Jest ludzkim losem, że trzeba godzić się ze śmiercią ludzi nawet
najbliższych i najdostojniejszych; tak, jak i trzeba kontynuować
wysiłki zbiorowe, choćby najmozolniejsze i najmniej wdzięczne.
Siłą rzeczy przywykamy do faktu, iż Karola Wojtyły już nie ma
wśród nas. Nasila się więc konieczność wyrobienia sobie stosownej
świadomości. O konsekwencjach tego – przede wszystkim. Jeśli
nawet naiwne było wyczekiwanie, że z dalekiego Rzymu dało się
wypatrzyć wszystkie polskie biedy – w całej ich „okazałości” –
i obmyśleć tam za nas środki zaradcze, to teraz nie ma nad Wisłą
pożywek nawet dla takich złudzeń.
Mamy w Polsce skłonność uważania się za doskonałych.
Historyczna klęska mocarstwowości – aż po
katastrofy rozbiorów – nie łączy się nam z kanonem własnych wad
oraz genetycznych słabości. I gdyby nawet... Same te narodowe
przejścia mogłyby wystarczyć abyśmy nabrali rozlicznych urazów
i dziwactw, blizn i uczuleń, psychoz oraz wynaturzeń. Zwłaszcza, gdy
jeszcze dodać zbiorowe doświadczenia z nad krawędzi hitlerowskiej
eksterminacji. I ostatni eksperyment z „budową socjalizmu”,
z sąsiedzkiego przymusu – znów – siłą, ale nie bez własnego wkładu
karierowiczowskiego. Gdybyśmy nawet byli z kamienia, nie mogłoby
to wszystko z nas spłynąć, jak z gęsi woda. Dość się po kraju
rozejrzeć... Ostatnie piętnaście lat – chociaż patronował im sam Jan
Paweł II – to historycznie okres zbyt krótki na odrobienie złych
nawyków stuleci. A zwłaszcza, by dokładnie stwierdzić, co
pozostaje nam najpilniej odmienić.
Nasz kryzys ma postaci bez liku, głębię, że nie zgruntować,
zakorzenienie zaś – na scenie publicznej. Nie mamy dziś żadnych
politycznych autorytetów, lecz jedynie nałogowców państwowych
etatów, najczęściej w parlamencie, bo nie wymagają one żadnych
kwalifikacji i nie grożą nijaką odpowiedzialnością, a finansowo
kalkulują się – jak na kraj zapyziałej biedy – prowokacyjnie dobrze.
Delikatna to kwestia byłaby dla Karola Wojtyły, gdyby musiał
ryzykować wymówki o tęsknocie za „państwem wyznaniowym”,
interweniując w polityczną rzeczywistość Polski bezpośrednio. W jej
fatalne personalia przede wszystkim... Czy arsenał kościelnych
środków wychowawczych nie wzbogacił się od czasów świętej
inkwizycji? Przedmiot działania widzę zresztą raczej w ludzie
Bożym, aniżeli w ciżbie darmozjadów narodowego chleba. Chyba,
że plagę przekupstwa i łapówkarstwa, razem z indolencją oraz
marazmem, uznamy za sławetne „mniejsze zło”.
Nie warto się rozwodzić, że to nie prezentuje nas dobrze i nie promuje
naszych interesów.
Polska bieda to już stereotyp. A był przecież moment, iż zwano nas w zachodnich
gazetach „tygrysem gospodarczym wschodu”. Żyło się u nas wtedy nawet trudniej,
aniżeli dziś, ale w oczy rzucał się proces poprawy; i nie trzeba było
oszukiwać się co do dalszych perspektyw.
Dziś nasze bezrobocie bije
rekordy. Nie tylko europejskie, lecz wręcz historyczne;
przekroczyliśmy nawet fatalny poziom wielkiego kryzysu lat
1929–34, czyli zgoła katastrofy społecznej. I znów podobnie, jak
z klęską opieki zdrowotnej... W bełkocie przedwyborczej propagandy
próżno szukać obietnic, bodaj najostrożniejszych, przeciwdziałania
złu. Ani na lewo, ani na prawo. Zupełnie tak, jakby zobowiązana do
gaszenia pożaru straż unikała jak ognia „ tematu ognia”. Połowa
Polaków wegetuje na poziomie około minimum socjalnego. A rosną
nam jedynie urzędnicze „kariery” rozdające sobie samochody,
telefony, zagraniczne podróże, akurat w czasie, gdy głodują, bywa,
dzieci w szkołach.
Sławetne nasze „zadłużenie wewnętrzne” nie ma źródła
w kreowaniu nowych miejsc pracy, lecz nowych miejsc przy biurkach.
Liczyło się chyba na boską protekcję Jana Pawła, że nam się
gospodarka w ogóle nie rozpadnie. Bodaj czy z nawyku nadziei
i tych nie przeniesiono na papieża Benedykta. Nic bowiem nie
wskazuje, by nasz marazm plus demoralizację dało się opędzić
dotacjami z zachodu Europy. Bo i w imię czego ten Zachód miałby
się dla nas szarpać?