiwałem głową. Na chwilę zniknął mi z oczu, ale zaraz go odnalazłem. Jakiś melancholik wysiadł z taksówki i podszedł. O czymś mówili, z głowami pochylonymi jak spiskowcy. Gdy się tylko zbliżyłem, melancholik wsiadł i już go nie było, a Eryk z odległości pokazał dwa różowe kartoniki. Jak to możliwe? Koncert rozpoczynał się za dwie minuty i tylko tyle było wyjaśnień. Melancholikowi minionej nocy umarła teściowa. Przyzwoitość wymaga, by nieboszczka zwyciężyła nad Menuhinem. Został z dwoma biletami. I nic więcej, bo już oklaski witały dyrygenta, który miał poprowadzić II koncert d-moll Wieniawskiego, a my dopiero zajmowaliśmy miejsca.

Albo to cudowne odnalezienie banknotu, gdy zabrakło nam pieniędzy, by pojechać droższym pociągiem, zamiast tańszym, na który czekalibyśmy pół nocy. W obcym mieście, po wyczerpującym dniu, na dworcu okazało się, że mamy za mało gotówki. Wszystkie banki o tej godzinie były już zamknięte, ale Eryk zapewnił mnie, że brakująca suma zaraz się znajdzie. Wiedziałem, jak jest z moim portfelem, do cudzych boję się zaglądać. Wolałbym podróż bez biletu, byle nie siedzieć przez cztery bite godziny, pełne niebieskich ptaszków i dworcowych prostytutek. A on pogodnie szperał po kieszeniach swej kurtki, zajrzał do portmonetki i notesu, choć już robił to wcześniej. Otwarł torbę podróżną i dokładnie lustrował jej zakamarki. Wyjął z niej jakąś książkę i niedbale przekartkował. Coś mignęło. Banknot stuzłotowy między stronicami! Pomyślałem natychmiast, że wiedział o nim. Zaprzeczył. Twierdził, że gdyby włożył te pieniądze, nie mógłby zapomnieć. Książkę pożyczył niedawno z biblioteki. Więc może poprzedni czytelnik? Doprawdy sam nie wiedziałem, co myśleć. Uwierzyłem mu, bo znałem już to jego dyskretne cudotwórstwo. Że w potrzebie wywoła wszystko. Nawet pieniądze. Choć czasem wolałbym, aby tak wcale nie było. Jak na przykład z tym kotem. Wbił mi kły w dłoń, gdy go spróbowałem pogłaskać. „Przysięgam, że wcale tego nie chciałem”. Mimo że wycierałem krew, złapałem jego nieszczere spojrzenie. Jeśli nie on, to kto? Z czasem zacząłem traktować te jego uzdolnienia instrumentalnie. Powiem szczerze. Wykorzystywałem go czasem, wyznaję. Nie protestował. Wydawało się nawet, że tego wcale nie dostrzega. „Myślisz, że to moja sprawka? Nic o tym nie wiem”. Ale ja dobrze wiedziałem.

Dziwne, że nie pamiętam, albo tylko mgliście, te niezliczone przypadki, gdy jednym skinieniem uzupełniał rzeczywistość o to, czego jej brakowało. Zatarły się wszystkie odręczne cuda, jakie rozsiewał tu i tam. Spowszedniała i zmalała ich wielkość. Także dusza Eryka, niegdyś ogromna, przestała olśniewać rozmachem. Trochę urósł mu brzuch, bo jadł bez umiaru. Wyłysiał. Wolałbym nie pamiętać, co przytrafiło się pewnej kwietniowej środy, kiedy omnipotencja Eryka sprawiła zawód. Nie wiem, czy jemu też, ale mnie na pewno. Jego czar zgasł, jak za naciśnięciem wyłącznika.

Udawaliśmy się do okołowarszawskiej dziury, gdzie Eryka najęto jako odpłatnego akordeonistę podczas pikniku. Uprzedził gospodarzy, że będzie wraz z tragarzem instrumentu. Trzeba dodać, że nigdy nie nazywał swego akordeonu akordeonem. Mówił: „mój kłopotliwy, trzyoktawowy aerofon”, co w wyobraźni rozmówców wywoływało obraz jakiejś grającej szafy, nieporęcznego portatywu, fisharmonii bodaj. W każdym razie aparatury tak ciężkiej, że bez pomocy tragarza obejść się nie może. Ale w istocie ważył niewiele. Nosiłem go bez trudu i chętnie, gdy on nie. Może wydawało mu się, że to śmieszny widok, instrument przerastający rozmiarem właściciela.

Przyjąłem ten zaszczyt i szliśmy żywym krokiem na dworzec, dyskutując o pieśniach Teichmüllera do tekstów Angelusa Silesiusa. Eryk zapamiętale studiował ich zapisy sporządzone w lokalnej i nieczytelnej manierze organisty klasztornego. Niektóre wykonywał nawet, a wokalistą był równie cudownym, jak grajkiem. Ale na repertuar wieczoru składały się w większości utwory Lehara i Offenbacha. Wetował to sobie, na razie podśpiewując arie Teichmüllera–Silesiusa. Wer bin ich, ich weiss nicht...

Wsiedliśmy do prawie pustego pociągu i jeszcze zanim ruszył, Eryk zdążył niejedno dośpiewać: so muß ich mich in Gott, und Gott in mir ergründen. W takich chwilach wydawał się absolutnie boski. Pstryknął palcami i zawołał: „jazda!”, a wagony drgnęły i po chwili już grała nam muzyka kół i szyn. Pociąg wnet osiągnął szybkość, co sprawia radość, gdy koleje potrafią być czasem ślamazarne. Nie żałowałem też, że maszynista zlekceważył stację U. i mimo że zwykle to czynił, wcale się tam nie zatrzymał. Przeciwnie! Przekroczył 150 kilometrów na godzinę. Gdy to samo powtórzył na następnej stacji, poczułem, że coś nie jest w porządku. Zmieniono rozkład jazdy? Może maszynista stracił kontrolę nad hamulcami? Czemuż tak pędzi na złamanie karku, nie zabierając pasażerów i nie dając wysiąść innym? Czyżby to nie był ten pociąg? Okazało się, że przez omyłkę wsiedliśmy do pociągu ekspresowego, który zatrzyma się dopiero po dwóch godzinach, w odległym mieście. Eryk zapewnił mnie jednak, że wszystko w porządku i pociąg – choć normalnie tego nie robi – zatrzyma się na stacji R. i wysiądziemy tak jak trzeba. Znałem przecież Eryka, więc jak miałbym nie wierzyć jego mocy kształtowania rzeczywistości według widzi mi się. Nie takie rzeczy się zdarzały. Odzyskałem spokój. A gdy już zbliżaliśmy się do R., stanęliśmy w pogotowiu przy drzwiach wagonu. Coż bym uczynił w tej sytuacji bez Eryka? Czekaliśmy cierpliwie, przygotowani do wyjścia. Według mojego rozeznania maszynista winien teraz zwolnić i  hamować. Nie rozumiałem, dlaczego pociąg tak niefrasobliwie pędzi, mimo że już ukazały się pierwsze zabudowania miasteczka. Aż nastała w końcu ta sekunda, w której pociąg zlekceważył peron w R. Może ułamek sekundy? Zaraz później stacja w R. była już coraz dalej za nami. Nie rozumiałem, co się stało. A mina Eryka wyrażała to, co zawsze – pewność siebie, której mu tak zazdrościłem. W kalkulacjach Eryka musiała nastąpić niechybna pomyłka. Coś należało zrobić dla ratowania renomy czarodzieja. Na przykład, pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa i zbiec z nim razem z pociągu. To byłoby wyjście. Zawahałem się. Wreszcie zdecydowałem. Ruszyłem ku najbliższemu hamulcowi, wciągnąłem w płuca powietrze dla kurażu i już unosiłem rękę, gdy za oknem śmignęła kolejna stacja. Zrezygnowałem. Zrozumiałem, że coś takiego musiało się kiedyś zdarzyć. I trzeba się z tym pogodzić. Tak jak on. Wzruszył tylko ramionami. Żadna klęska.

Pozostawało wrócić do przedziału i przetrwać dwie długie godziny, aż pociąg zatrzymał się na skraju Polski. Zupełnie niepotrzebnie znaleźliśmy się w Krakowie, aby stamtąd innym pociągiem, częściej stojącym niż jadącym, wracać do domu. Gdy nad ranem, tym razem z odwrotnego kierunku, pociąg zatrzymał się w R., było o dwanaście godzin za późno, by tu wysiadać. A Eryk spał w najlepsze z głową na swym trzyoktawowym aerofonie. Staliśmy tam chwilę i w tym sensie zapowiedź Eryka się sprawdziła. Jeśli nie prędzej, to później. Ale honor jego omnipotencji nie został uratowany. Był pełny ranek, gdy odprowadziłem go i odniosłem jego instrument do domu.

Później widywaliśmy się rzadko. Coraz rzadziej. Kiedyś zobaczyłem go z okna tramwaju, idącego leniwie ulicą. Obok, nieco go wyprzedzając, szedł młody człowiek dźwigający na grzbiecie futerał jego magicznego instrumentu. Zauważyłem, że znowu przytył, a spod kapelusza wystają mu resztki bujnej niegdyś czupryny. Dostrzegł mnie i uniósł rękę w geście, który mógł być powitalny. A może pożegnalny?



 <– Spis treści numeru