[ Łaskotani chrabąszcza wąsami ]
[ Pruszków w latach 1945-1956 ]
[ „Zofia i Bolesław Leśmianowie” Piotra Łopuszańskiego]
[ Odpowiedź autora ]
[ Kto wyprowadzi psa ]
[ Parami do nieba ]
[ Z Małgosią po podkowiańskich ścieżkach ]
[ Polsko–niemieckie muzykowanie ]
Tytuł książki to jej wizytówka. Poważny albo zabawny, nudny
lub intrygujący, wiele mówi o autorze i samej książce. Łaskotani
chrabąszcza wąsami od razu zaciekawia. Wiersz ks.
Twardowskiego, będący mottem wyjaśnia, kto jest łaskotany, po co,
już trzeba sobie samemu dopowiedzieć. Podtytuł Po zielonym
świecie z księdzem Twardowskim wprowadza nas w tę niezwykłą
książkę, której bohaterami są kraski, wróble, jeże, krety
i dżdżownice, a także chabry, paprocie, nagietki, pokrzywy, po prostu
cała przyroda. Poznajemy ją zgodnie z porami roku, jednak nie
w formie wykładów naukowych czy popularno–naukowych, lecz
poprzez opowiadania o gromadce dzieciaków spędzających z psem
Kiciusiem czas na działce babci Halszki, na obrzeżach miasta, czyli
w zielonej świetlicy. Tę nietypową metodę popularyzacji przyrody
podjęła pani Anna Kalinowska już w swojej poprzedniej
książce Lato nad Narwią, ta jednak jest bogatsza, łączy bowiem edukację
przyrodniczą z edukacją religijną. I to w sposób prosty, naturalny:
z rozmów o przyrodzie wynikają pytania o Boga, jego rolę w naszym
świecie, o świętych, a więc tych, którzy kochali Go i słuchali więcej
niż my. Punktem wyjścia (a czasami puentą) tych opowieści są
wiersze księdza Jana. Poprzez nie spotykamy Boga w każdym źdźble
trawy, chrząszczu czy biedronce. Ksiądz Jan od Biedronki odcisnął
w tej książce swój ślad pokazując, jak uczyć teologii poprzez
obserwację świata stworzonego przez Boga.
Książka pomyślana jest jako podręcznik do edukacji
przyrodniczej i religijnej dla uczniów szkół podstawowych. Polecam
ją także wszystkim przestraszonym mamom i babciom, uczącym się
ze swymi pociechami gotowych definicji teologicznych o Bogu,
przestraszonych, bo czujących opór maluchów przed pamięciowym
wkuwaniem niezrozumiałych formułek, dalekich od wyjaśnienia
Bożej miłości. Tu, jak w wierszach ks. Jana, Bóg jest bliski,
kochający, opiekuńczy. Żałuję, że nie mam dzieci w tym wieku, by
mogły przy lekturze „Chrabąszcza” poznawać Stwórcę pięknego
świata. I dziękuję Autorce za mądrą i niezwykłą książkę.
Muszę dodać, że współtworzyło ją kilka osób: oprócz ks. Jana,
którego wiersze rozpoczynają każdy miesiąc w kalendarzu i są
wielokrotnie przywoływane w tekście, także Maciej Rayzacher –
reżyserujący płytę CD dołączoną do książki, autor wielu zdjęć.
Fotografie stanowiące o urodzie książki wykonali także Akos
Engelmayer, Krzysztof Gawrychowski, Wojciech Sobociński
i Janusz Radziejowski. Zachwyca graficzna strona z ilustracjami
na dole każdej strony: łąka wiosną i latem, tropy na śniegu, zrudziałe
trzciny jesienią. Ważnym uzupełnieniem jest przewodnik
metodyczny dla nauczycieli, którzy zechcą według tej książki
edukować najmłodszych.
Kto weźmie do ręki tę książkę, już ją nieprędko odłoży.
Wejdzie w zaczarowany świat przyrody, w który wprowadzą go
ilustracje, fotografie, wiersze i opowieści o przygodach i rozmowach
dzieci. To książka, która powinna znaleźć się w każdej bibliotece
szkolnej i domowej, nie tylko tam, gdzie są małe dzieci.
Małgorzata Wittels
Anna Kalinowska: Łaskotani chrabąszcza wąsami. Po zielonym świecie
z ks. Janem Twardowskim, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 2004.
Spotkania z Anną Kalinowską: 24 kwietnia w kawiarni Kościoła św. Krzysztofa
(prowadziła Anna Grużewska) i 19 czerwca zorganizowane przez Stowarzyszenie
Ogród Sztuk i Nauk w Muzeum im. A. i J. Iwaszkiewiczów.
Henryk Krzyczkowski – rodowity pruszkowianin urodzony 15 lipca 1914 roku napisał trzy
książki poświęcone dziejom i mieszkańcom tego miasta. Pierwsza – Dzielnica
milionerów, opisuje lata międzywojenne, druga – W cieniu Warszawy – lata wojny
i okupacji. Obecny tytuł to Inna Ojczyzna, inne miasto, inni ludzie – podtytuł
Pruszków w latach 1945- 1956.
Opisuje w niej ostatnie miesiące i zakończenie wojny i okres wprowadzania w Polsce
władzy komunistycznej z dokładnością kronikarza, w oparciu o rozmowy z mieszkańcami
i wiadomości z prasy codziennej. W tym czasie w Pruszkowie mieszczą się władze
administracyjne województwa warszawskiego i tutaj rozpocznie się pierwszy etap
rozgrywki nowej władzy z Podziemnym Państwem Polskim. Autor opisuje szczegóły
porwania „Szesnastu”.
Zofia Gajewska
Henryk Krzyczkowski Inna ojczyzna, inne miasto, inni ludzie. Pruszków w latach 1945-1956. Oficyna wydawnicza VOLUMEN. 2005
Dwie Zofie, kobiety niezwykłe, malarka nieco zapomniana
i malarka słabo znana nawet swoim współczesnym, Zofia
Stryjeńska i Zofia Leśmianowa były bohaterkami tekstów, które
ukazały się w dwóch numerach „Podkowiańskiego Magazynu
Kulturalnego”.
Piotr Łopuszański nakreślił interesujące portrety artystek, którym
przyszło żyć w trudnej epoce, gdy kobiety zdobywały sobie prawa
do samodzielności, edukacji i istnienia w życiu politycznym
i zawodowym. Opowiedział o ich potrzebie miłości,
rozczarowaniach, osobistych dramatach.
Kiedy zatem pojawiła się książka Zofia i Boleslaw
Leśmianowie sięgnęłam po nią, chcąc dowiedzieć się, co to
znaczyło być kobietą, artystką i towarzyszką życia wybitnego
poety na początku dwudziestego wieku.
Pierwszy rozdział książki jest próbą dla ciekawości czytelnika.
Stanowi bowiem bardzo szczegółową, sięgającą początków
dziewiętnastego wieku historię rodzin Lessmanów,
Sunderlandów i Chylińskich – przodków Bolesława Leśmiana
i jego żony Zofii, z domu Chylińskiej. Niekiedy czytając te fragmenty
książki, trudno spamiętać, kto był kim dla kogo i zrozumieć
zawiłości drzewa genealogicznego. Przywołane z niebytu
postacie pojawiają się tylko na chwilę i nie obdarzone wyrazistą
cechą, nie związane z żadnym rodzinnym epizodem, znikają
w mroku niepamięci. Żyli, nie na tyle jednak istotnie, by zapisać się
chociażby w rodzinnej anegdocie. Ich pojawienie się rodzi smutek,
płynący z przekonania o nicości i nieistotności ludzkiego życia
i niejednokrotnie niczego w życiorysie Leśmiana nie wyjaśnia.
Stanowi jednak świadectwo ogromnej rzetelności autora książki.
Piotr Łopuszański dotarł do chyba wszystkich możliwych źródeł,
dotyczących życia Leśmiana i jego rodziny. Autor portretu
małżeństwa Leśmianów w szczegółowy sposób prezentuje
zgromadzone dowody, pozwalające np. bez wątpliwości ustalić
datę narodzin poety. Przy okazji wytyka nierzetelność innym
badaczom twórczości Leśmiana i prostuje ich błędy. Taka
prezentacja literackiego śledztwa stanowiłaby świetny temat
naukowego, specjalistycznego artykułu. Dla przeciętnego
czytelnika, do którego przecież jest adresowana seria Pary, te
rozważania są niekiedy nużące.
W bardziej wyrazisty i szczegółowy sposób Piotr Łopuszański
nakreślił, oczywiście, sylwetkę Bolesława Leśmiana. Więcej
zachowało się świadectw dotyczących jego życia, także twórczość
poetycka stanowi źródło wiedzy na temat biografii pisarza, choć
niekiedy trudno odróżnić prawdę od literackiej kreacji.
Zofia Leśmianowa pojawia się w tle. Widzimy ją, jak studiuje
w Paryżu w Akademii Juliana, jak jeszcze jako panienka wyjeżdża
z Leśmianem nad Atlantyk i mieszka z nim w pokoju nr 17 w Hotel
de Plage. Podglądamy, jak po ślubie, już w Polsce, smaży dla
męża kotleciki na maśle, opiekuje się dziećmi i pogodnie znosi
zamiłowanie poety, który zaniedbuje rodzinę, do niekończących
się spotkań towarzyskich. Obserwujemy, jak odsuwa się od męża,
dowiedziawszy się o jego niewierności i, jak uświadomiwszy sobie
dwuznaczność sytuacji zdradzanej żony, szuka schronienia
w domowym zaciszu.
Czytając o różnych momentach z życia małżeństwa Leśmianów,
odczuwa się zdziwienie i o różne sprawy chciałoby się zapytać.
Niezwykłe np. wydaje się to, że Zofia, panienka niespełna
dwudziestoletnia, wyjeżdża z Leśmianem i mieszka z nim
w jednym pokoju.
Zofia jest malarką, na pewno myśli i postępuje
niekonwencjonalnie. Wydaje się jednak, że decyzja jej wyjazdu
nawet jak na obyczaje panujące wśród artystów, jest bardzo
odważna.
Czyżby była aż tak silna, niezależna i wyemancypowana?
A może aż tak bardzo zakochana?
A co z decyzją oddania w pierwszym okresie małżeństwa dwóch
malutkich córek na wychowanie? Dla troskliwej matki, jaką
później okazała się Zofia, musiała być to chyba trudne. Dlaczego
zatem tak postąpiła? Czy tak bardzo zależało jej na własnym
artystycznym rozwoju? Jeżeli tak, dlaczego później tak łatwo
z niego zrezygnowała? Czyżby uznała, że jest artystką obdarzoną
niewielkim talentem i nie warto dla własnej twórczości poświęcać
życia rodzinnego? A może w pierwszym okresie małżeństwa mąż
był dla niej najważniejszy, ważniejszy niż dzieci. I dlatego, kiedy
okazało się, że Bolesław Leśmian nie potrafi zapewnić bytu
rodzinie i sytuacja finansowa jest tak niedobra, że muszą
korzystać z pomocy rodziców, którzy zaoferowali się, że wezmą
starszą wnuczkę do siebie, do Łomży, Zofia postanowiła, że
zostanie z mężem w Paryżu? Druga córka, Wanda również nie
jest we wczesnym okresie życia wychowywana w domu
rodzinnym. Zostaje oddana na wychowanie do pani Snarskiej,
mieszkającej w pobliskim Brwinowie. Siostry wychowują się zatem
oddzielnie, co jest z dzisiejszej perspektywy pomysłem zupełnie
niebywałym. Zostaną zabrane przez Leśmianów dopiero w roku
1911, wówczas, gdy starsza córka będzie miała sześć lat,
a młodsza trzy.
Późniejszy okres w życiu Zofii Leśmianowej także jest zagadką.
Jak to było możliwe, że mieszkając przez dłuższy czas pod
jednym dachem z mężem i jego pierwszą kochanką Celiną
Sunderland nie zdawała sobie sprawy z łączących ich więzi?
I dlaczego, kiedy poeta był związany z Dorą Lebenthal od 1917
roku, zagroziła rozwodem dopiero w 1925 roku, kiedy starsza
córka pokazała jej list od Dory? Jak to możliwe, że córki wiedziały
wcześniej o zdradach poety niż jego żona? Czy naprawdę
niczego się nie domyślała, czy nie chciała wiedzieć?
Wiemy, że Zofia miała pogodny charakter, wiele poecie
wybaczała. Była osobą skłonną do marzeń, niepraktyczną
i niezainteresowaną sprawami materialnymi. Przypuszczalnie także
była utalentowaną malarką. Ale jaka była poza tym? Śmiała
i szalona, samodzielna i niezależna? Czy raczej słaba, uciekająca
od prawdy o swoim małżeństwie? Czy była dobrą i kochającą
matką, czy może raczej kimś, kto potrzebował czasu, by dojrzeć
do macierzyństwa? Piotr Łopuszański stawia wiele pytań, próbując
ukazać skomplikowaną osobowość Bolesława Leśmiana. Prawie
jednak nie stawia pytań, które pozwoliłyby ukazać w sposób
pełniejszy Zofię Leśmianową. A przecież, kiedy czytamy książkę
Piotra Łopuszańskiego, świetne opisy Paryża czy warszawskich
kawiarni początku wieku, czujemy, że dzięki swej bardzo dużej
wiedzy dotyczącej epoki i biografii Zofii i Bolesława Leśmianów,
autor książki mógłby wyjaśnić niektóre tajemnice, rozstrzygnąć
wątpliwości, a może pomóc zrozumieć okoliczności różnych
decyzji. Odkładamy zatem książkę Piotra Łopuszańskiego
z poczuciem, że Zofia Leśmianowa nadal pozostaje nie w pełni
znana, istnieje w cieniu męża, zupełnie jak za życia.
Beata Wróblewska
„Czytając, zgadujemy i sami tworzymy znaczenia” –
pisał Marcel Proust. Już sam wybór lektury podyktowany jest
naszymi potrzebami i zainteresowaniami. Wybieramy na ogół
te książki, które odpowiadają na nasze pytania i które
podejmują interesujące nas tematy. Czytając książkę
zwracamy większą uwagę na te fragmenty, które nas
szczególnie mocno dotykają i poruszają. To naturalne.
W czasie lektury nadajemy treściom sensy, które są istotne dla
nas. Umberto Eco, nawiązując do średniowiecznej tradycji
interpretowania Biblii na cztery sposoby, stworzył koncepcję
dzieła otwartego, któremu czytelnik nadawałby własny sens.
Po latach autor tej koncepcji przyznał, iż istnieją interpretacje
i nadinterpretacje utworu. Nadinterpretacja ma miejsce wtedy,
gdy czytelnik nie rozumie tekstu lub interpretuje książkę
wbrew wskazówkom zawartym w dziele.
Książka Zofia i Bolesław Leśmianowie została
napisana na kilku poziomach: dla zwykłych czytelników,
lubiących biografie, dla miłośników Leśmiana, wreszcie dla
znawców jego twórczości. Dla czytelników z pierwszej
kategorii starałem się dać szerokie tło historyczne, obrazy
z życia cyganerii w Paryżu początku XX wieku i z kawiarni
międzywojennej Warszawy, przedstawiłem informacje o wielu
postaciach epoki (np. o Francu Fiszerze, Miriamie,
akademikach literatury), dodałem też anegdoty i ciekawostki,
które mogły zaciekawić każdego czytelnika. Dlatego uważny
czytelnik z mojej książki dowie się, co np. łączyło Zofię
i Bolesława z aktorami filmu Powiększenie Michelangelo
Antonioniego, komu poeta zawdzięczał stanowisko notariusza,
co lubił jadać. Przytoczyłem anegdotę świadczącą o silnym
temperamencie erotycznym Leśmiana. Zofię uhonorowałem
anegdotą o tym, jak otrzymała na imieniny kwiaty od
zamojskiego chuligana („z własnych ogrodów”).
Dla miłośników twórczości Leśmiana przeznaczone
zostały analizy kolejnych tomów poety, nieznane fakty,
informacje o rękopisach. Przedstawiłem też światopogląd
Leśmiana i opisałem rolę, jaką poeta odegrał w tworzeniu
polskiego teatru eksperymentalnego (w Warszawie i Łodzi),
jakie jest znaczenie jego poezji z perspektywy dzisiejszej.
Wreszcie dla badaczy cenne mogą być dane
genealogiczne, informacje o Szkole Rabinów, w której uczył
dziadek poety, o wydawnictwie książkowym rodu Lesmanów,
cytowane dokumenty, ustalenia korygujące wcześniejsze
błędne informacje pojawiające się w różnych publikacjach.
Badacze z pewnością sięgną też do bogatej bibliografii.
Jest mi jako autorowi miło, że Beata Wróblewska
sięgnęła po moją pracę i napisała recenzję, podkreślając wiele
z walorów. Wydaje mi się, że nie czytała z równą uwagą całej
książki.
Książkę tę należy interpretować z uwzględnieniem trzech
poziomów, o których wspomniałem. Nie można – jak sądzę –
czynić zarzutu z faktu, że w pracy biograficznej znalazły się
szczegóły drzewa genealogicznego jednego z największych
poetów i historia przedstawicieli rodziny jego żony.
Z powyższego jasno widać, że Beata Wróblewska, która
sięgnęła po książkę „chcąc dowiedzieć się, co to znaczyło
być kobietą, artystką i towarzyszką życia wybitnego poety na
początku dwudziestego wieku” szukała trochę innych
aspektów niż w tej książce miały się znaleźć. We wstępie do
swojej recenzji autorka sama przyznała, że oczekiwała
biografii Zofii Leśmianowej. Tymczasem moja książka
dotyczyła – o czym informował tytuł – Zofii i Bolesława
Leśmianów.
Nic dziwnego, że autorka recenzji odczuła pewne
zagubienie. Nie mogła nawet zapamiętać, kto był kim
w rodach Lesmanów, Sunderlandów i Chylińskich, mimo iż
akurat zostało to bardzo dokładnie wyjaśnione, a pomocą
służy indeks nazwisk z wymienionym pokrewieństwem.
Przyznam, że zastanawiałem się, czy dać drzewo
genealogiczne, żeby obrazowo unaocznić powiązania rodzinne
bohaterów książki, ale wydawnictwo nie zdecydowało się na
realizację pomysłu.
Beata Wróblewska pisze o krewnych poety: „Żyli, nie
na tyle jednak istotnie, by zapisać się chociażby w rodzinnej
anegdocie”. Jak to? Recenzentka, która – jak przypuszczam –
przeczytała całą książkę, a nie zauważyła anegdot i opowieści
np.o Sunderlandach: o tym jak Filip procesował się z ojcem,
jak żonę Rudolfa bolał ząb, a Leśmian przyniósł ogromną butlę
spirytusu, o okolicznościach śmierci ciotki Gustawy? Ileż
historii (włącznie z romansem) dotyczy kuzynki poety Celiny
Sunderland!
Autorka ma rację, że więcej miejsca poświęciłem
Bolesławowi. Wynika to z oczywistego faktu, iż więcej jest
dokumentów dotyczących poety niż jego żony. Autorka
recenzji przyznaje jednak, że o Zofii napisałem, jak studiowała
w Paryżu, o wyjeździe Zofii i Bolesława do Bretanii,
o wspólnym życiu malarki i poety. Jednak pisze także: „Piotr
Łopuszański stawia wiele pytań, próbując ukazać
skomplikowaną osobowość Bolesława Leśmiana. Prawie
jednak nie stawia pytań, które pozwoliłyby ukazać w sposób
pełniejszy Zofię Leśmianową”.
Nie jest prawdą, że nie stawiałem pytań dotyczących
Zofii. Interesował mnie wpływ żony Leśmiana na rozwój jego
twórczości, zastanawiałem się, jak przeżywała zdrady i częste
wyjazdy męża, gdy sama pozostawała najpierw
w Hrubieszowie, potem w Zamościu. Pisałem o tym, że to
zasługą Zofii było ocalenie rękopisów poety. Beata
Wróblewska pominęła milczeniem fakt, iż w książce dużo
miejsca poświęciłem dokonaniom artystycznym Zofii
Leśmianowej, jej wystawom malarskim – w Paryżu
i w Warszawie, o jej roli w ocaleniu rękopisów męża. Pisałem też
o sprawie biżuterii rodzinnej po matce Zofii. Te partie znajdują
się w końcowych rozdziałach. Mam wrażenie, że recenzentka
czytała je mniej dokładnie.
Autorkę zainteresowała omówiona we wcześniejszych
rozdziałach sprawa córek oddanych na wychowanie. Pisałem
w książce, że początkowo starszą córką zajęła się matka Zofii.
Leśmianom brakowało notorycznie pieniędzy i Bolesław
z Zofią doszli do wniosku, że oddanie dzieci krewnym, a potem
do zakładu w Brwinowie jest dobrym rozwiązaniem. Myślę, że
Zofia uległa tu perswazjom męża. Jak wspomniałem
w książce, Bolesław 2 lata po ślubie wymyślił sobie, że wróci
z Paryża do Warszawy ... bez żony, co zresztą się stało. Zofia
dojechała później. Leśmian w miarę głębszego poznawania
jego osobowości okazuje się człowiekiem egocentrycznym.
Zofia zaś jawi się jaka ofiarna i zawsze pomocna – oprócz
kilku przypadków, gdy już postanowiła się zbuntować. Wtedy
poeta umiał okazać tyle uczuć, że kwestia rozstania, rozwodu,
stawała się nieaktualna.
Przy okazji ponawiam apel do znawców historii Brwinowa
o wszelkie informacje dotyczące zakładu wychowawczego
pani Snarskiej.
Recenzent ma prawo do wygłaszania własnego zdania.
Jako autor kilku książek i wielu recenzji chciałbym, żeby
recenzenci czytali je dokładnie. W przypadku mojej
poprzedniej pracy, pierwszej biografii Leśmiana wydanej
w serii „A to Polska właśnie” przez Wydawnictwo
Dolnośląskie, zetknąłem się z recenzją napisaną przez
krytyka, który jedynie obejrzał ilustracje (ta seria zawiera dużo
ilustracji i krótkich komentarzy pod nimi obok tekstu głównego)
i przeczytał minikomentarze pod zdjęciami, ale nie zajrzał do
tekstu książki. Toteż w recenzji redaktora Masłonia z „
Rzeczypospolitej” znalazły się uwagi jedynie do podpisów pod
zdjęciami, a nie do treści tekstu głównego. Krytyk nie umiał
napisać, co nowego znalazło się w tej biografii. Jako
ciekawostkę przypomnę, że red. Masłoń uznał, że
niepotrzebnie napisałem o narzeczonym córki Leśmiana,
Alfredzie Łaszowskim i jego uczestnictwie w 1964 roku w akcji
przeciw sygnatariuszom „Listu 34”. Argumentem miał być...
udział w tej akcji noblistki, Wisławy Szymborskiej.
Często pytano mnie, dlaczego w książce prostowałem
błędy innych autorów? Już samo pytanie jest dziwne.
Biografia musi być rzetelna, zatem jeśli ktoś wcześniej pisał
mylnie, to obowiązkiem autora jest nieścisłości (swoje
i innych) sprostować. Chodzi przecież o to, żeby Czytelnik
otrzymał informacje oparte na faktach. Ponadto biografia
Leśmiana jest zbyt mało znana, żeby przejść do porządku
dziennego nad ewidentnymi błędami oraz nad twierdzeniami
nie opartymi na żadnych dokumentach – a niestety zdarzało
się to badaczom. Jeden z nich przełożył datę pisaną wg
kalendarza juliańskiego na nasz, gregoriański – ale nie w tę
stronę. Wyszło mu, że Leśmian miał urodziny 31 grudnia
1876 roku, zamiast 22 stycznia 1877. Jeszcze wymyślił, że
musiało to nastąpić w nocy, dlatego obowiązuje data 1877. To
już nie tylko pomyłka, ale i wnioskowanie oparte na błędnym
przeliczeniu stylów. Inny autor pisząc o bracie poety,
stwierdził, że był on młodszy od Leśmiana „o trzy, cztery
lata”. Pisał to już rok po tym, jak na rynku ukazała się
pierwsza biografia Leśmiana, w której zamieściłem akta
urodzenia zarówno poety, jak i jego brata, i ojca. Z tych
dokumentów jasno wynika, że brat Kazimierz Antoni był
młodszy od Bolesława o 11 miesięcy. Skąd więc autorowi
dzieła, nazywanego szumnie encyklopedią, wzięły się 3-
4 lata? Ten sam autor wielokrotnie pisał o jakimś już
ustalonym fakcie czy wydarzeniu, że tego nie wiadomo, nie
ustalono. Przypomina to boyowską wiatrologię. Tadeusz
Żeleński pytał w takich sytuacjach ironicznie: „Czyżby pan
profesor nie czytał”?
Takich kwiatków w wielu publikacjach było wiele.
I niestety, recenzenci tego nie zauważali. Pisali pochlebne
laurki, gdyż o niektórych autorach pisać trzeba tylko dobrze.
Niestety wiatrologia kwitnie w polonistyce i krytyce literackiej
w najlepsze, dlatego tylekroć prostowałem w książce wiele
bałamutnych informacji podawanych z powagą autorytetu
profesora uniwersytetu. Czytelnik ma bowiem prawo otrzymać
biografię opartą na sprawdzonych faktach.
Autorom, pisarzom potrzebny jest głos sumiennego
krytyka. Dobre recenzje – to jest takie, które wskazują na
walory pracy i wytykają ewentualne błędy czy niedociągnięcia,
mogą okazać się pomocne dla autorów. Pochwała głupoty czy
nagana solidnej pracy wyrządza więcej szkody niż można
sądzić, bo obniża poziom literatury, humanistyki, nauki
w ogóle. Dlatego z uwagą zapoznałem się z wszelkimi
uzasadnionymi uwagami krytycznymi pod adresem mojej
pracy. Postaram się w następnej książce mankamenty
usunąć. Z wrodzonej próżności (a może z przekonania, że
o dobrej pracy warto mówić pochlebnie?) oczekiwałem
konkretnych uwag np. na temat, czego nowego czytelnicy
mogą dowiedzieć się z mojej książki.
Teraz role się odwróciły i stałem się recenzentem
recenzji – dzieła, które jak każdy utwór opublikowany podlega
ocenom. Brakowało mi więc w tej recenzji dokładnych
informacji o tym, w jakim stopniu książka przynosi nową
wiedzę o Leśmianie i o jego żonie. Dobrze jednak, że
recenzja się ukazała i dobrze, że postać Zofii Leśmianowej
wzbudziła w recenzentce zainteresowanie. Może okaże się
ono trwałe i być może książka zainteresuje innych
czytelników, a wtedy łatwiejszy do realizacji stanie się
postulat, który zawarłem pod koniec pracy – żeby sprowadzić
do Polski pamiątki po Zofii Leśmianowej oraz rękopisy
(przynajmniej reprinty lub cyfrowe wersje) utworów poety.
Czytelnikom „Podkowiańskiego Magazynu
Kulturalnego” życzę przyjemnej lektury i wielu niespodzianek
związanych z poznaniem życia Zofii i Bolesława Leśmianów.
Piotr Łopuszański
Bohaterów sztuki Kto wyprowadzi psa, napisanej przez poetę, eseistę,
dramaturga –
Zbigniewa Jerzynę, poznajemy w momencie, kiedy kryzys małżeński niemal całkowicie
zamknął drogę dawnemu uczuciu. Wanda i Karol są parą, którą łączą już tylko minione
chwile czułości. I choć w sztuce padają słowa: „...w naszym spotkaniu z drugim
człowiekiem
ważna jest uwaga” czy „trzeba żyć w jakiejś prawdzie każdego dnia...”, są one zaledwie
teorią. Bohaterowie sztuki chcą naprawić swą miłość, chcą jeszcze o nią walczyć.
Dialogi przypominają wyczerpujący pojedynek dwojga niedoskonałości. Stoją wobec
siebie jak przeciwnicy, różnymi drogami zmierzając do tego samego celu. Próbują ocalić
swoje małżeństwo, mając na uwadze także – a może przede wszystkim – dobro syna, Rafała.
W rozmowie nie szczędzą sobie gorzkich, obraźliwych słów. W tym małżeńskim
rachunku sumienia jest miejsce na wspomnienia zrodzone z miłości. Jednak upokorzenia
i krzywdy, trwale zapisane w pamięci, nie pozwalają całkowicie wybaczyć. Rozmowa przeradza
się w pełną agresji kłótnię. Wypominają sobie brak szacunku, to, że zabijała ich zazdrość,
przyznają, że sami zamienili swoje życie w piekło. Boją się siebie nawzajem, lecz nie
kryją nadziei na lepsze: „Boże, daj nam jeszcze ostatnią szansę. Boże, pozwól nam się
obudzić”.
Życiowa niedojrzałość bohaterów do złudzenia przypomina dramat Marianne
i Johana ze Scen z życia małżeńskiego Ingmara Bergmana: „Czasami wydaje mi się, że ty
i ja byliśmy jak dwoje rozkapryszonych i rozpuszczonych dzieci, które roztrwoniły
wszystko co mają i stoją teraz biedne, zgorzkniałe i złe. Na pewno popełniliśmy błąd, ale nie
było nikogo, kto mógłby nam powiedzieć, co to był za błąd”. Porównajmy prośbę Karola
skierowaną do widzów: „Może państwo nam pomogą w rozwiązaniu naszej trudnej
sprawy (...) Ludzie muszą sobie pomagać. Jak wszyscy do nich odwrócą się plecami, to
zginiemy.
(...) Trzeba otworzyć się na świat. Inaczej to będzie powolne umieranie. Pustka.
Zapaść. Śmierć(...) Patrzycie teraz na tę straszną, beznadziejną szamotaninę. Potrzebujemy
pomocy”.
Dramat Zbigniewa Jerzyny stanowi głęboką refleksję nad kruchością niektórych
związków małżeńskich. Wanda i Karol są przykładem rodziny, która po wielu próbach
w pewnym życiowym momencie nie radzi sobie z darem miłości. Może go zabić
nawet
spór o to, kto wyprowadzi psa.
Agnieszka Rebzda
Zbigniew Jerzyna, Kto wyprowadzi psa, reż. M. Mokrowiecki. Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku
Parami, czyli ona i on w sakramentalnym małżeństwie, które – zdaniem
Zbigniewa Nosowskiego – jest tak samo ważną drogą do świętości, jak świętość
w pojedynkę. Beatyfikację małżeństwa (Luigi i Marii Quattrocchich) rozpoczął Jan Paweł II
21.10.2001 r. Zbigniew Nosowski, autor książki Parami do nieba i redaktor naczelny „Więzi” uważa, że
świętość małżonków była dotychczas przez Kościół słabo dostrzegana. Wśród wynoszonych
na ołtarze dominowali zakonnicy oraz ci, którzy dokonywali rzeczy nadzwyczajnych,
a świętość można osiąnąć w zwyczajnym ludzkim życiu, w rodzinnych obowiązkach,
w codziennych spotkaniach z Bogiem w ludzkiej miłości. W swojej książce podaje więc
przykłady uświęconych we dwoje, które udało mu się odnaleźć w historii Kościoła (nawet
z Korei i Japonii). Głosząc pochwałę życia rodzinnego, dzieląc się osobistym
doświadczeniem miłości w małżeństwie, autor na spotkaniu z młodzieżą gimnazjalną
w Podkwie Leśnej próbował wskazać drogę do wychodzenia poza małżeństwo: „To, co
w życiu najważniejsze, jest integralne – i rodzina i praca zawodowa, i zaangażowanie
społeczne”. Podpowiadał, że warto się z Kościołem utożsamiać nie tylko w wymiarze
osobistym, ale być zaangażowanym w wiele spraw.
Zbigniew Nosowski studiował teologię i socjologię, próbuje więc łączyć obie
perspektywy.
Spotkanie redaktora naczelnego ogólnopolskiego miesięcznika, jakim jest „
Więź”, skłoniło mnie do następującej refleksji. Uważam, że nadarzyła się znakomita
okazja, by zachęcić do czytania pisma podejmującego istotne tematy dotyczące
współczesnego życia Kościoła. Szkoda, że redaktor, mówiąc o swojej książce, nie
wspomniał o całej Bibliotece „Więzi”(jego książka jst 165. pozycją), dając
wskazówkę, jak w księgarniach odnaleźć te, które „ujmują wyższy ład i blask
sztuki prawdziwej”. Była okazja, by promocję jednej książki połączyć z innymi, równie
pożytecznymi działaniami Towarzystwa „Więź”. By podejmować starania o zdobywanie
i powiększanie wspólnoty czytających pismo, a więc nawiązywać kontakt trwały, nie
jednorazowy.
Grażyna Zabłocka
Zbigniew Nosowski, Parami do nieba, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2004.
To przypadek, że książka „Małgosia z Leśnej Podkowy pojawiła się akurat
w roku jubileuszu naszego miasta. Jest się z czego cieszyć, bo oto nareszcie mamy książeczkę
o Podkowie dla najmłodszych czytelników, choć nie tylko dla nich. Napisała ją Beata
Wróblewska, nauczycielka, poetka, osoba niezwykła. Niezwykła była też promocja „
Małgosi”, połączona z przedstawieniem, w którym autorka grała
razem ze swoją starszą córką. Nic ze sztywności, zadęcia; ciepła rodzinna
atmosfera i dużo humoru. I taka
też jest „Małgosia”, bezpretensjonalna opowieść o rodzinie i rodzinnych zwierzakach,
o dzieciach, ich przyjaciołach i przygodach, jakie każdego dnia zdarzają się, a także
problemach towarzyszących dojrzewaniu do życia w społeczeństwie. Wszystko napisane
lekko, z wdziękiem, humorem i mądrością. Można rzec – zbeletryzowany poradnik
psychologiczny dla rodziców, jak wychowywać dzieci, by przeszły możliwie spokojnie
przez trudny okres buntu wieku nastoletniego. Wprawdzie Małgosia jest jeszcze małą
dziewczynką, ale już na tym etapie rozwoju pojawiają się problemy z zazdrością o uczucia
rodziców, koleżanek i kolegów, z odrzuceniem przez rówieśników, z zawstydzeniem
zachowaniami rodziców i ich akceptacją przez grono równieśnicze. Jak rozładowywać
buntownicze nastroje, jak rozmawiać z własnym dzieckiem o wszystkim, pokazuje
doświadczona mama i pedagog w jednej osobie. Ciekawie i jakby mimochodem.
Książka podoba się dorosłym. Przetestowałam ją m.in. na młodej mamie, która
czyta książki swojemu jeszcze nieurodzonemu dziecku; podobno dziecku też się spodobała.
Sądzę, że ci, do których jest adresowana, przeczytają ją z zainteresowaniem (najlepiej,
gdyby była to lektura wspólna z rodzicami, prowokująca przy okazji do rozmów
o własnym dzieciństwie). Mali czytelnicy lubią nie tylko książki sensacyjne i zwariowane,
którymi zasypują rynek wydawcy) , lubią i potrzebują książek o normalnym życiu, tym
bardziej im bardziej nienormalne ono bywa. Zresztą w dzieciństwie wszystko może być
przygodą, co interesująco pokazała Astrid Lindgren, której „Dzieci z Bullerbyn” są
jedną z niewielu ulubionych lektur obowiązkowych. A „Małgosia” ma wszystkie walory
„Dzieci z Bullerbyn”, przy czym osadzona jest w znanej nam i naszym dzieciom
rzeczywistości. Nie ma tu zatem nadzwyczajnych zdarzeń, a zarazem są to emocjonujące
momenty: narodziny dziecka w rodzinie, zabawy z rówieśnikami, odwiedziny groźnego
psa, nocleg pod namiotem, sobota z tatusiem czy opowiadanie o spotkaniu z Cygankami
i solidarności matek, to ostatnie zdarzenie jakby wyjęte z kart „Ziela na kraterze”.
Znajdziemy tu odpowiedź, dlaczego wyjście po zakupy w sobotnie przedpołudnie
zabiera mamom kilka godzin, zamiast kilkudziesięciu minut, klimat spotkań przed
kościołem podczas święcenia pokarmów itp. Dla mieszczuchów będzie to na pewno
egzotyczna opowieść o dzieciach, które za progiem domu spotykają zające, kuropatwy
i wiewiórki. Świetna lektura na cały rok.
M.W.
Beata Wróblewska, Małgosia z Leśnej Podkowy, Egmont, 2005.
Spotkania z autorką: Stawiski Klub Pań 5 czerwca i 12 czerwca w Kasynie.
5 maja w kościele Nawiedzenia NMP na Nowym Mieście
w Warszawie odbył się niecodzienny koncert. Wystąpili bardzo młodzi
wykonawcy w niezwykle bogatym i różnorodnym repertuarze. Co
więcej, wykonawcy amatorzy, pracujący na co dzień w dwóch różnych
krajach – Grodziski Chór Dziecięcy i Orkiestra Gimnazjum im.
Eichendorffa z Koblencji.
Usłyszeliśmy kilkanaście utworów muzyki chóralnej, instrumentalnej
i mieszanej, dawnej i współczesnej.
Po siedemnastowiecznym Lauda Sion Salvatorem Buxtehudego, w którym oba zespoły osiągnęły
zadziwiające zgranie (po zaledwie dwu dniach wspólnych prób!),
sekcja smyczkowa orkiestry niemieckiej wykonała utwory
Czajkowskiego i Bartoka. Miejsce instrumentalistów zajął teraz chór,
który zaśpiewał trzy utwory współczesne o bardzo różnym charakterze
– Mowo polska Tadeusza Paciorkiewicza, Pasem konie
Romualda Twardowskiego i Canzonettę Marcina Łukasza Mazura,
kierownika artystycznego zespołu. We wszystkich trzech brzmiał
czysto i dźwięcznie. Walory te mocniej jeszcze ujawniła
szesnastowieczna pieśń niemiecka Tanzen und Springen Hansa
Hasslera – włączenie jej do repertuaru stanowiło wyraźny ukłon
w stronę gości – w której zespół liczący 33 osoby osiągnął zadziwiającą
lekkość, a soprany bez trudu sprostały wymaganiom głosowym swej
partii. I znowu przenieśliśmy się do czasów współczesnych –
w żartobliwym Stryjku Mieczysława Drobnera śpiewakom
akompaniowała pianistka. Później usłyszeliśmy Pozdrowienie Tatr
Noskowskiego i Pleni sunt coeli et terra Francesca Durante.
Ave Maris Stella, kolejna kompozycja kierownika chóru, dała
wykonawcom okazję do zaprezentowania całej gamy umiejętności.
I znów przyszła kolej na orkiestrę – do instrumentów smyczkowych
dołączyły dęte i popłynęły potężniejące tony części 1. Symfonii C-dur Pleyela.
Na koniec usłyszeliśmy fragmenty Nieszporów Haydna (część 2: Confitebor
i część 7: Magnificat) – połączone siły gości i gospodarzy wsparte
zostały głosami dorosłych solistek, sopranu Karoliny Matusiak i altu Izabelli Krych.
Koncert wzbudził zrozumiałą owację, nie tylko dla swych walorów
muzycznych, ale i widocznego zaangażowania wszystkich
wykonawców – od najmłodszej dziesięcioletniej chórzystki po obu
dyrygentów.
W jakiś czas później miałam okazję porozmawiać z kierownikiem
chóru. Ze zdziwieniem dowiedziałam się, że młodzi śpiewacy nie są
uczniami szkoły muzycznej. Jesienią 2000 r. pan Mazur, który
zaledwie kilka lat wcześniej sprowadził się z Warszawy do Grodziska,
przedstawił pomysł stworzenia chóru burmistrzowi, co jak się okazało,
było jego marzeniem. Zaraz też odbyły się przesłuchania uczniów ze
wszystkich szkół w mieście. Dziś chór liczy 60 członków i zdobył już
jedenaście nagród w konkursach amatorskich zespołów artystycznych.
Porwał się także na nietypowe przedsięwzięcie, wystawiając
z powodzeniem musical „Czarnoksiężnik z krainy Oz”. Wspólny
koncert z orkiestrą z Koblencji to pierwszy etap współpracy kulturalnej
obu zespołów.
Swoje sukcesy chór zawdzięcza systematycznej pracy pod opieką
fachowców – próby są dwa razy w tygodniu, a kierownikowi
artystycznemu pomaga kilka asystentek. Dzięki temu odbywają się
także ćwiczenia indywidualne z emisji głosu. A wszystko to –
podkreśla pan Mazur – nie byłoby możliwe bez wielkiej
przychylności dyrektora Miejskiego Ośrodka Kultury.
Hanna Bartoszewicz