PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 46

Osiemdziesiąt lat później



Niewiele jest miejscowości w Polsce, których początków sięga pamięć żyjących. Należy do nich nasza Podkowa Leśna. Jej najstarsi mieszkańcy opowiadali – także na łamach Magazynu – o pierwszych latach miasta–ogrodu, teraz postanowiliśmy zapytać ich wnuków co pamiętają z rodzinnych opowieści, jak wspominają swoich dziadków – pierwszych mieszkańców i założycieli miasta.

[ Jerzy Pawłowicz ] [ Anna Włodek ] [ Ludwika Włodek ] [ Joanna Regulska ]



Jerzy Pawłowicz


Leśne tereny należące wcześniej do Stanisława Lilpopa parcelowało biuro prowadzone przez inż. Mieczysława Szydłowskiego. W pierwszym przewodniku po kolei elektrycznej reklamowało się m.in. przedsiębiorstwo budowlane inż. Szydłowskiego. Jerzy Pawłowicz jest wnukiem właściciela tej firmy, jednego z najstarszych mieszkańców miasta i pierwszego na liście członków Towarzystwa Przyjaciół Miasta ogrodu Podkowa Leśna. Co więcej – jest mieszkańcem Podkowy od początku swego życia.

– Dziadek był entuzjastą idei miast ogrodów, odbył kilka podróży do tego typu osiedli we Francji i w Niemczech. Wielbicielem Podkowy był też jego przyjaciel inż. Mieczysław Dobrucki, który przez pewien czas współtworzył firmę parcelacyjną (budowlaną). Zachowały się u nas wizytówki „Firma Szydłowski i Dobrucki”.

We wspomnianym przewodniku czytamy, że Podkowa to „ miejscowość jedna z najpiękniejszych pod Warszawą.” Reklamowana jest nie tylko przyroda i dobre warunki klimatyczne (zdrowotne), ale też „urządzenia zakrojone na europejską skalę”.
W organizowaniu życia społecznego osiedla uczestniczył Mieczysław Szydłowski nie tylko jako członek Towarzystwa, należał też do Komitetu Budowy Kościoła. Tego naturalnie wnuk nie może pamiętać, ale w domu, który trwa już ponad 50. lat i w którym ceni się rodzinną tradycję, przechowywane są liczne pamiątki i dokumenty.

Dziadek

– Kiedy ruszyła kolejka dziadek zbudował w Podkowie Leśnej dom, jak zakładał wtedy – dom letniskowy. Nadał mu nazwę „Włada” od imienia babci. Kiedy przyszedł kryzys, dziadkowie zlikwidowali swoje mieszkanie w Warszawie i przenieśli się do Podkowy na stałe. Tu przeżyli wojnę i czas powojenny. Kryzys gospodarczy dotknął również firmę; dziadek musiał zlikwidować biuro i przekwalifikować się z branży budowlanej na chemiczną. Założył wówczas Mazowieckie Zakłady Chemiczne, późniejsze „Inco”. Do dziś jest w użyciu Abizol, środek do smarowania dachów, wynaleziony i opatentowany przez dziadka. Gdy przyszła wojna, firmę przejęli Niemcy. Wycofując się zabrali ze sobą maszyny i urządzenia, które jakimś sposobem udało się potem dziadkowi odzyskać, ale zabrała mu je wkrótce wraz z fabryczką Polska Ludowa. Dziadek zachował jednak stanowisko dyrektora firmy. Pamiętam, że dużo palił i zmarł na raka płuc. Widziałem go często w ogrodzie, gdzie lubił pracować, a później, gdy był już chory, spacerującego z psami.

Dom rodziny Pawłowiczów sąsiaduje z „Władą” i stanął na terenie należącym do rodziny Szydłowskich. Jest niewielki ale zgrabny, usytuowany na szczycie pagórka, otoczony dużym ogrodem. Ogród to była jedna z pasji Mieczysława Szydłowskiego, którą mógł rozwijać dopiero w Podkowie. Teren zaprojektowany przez specjalistę, inż. S. Rogowicza, dzielił się na część leśną, dziką, sąsiadującą z Parowem Sójek, i zagospodarowaną, z sadem, klombami róż, ozdobnymi krzewami i mnóstwem kwiatów.

– Nie podzielam pasji dziadka do uprawiania ogrodu, ale może mamy coś wspólnego, bo skończyłem biologię, ściślej mikrobiologię. Obraz dziadka w ogrodzie pozostał mi w pamięci, ale nie mogłem pamiętać go z czasów wcześniejszych, kiedy jako student Politechniki Lwowskiej (Wydział Dróg i Mostów) uprawiał turystykę górską we wschodnich Karpatach. Był wówczas członkiem AKTu – Akademickiego Klubu Turystycznego, a później Polskiego Klubu Turystycznego, z którego powstał nasz PTTK. Członkowie AKTu podjęli starania o turystyczne zagospodarowanie wschodniej, dzikiej części Karpat. Te zainteresowania są i mnie bliskie, należałem do koła przewodników beskidzkich, którego regulamin oparty był m.in. na regulaminie lwowskiego AKTu. Ciągnie mnie w te okolice – Stanisławów to miejsce urodzenia dziadka – ale tylko raz udało mi się wziąć udział w wyprawie przez tamte tereny. Ciekawe, że współczesne przewodniki to tłumaczenia dawnych polskich bedekerów. To tak, jakby AKT przetrwał nie tylko prawie sto lat, ale mimo wszelkich zmian polityczno–społecznych.
Niestety, byłem za mały, by zapamiętać jego opowieści, coś jednak pozostało. W czerwcu 1956 r. dziadek wyjechał do Poznania na Targi, skąd przywiózł mi konika, drewnianą zabawkę, która zresztą do dziś jest w naszym domu. Ale opowiadał wcale nie o targach, lecz o tym, co widział na ulicach miasta. Był tym, co zobaczył, autentycznie przejęty.

Wśród zachowanych pamiątek rodzinnych znajduje się też orzeł z pociągu jadącego z wojskiem polskim do Wilna.

– Rodzinna legenda głosi, że był to pierwszy polski pociąg, którym jechali nasi żołnierze, po zakończeniu działań I. wojny, by zająć Wilno, wśród nich także dziadek, wysłany tam jako saper. Na ile to jest prawda, trudno dziś sprawdzić.

W drugiej wojnie Mieczysław Szydłowski nie brał już udziału, za to obie córki – Kalina i Danuta były żołnierzami Armii Krajowej. W kampanii wrześniowej walczył też ojciec Jerzego Pawłowicza, Stefan. Ranny podczas bitwy pod Tomaszowem, został wzięty do niewoli i znalazł się w oflagu. Za kampanię wrześniową otrzymał Krzyż Walecznych.

– Dziadek miał rozległe zainteresowania, także techniczne. Wszelkie nowości pasjonowały go i starał się za nimi nadążać. I wprowadzać je w życie domu. Jeszcze przed wojną była w użyciu lodówka, oryginalna gazowa. Służyła nam do lat osiemdziesiątych. Była też pralka i magiel, który działa do dziś. Dziadek interesował się też fotografią i filmem.

Jerzy Pawłowicz, biolog z wykształcenia, jest pracownikiem Polskiej Akademii Nauk. Bierze udział w badaniach nad wirusem powodującą zapalenie wątroby typu C. Ma jednak na swoim koncie inne badania, także w rejonach dla nas egzotycznych – w Arktyce i na Antarktydzie. Te międzynarodowe wyprawy badawcze miały zbadać przydatność kryla – raczka z zimnych mórz – do spożycia.

– Płynęliśmy nowoczesnym statkiem badawczym, lodołamaczem niemieckim o nazwie Polarstern, z międzynarodową obsadą. Wieźliśmy całe laboratorium do badań kryla. Niestety, statek się zepsuł i musieliśmy przerwać badania.

Mieczysław Szydłowski jako członek Towarzystwa Przyjaciół Miasta Ogrodu i mieszkaniec Podkowy bywał z żoną w Kasynie gdzie odbywały się bale, działała restauracja. Przed budynkiem na kortach można było grać w tenisa, a zimą jeździć na łyżwach na ślizgawce. Ten sam budynek po powstaniu został przekształcony na szpital, w którym chorymi opiekowały się sanitariuszki, między innymi Kalina Szydłowska. Po kilku latach w tym samym miejscu uczył się Jerzy Pawłowicz, uczeń szkoły podstawowej.

– Do 4. klasy uczyłem się przy ul. Błońskiej, tam, gdzie dziś jest biblioteka. My mieliśmy klasę na piętrze, było nas 38 osób. Przed szkołą, aż do Helenowskiej rozciągało się boisko. Do budynku dobudowano barak, gdzie były szatnie, sala gimnastyczna i mieszkanie woźnego. Potem uczyłem się w Kasynie czyli pałacyku, a później w nowej szkole im. Bohaterów Warszawy. Wychowawczynią mojej klasy była pani Marta Pajączkowska, z wykształcenia historyk. Jej konikiem było wychowanie przez sztukę i nasza klasa pełniła rolę sali wystawowej. Kiedy organizowano wystawy, my mieliśmy lekcje w sali gimnastycznej. Nasza klasa była bardzo zróżnicowana. Klasa równoległa była bardziej jednorodna, do niej chodzili mazowszacy – dzieci członków zespołu Mazowsze. Z nauczycieli pamiętam moją pierwszą wychowawczynię, panią Rygielską, fizyka, pana Gąsiorowskiego, matematyczkę – panią Lenarczyk, panią Wandę Mickiewicz, nauczycielkę języka rosyjskiego i geografii, panów Drążkowskiego i Gmocha – gimnastyków.

Jak przystało na syna i wnuka żołnierzy, Jerzy Pawłowicz interesował się wojskiem. Pewnie dlatego zapamiętał tak dokładnie ćwiczenia samoobrony zorganizowane w Podkowie, w kasynie.

– Brał w nich udział ojciec, jako były oficer. Służby techniczne były w maskach, przybyła straż pożarna. Trwało to cały dzień, więc mnie posyłano do domu po kanapki dla zgłodniałych żołnierzy. Pamiętam patriotyczne śpiewy „Nie szumcie wierzby nam” itp. A później długo się o tym opowiadało i komentowało. Innym wielkim wydarzeniem z tamtych lat był film „Pożegnania” Dygata, kręcony w Podkowie pod koniec lat 50. Patrzyliśmy wszyscy jak czołgi jeżdżą po mieście, jak przed kawiarnią „Scarlett” przechadzają się SS–mani.
Podkowa inaczej wyglądała niż dziś, od lat 70. jest intensywnie zabudowywana. Wtedy było mnóstwo wolnej przestrzeni w Podkowie i w okolicy. Pamiętam zabawy z kolegami na pustych placach, na górce przy Kukułek, wyprawy na wydmy przed Polesiem i wrzosowiska. Był tam też podobno wiatrak, ale ja go już nie pamiętam. To był niepowtarzalny krajobraz. Niestety, w Polsce uważa się, że teren, który należy chronić, to tylko las, więc łąki zarastają albo się je zabudowuje, niszcząc piękno nieodwracalnie. To smutne, chciałoby się uchronić tę niezmienioną przyrodę, nie tylko drzewa, ale łąki, polany w lesie. Kiedyś, gdy opuszczało się z Podkowę wchodziło się w rozległy krajobraz z łąkami, polami, kępami drzew, pagórkami porosłymi różnorodną roślinnością. Dziś jest las, a potem domy, domy. Gdyby ktoś spełniał takie marzenia, to chciałbym mieszkać w Podkowie nie zmienionej, chciałbym, by się bardziej już nie urbanizowała i żeby nie powstawała w najbliższej okolicy żadna arteria komunikacyjna.

Małgorzata Wittels





Anna Włodek



Urodziłam się na Stawisku, w pokoju i na łóżku, na którym umarła wiele lat później Babcia. Pokój za mojej pamięci nazywany był pokojem Teresy, bo Terenia mieszkała w nim długie lata. Gdy zamieszkała w nim Babcia – nazwa pozostała. Ja jedna z rodziny urodziłam się w domu i do tej pory w moim dowodzie osobistym jako miejsce urodzenia jest: STAWISKO, podobno przy zmianie dowodu będę musiała to zmienić na Podkowę Leśną.

Moja świadomość i pamięć zaczyna się w pokoju dziecinnym, gdzie mieszkaliśmy ja i Maciek. Pokój był pomiędzy gabinetem Dziadka a pokojem sypialnym. Miałam tam też pokój dla lalek na półce jednej z szafek. Drzwi do sypialni dziadków prawie nigdy nie były otwierane. Do naszego pokoju wchodziło się z holu. W oknach nie było materiałowych zasłon, ani firanek tylko drewniane okiennice, jak w całym domu. Nie przypominam sobie, żeby były często zamykane, najwyżej przy wielkich mrozach.

Jako małe dzieci, chorowaliśmy na wszelkie możliwe dziecięce choroby. Nie pozwalano nam wstawać z łóżek. A ponieważ wietrzenie pokoi było obsesją Babci, wysuwano nas leżących do holu, a w pokoju otwierano okna. To było bardzo przyjemne, bo widzieliśmy co się dzieje w całym domu. Gdy leżeliśmy w pokojach, skazani byliśmy na osobę, która właśnie sobie o nas przypomniała. Na korytarzu mogliśmy rozmawiać ze wszystkimi. Chorowanie nie było takie złe. Ciocia Hela dużo czytała nam swoim pięknym, donośnym głosem. Babcia też spędzała z nami dużo czasu i zawsze wieczorem odmawiała z nami pacierz.

Sad pełen był owoców. Ja zajadałam się pięknymi, czerwonymi porzeczkami a Maciek wolał maliny. Zbieraliśmy kosze czarnych wiśni, które zanosiliśmy do kuchni, gdzie razem z Zosią przygotowywaliśmy wspaniałe pierogi. Uwielbiałam przesiadywać w kuchni i podglądać pracę kucharki. Kiedyś na imieniny dostałam od Babci komplet maleńkich garnuszków. Gotowałam lalkom, jednak dziadek także nie gardził moimi potrawami. Do szkoły chodziliśmy do Brwinowa, w niedzielę na mszę też. Jednak pamiętam, że na religię chodziłam do Podkowy Leśnej, a uczył mnie jeszcze ksiądz Barański.

Nim na Stawisku pojawił się pierwszy samochód, Dziadek jeździł do Warszawy kolejką. Na stację szedł szeroką, żwirowaną aleją. Babcia, nawet gdy mieli jechać razem, z domu wybiegała zawsze w ostatniej chwili. Wybierała krętą, wąską alejkę i prawdopodobnie spotykali się przy bramie. Dziadek nazwał obie drogi. On kroczył Dachą, a Babcia biegła Blichą. Trzecia alejka prowadziła do furtki przy ul. Gołębiej. Chodziło się tamtędy do ciotek na Majątki, do sąsiadów, my do szkoły.


ji aw

Od lewej: Doda Bogatyńska, Magda Markowska, Maciej Włodek, Lenka Kępińska, Jarosław Iwaszkiewicz, Janek Wołosiuk, Anna Włodek; fot. Jan Wołosiuk

Anna Włodek z Ludwiką w Stawisku



Pierwszy ze Stawiska wyjechał Maciek, do szkoły do Warszawy. Potem ja. Ale zawsze przyjeżdżałam do domu w niedziele, w czasie wakacji, na święta. Nie wyobrażałam sobie świąt gdziekolwiek indziej, jak na Stawisku. Tęskniłam za tym domem zawsze.

W 1973 roku miałam poważny wypadek. Rozbiłam się na motocyklu. Z Paryża, tuż przed świętami, z gipsem na całą długość nogi, przywiozła mnie mama i znów zamieszkałam w dziecinnym pokoju. Chodziłam o kulach, nosiłam przepiękną, długą, ludową spódnicę sycylijską, którą kiedyś przywiózł mi Dziadek. Telewizor, który dosyć późno pojawił się na Stawisku, stał w pokoju cioci Jadwini. Dla zabicia czasu oglądałam serial „Czarne Chmury”. Usłyszałam kiedyś jak Dziadek mówił do Babci: to biedne dziecko z nudów ogląda takie straszne rzeczy w telewizji!

Nawet mieszkając we Francji, przyjeżdżałam do domu na Boże Narodzenie lub Wielkanoc. Trudno mi było spędzać święta poza Stawiskiem. Zjeżdżali się wtedy wszyscy i razem zajmowaliśmy się przygotowaniami. Stół był zawsze pięknie nakryty starą porcelaną i srebrami. Choinka zawsze sięgała sufitu, a Dziadek wyciągał z szafy przeróżne skarby (na choinkę lub luksusy do jedzenia). Pierwsza wigilia, która odbyła się poza domem, to ta po śmierci Babci. Umarła 22 grudnia, a pamiętam jak mówiła czasami, że nie ma nic gorszego jak umrzeć rodzinie na święta. Byłam przy niej bardzo krótko w tych ostatnich dniach, ale przecież byłam wtedy w ciąży, niesłychanie szczęśliwa. Z tego też powodu nikt z bliskich nie pozwalał mi zostawać przy niej.

Gdy wróciłam już na dobre do Polski, starałam się być jak najczęściej na Stawisku. Pamiętam, że kiedyś, już pracując w Warszawie zatęskniłam za domem i wiosną przeniosłam się tam na kilka tygodni. Jeździłam do pracy kolejką. Szłam na stację piechotą i wdychałam zapach lasu. A było co wąchać! W sadzie kwitły drzewa owocowe, w alejach bez, a las pełen był fiołków, konwalii i mojego ulubionego barwinku.

Stawisko było moim domem. Zawsze je kochałam, zawsze do niego wracałam i mocno za nim tęskniłam. Wierzyłam, że będzie wieczne i nasze. Dlatego też nie myślałam, że decyzja Dziadka będzie tak okrutna i tak długo będzie bolała.

Przyjechałam tu 8 maja 2005 roku po raz pierwszy od 25. lat. To tak jakbym oglądała starą księgę. Nie podobają mi się pewne zmiany, ale tyle jest tu ciągle wspomnień, które tworzyły moje życie i które przekazuję moim dzieciom.





Ludwika Włodek



Dziadek

Kawałki chleba, okruszki, trochę mleka, herbaty, skrawki wędlin i jeszcze jakieś inne resztki. Wszystko to wymieszane w małym naczyniu, filiżance albo kieliszku. Wygląda obrzydliwie, ale to nic nie szkodzi, wilczki takie właśnie lubią.

Jedzenie dla wilczków przygotowywałam prawie codziennie. Nie umiem już powiedzieć, kiedy to się zaczęło, ani czy był to rytuał zarezerwowany tylko dla jednego posiłku, czy może powtarzałam go tak samo przy śniadaniu, obiedzie i kolacji. Najbardziej utkwiło mi w pamięci samo mieszanie. Było w nim coś perwersyjnego. Łączenie wszystkich resztek organicznych, nawet tych najbardziej do siebie nie pasujących, jak musztarda i konfitura, albo mięso i owsianka. Początkowo zbierałam po prostu z talerza wszystko, czego nie zjadłam, czyli właściwie większość porcji, z czasem wyspecjalizowałam się w robieniu jak najobrzydliwszych i najbardziej wyrafinowanych mikstur, często wyłudzając od innych biesiadników upatrzone z góry kawałki jedzenia, zupełnie tak jakby od stopnia obrzydliwości zależało, czy potrawa będzie wilczkom smakowała.

Nie wiem, co działo się z gotowym pokarmem, podejrzewam, że po prostu Zosia albo moja mama wylewały go do śmieci. W każdym razie, wtedy byłam przekonana, że faktycznie trafia dla wilczków. Wyobrażałam sobie jak przychodzą po niego pod dom, zawsze z tej samej strony, od drzwi kuchennych. Lasek dzielący Stawisko od ulicy Gołębiej wydawał mi się gęstym borem i w moim mniemaniu to właśnie tam mieszkały karmione przeze mnie zwierzątka.

Najśmieszniejsze jest to, że wilczki wymyśliłam sama. Jako wyjątkowego niejadka dorośli straszyli mnie, że gdy nie zjem kolacji przyśnią mi się wilki. Wilczki, które karmiłam, były przewrotnym sposobem na obłaskawienie bestii mających nawiedzać mnie po nocy. Dodatkowo znalazłam pretekst, żeby wszystkiego nie zjadać. Przecież nic się nie marnowało. To, czego nie mogłam skończyć, dostawały biedne, małe wilczki.

O ile główną atrakcją drzwi kuchennych było to, że pod nie przychodzą wilczki, o tyle w samym domu najciekawsza była okolica drzwi. W holu stał ogromny, jak mi się wówczas wydawało, wypchany niedźwiedź i wydrążona stopa słoniowa. Dziś uważam te oba przedmioty za nieco obrzydliwe i stanowiące jedynie dowód ludzkiego okrucieństwa, wtedy wydawały mi się pasjonujące i zupełnie nie kojarzyłam, że zrobione są z martwych, zwierząt które ktoś, kiedyś musiał zabić. Tym kimś był mój prapradziadek, zapamiętały myśliwy, Stanisław Lilpop. Z istnienia jego samego zupełnie nie zdawałam sobie sprawy. Najstarszymi osobami na świecie wydawali mi się moi pradziadkowie, o których mówiłam „pra”, i ciocia Jadwinia, siostra mojego pradziadka, też zaliczana przeze mnie, zresztą słusznie, do kategorii „pra”. Nie mieściło mi się w głowie, że „pra” też kiedyś byli dziećmi posiadającymi, tak jak ja, rodziców.

Z tego samego powodu moja praprababcia nie była dla mnie niczym więcej niż „dużym koczkodanem”. Na Stawisku znajdował się jej portret, całej w kwiatach i ozdobach. Pod tym obrazem wisiał inny, znacznie mniejszy. Ten mniejszy to był „mały koczkodan”.

Z innych fascynujących rzeczy na Stawisku pamiętam jeszcze piece. Nawet nie same piece, a palącego w nich Stasia, męża Frani, który był moją pierwszą miłością. Kiedy wchodził do kuchni, a ja tam akurat byłam, chowałam się zawstydzona za mamę. Raz Staś wziął mnie na wycieczkę traktorem, która w moich oczach stała się niczym wyprawa po złote runo.

Z piecami związane jest jeszcze jedno wspomnienie z czasów, gdy jako małe dziecko mieszkałam na Stawisku. Jak w każdym ogrzewanym piecami domu, rano było tam na ogół strasznie zimno. Kiedy budziliśmy się w naszym pokoju, gdzie spałam razem z rodzicami, mama mówiła, że jest „zimno jak w psiarni”. Szybko leciałam się ogrzać do jednego z nich pod kołdrę. Pościel mamy była gładka, twarda i pachnąca, Maćka, czyli, taty, skłębiona, na wpół wywleczona z poszewki i miała charakterystyczny zapach, podobny do tego, który do dziś panuje w szafie, gdzie trzyma ubrania. Na tym polegała wtedy dla mnie zasadnicza różnica pomiędzy mężczyzną i kobietą.

Tak właśnie widzę Stawisko, tamto Stawisko, nie dzisiejsze muzeum, tylko dom, w którym spędziłam pierwsze trzy lata życia. Jest dla mnie zlepkiem obrazów i scenek, kombinacją smaków, kolorów i jakiś życiowych refleksji, które mała dziewczynka snuje na temat życia. Lepiej pamiętam przykryty gazą i wypełniony wodą słoik w kuchni, w którym ktoś hodował fasolę, czy może będącą wtedy szczytem egzotyki, pestkę awokado, niż wiele innych, znacznie cenniejszych i bardziej długowiecznych przedmiotów. I mimo, że one stały tam cały czas a słoik pewnie tylko przez kilka dni, to właśnie jego obraz mam przed oczami, gdy myślę o stawiskowskiej kuchni.

Nie wszystkie obrazy są równie banalne czy przyjemne. Pamiętam także wieczór, gdy umarła „pra”. Jej trumna stała w salonie, w całym domu było ciemno, cicho i nikt specjalnie nie zwracał na mnie uwagi, co wtedy było chyba dla mnie dużo bardziej przykre niż to, że umarła mi prababcia.

Fakt, że pamiętam Stawisko był, dla mnie przez wiele lat przedmiotem niesłychanej dumy. Wydawało mi się, że w ten sposób dostąpiłam zaszczytu, który wyróżniał mnie z pozostałych dzieci w rodzinie. (Stawisko pamiętają również dwaj moi kuzyni, Michał i Maciek, ale z nimi widywałam się rzadko i nie stanowili żadnej konkurencji). Stawisko, o którym dorośli opowiadali tyle fascynujących anegdot, gdzie wydarzyło się tyle niesamowitych rzeczy, one mogły sobie tylko wyobrażać, a ja tam mieszkałam.

Oczywiście w tym wypadku trafne wydaje się porównanie do góry lodowej, której zaledwie wierzchołek wystaje ponad powierzchnię oceanu, bo czymże były trzy ostatnie lata Stawiska przy całej jego ponad pięćdziesięcioletniej historii. Ten dom był instytucją. I nie mam nawet na myśli jego znaczenia, jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało, dla kultury polskiej. Chodzi mi o to, że bez niego moja rodzina nigdy nie byłaby tym, czym jest. Bez tego mieszkania razem, bez tych historii, wspomnień o każdym psie, kocie, bez powiedzonek i paru starych, często lekko zdezelowanych mebli, które stają w naszych mieszkaniach nie czulibyśmy się tak bliscy sobie. Możemy się kłócić, możemy rzadko się widywać, nie dzwonić, albo obgadywać nawzajem, ale i tak wszyscy wiemy, że Dynastia i festiwal w Sopocie są „reps”, według kogo: „niebiescy materiałowie lubieją pełgać” albo, jakiego koloru była kotka Persia. I ta wiedza daje nam poczcie wspólnoty i przynależności. Po roku 1980, podobną do Stawiska rolę zaczął pełnić dom siostry mojej babci, Teresy, w Rzepiskach, ale to już zupełnie inna historia.





Joanna Regulska

w rozmowie z Hanną Bartoszewicz



Joanna

Wyjechałaś z Polski dwadzieścia parę lat temu. Co robisz dzisiaj?

Od dwudziestu paru lat jestem na Rutgers University, uniwersytecie stanowym w New Jersey. Przez wiele lat pracowałam na wydziale geografii, a od kilku kieruję wydziałem studiów kobiecych. Zostało mi jeszcze dwa lata do końca kadencji.

Od geografii do „dżenderów” droga daleka?

Nie bardzo. Zawsze interesowałam się geografią społeczną, polityczną, ludnościową. W pewnym momencie zajęłam się emigracją kobiet i tak doszłam do zagadnienia kobiet w polityce. Interesuje mnie, jak kobiety zmieniają zastane struktury, w jaki sposób działają na różnych szczeblach, jakie napotykają bariery i jak je pokonują, ażeby aktywnie uczestniczyć w życiu publicznym i politycznym.

Wcześniej, o ile wiem, współpracowałaś z Fundacją Rozwoju Demokracji Lokalnej w Polsce?

Ja ją zakładałam, razem z moim ojcem i paroma innymi osobami! Zdobywałam fundusze, obmyślałam programy, nawet podsunęłam nazwę. Do dziś zresztą współpracuję z Fundacją. Jutro na przykład w Warszawie odbywa się szkolenie dla wojewódzkich pełnomocniczek Biura do spraw Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn organizowane wspólnie przez Network for East-West Women Polska i Fundację. Szkolenie poświęcone jest analizie budżetów wojewódzkich z punktu widzenia równego statusu kobiet i mężczyzn.
Współpracuję też z panią profesor Małgorzatą Fuszarą z Uniwersytetu Warszawskiego – robimy badania porównawcze polskich i czeskich organizacji kobiecych, ich relacji z politykami i instytucjami unijnymi.
To w Polsce. A niebawem jadę z wykładami do Kirgistanu, mam też kontakty z organizacjami kobiecymi w Gruzji i Armenii.

Łączysz działalność akademicką z kształtowaniem polityki wobec kobiet.

Nie potrafiłabym tylko siedzieć i pisać, muszę działać. Czerpię z tego masę energii i to mi pozwala później myśleć w kategoriach bardziej teoretycznych.

A co robi Twój mąż?

Pracuje na Uniwersytecie w Kaliforni. Zajmuje się społecznymi skutkami wprowadzania różnego rodzaju nowych technologii – na przykład kwestią ochrony danych osobowych. Ostatnio w Stanach Zjednoczonych, w obliczu wielkiego strachu przed terroryzmem, stworzono nowe struktury państwowe, których głównym zadaniem jest zbieranie najrozmaitszych danych, ażeby móc zidentyfikować potencjalnych terrorystów. Stwarza to oczywiście szereg zagrożeń, o których często się nie mówi. Skoncentrowanie dużej ilości danych w jednym miejscu wymaga odpowiednich zabezpieczeń. Te istniejące nie zawsze zdają egzamin, no i później hakerzy włamują się do baz danych, które mogą być wykorzystywane przeciwko człowiekowi, na przykład kiedy informacje o jego chorobach trafią do pracodawcy. To jest nowy rodzaj dobrze znanej nam inwigilacji, tyle że zamiast podsłuchów i donosów mamy nowocześniejsze sposoby zbierania i wykorzystywania danych.

Czy dobrze zrozumiałam, że pracujecie z mężem w różnych miastach?

On w Los Angeles, ja w Nowym Jorku. W Ameryce jest mnóstwo takich dojeżdżających małżeństw. Ale już niedługo będziemy mieli do siebie bliżej, bo mąż przeprowadza się na wybrzeże wschodnie i będzie dojeżdżał do pracy do Los Angeles.

Macie dzieci?

Ja mam córkę z pierwszego małżeństwa. Skończyła fotografikę, w zeszłym roku wyszła za mąż i właśnie odbywają oboje dwuletnią podróż dookoła świata. Teraz po Azji – byli już w Kazachstanie, Kirgistanie, Laosie, Wietnamie, Pakistanie. Mam nadzieje, że w końcu czerwca spotkamy się w Europie. Mój mąż też ma dzieci z pierwszego małżeństwa. Jedno na studiach, drugie właśnie kończy szkołę.

Czy Twoja córka zna polski?

Tak, po maturze spędziła w Polsce cały rok. Uczyła angielskiego, chodziła na zajęcia na Akademii Sztuk Pięknych.

Pora sięgnąć w przeszłość...

...wychodząc od teraźniejszości – wiosną byłam z ojcem w Podkowie na uroczystej sesji z okazji 80-lecia miasta. No i pojeździliśmy po Podkowie, obejrzeliśmy Zarybie. Jest już po remoncie, z zewnątrz wygląda pięknie. (W środku nie byłam, otwarcie ma być jesienią, ale wtedy nie będę mogła przyjechać). Tylko od przodu powycinano drzewa, krzaki i teraz dom stoi prawie na ulicy.

Wyście mieszkali w tym pałacyku?

To był dom dziadków. A niedaleko mieszkało dwóch jego braci: Tadeusz i Józef. Mój dziadek Janusz był jednym z założycieli Podkowy.

Chciałabym Cię zapytać o najwcześniejsze wspomnienia...

One nie są może najszczęśliwsze, bo ja w dzieciństwie przechodziłam wiele operacji. I pamiętam, jak siedzę w ogrodzie, w gipsie, mam ze dwa lata, nie więcej. Dobrze pamiętam, w którym miejscu siedziałam, i jaki miałam widok na tę zieleń, której już nie ma...

A czy masz w oczach układ domu?

To był bardzo duży dom, z mnóstwem zakamarków. I z ciemnymi schodami, których się bardzo bałam. I był jeszcze strych – nieznany, tajemniczy. W naszym domu po wojnie mieszkało dużo ludzi i pamiętam jak wszyscy razem siadali do stołu. Stół był wielki, okrągły. I kiedy już mogłam chodzić, pukałam do wszystkich drzwi po kolei, by zwołać domowników na obiad.

Co jeszcze pamiętasz?

Spacery po Podkowie, do parku, na lody.

Gdzie się chodziło na lody?

Gdzieś w pobliżu stacji. To były lata 50. A w drugiej połowie lat 50. dom został sprzedany. Miałam wtedy kilka lat. Później przyjeżdżało się jeszcze do stryja Józefa. To niedaleko Zarybia, ten dom wciąż stoi, ale mocno przerobiony. Tam mieszkała Urszula Grodzicka, z domu Regulska. Mieszka zresztą do dziś z rodziną w Otrębusach.

Kto się Tobą wtedy opiekował?

Mama, chociaż pracowała w Warszawie, babcia, dziadek... A nie, dziadka nie było, przecież dziadek siedział wtedy we Wronkach – od końca lat 40. do marca 1955.

A czy pamiętasz towarzystwo rówieśników?

Nie bardzo, właśnie przez to moje unieruchomienie. Ale wiesz, ciekawe, że choć był to trudny okres w moim życiu, to jednak tak miło go wspominam. Po prostu było mi tam dobrze.

Masz poczucie straty?

Ostatnio nawet mówiliśmy z ojcem, że szkoda, że to był taki duży dom i nie było go za co utrzymać. Jednej rzeczy żal mi szczególnie – że kiedy sprzedawano Zarybie, byłam za mała, żeby wejść na strych. I do dziś jestem przekonana, że było tam masę wspaniałych rzeczy, których niestety nie dało się zabrać, bo nie zmieściłyby się w naszym małym warszawskim mieszkaniu. Ten strych jest dla mnie taką wyimaginowaną krainą.

Czy Podkowa żyje w opowieściach Twoich rodziców?

O tak, mamy też, oczywiście, zdjęcia z Zarybia. Zresztą rodzice mojej mamy też byli z Podkowy. Babcia prowadziła restaurację Scarlett, ale tego nie pamiętam, bo ona umarła w 53, byłam jeszcze wtedy bardzo mała. Pamiętam dziadka. Podkowa często przewija się w rozmowach. Moi rodzice brali w Podkowie ślub, mają tam do dziś sporo znajomych.

A co powiesz o Podkowie dzisiejszej?

Bardzo się rozbudowała. Mnie we wspomnieniach zostały te stare domy. Jest ich jeszcze sporo, ale widać, że ludzie nie mają pieniędzy, żeby je remontować. Gdyby można im było jakoś pomóc, gdyby znalazły się fundusze, to przecież można by śliczne miasto zrobić. Bo te stare domy nadają miastu klimat, a nowe często nie pasują do ducha Podkowy. Czy Rada nic nie może w tej sprawie zrobić?

Są przepisy regulujące wielkość działek i domów. Ale widać nie zawsze się ich przestrzega.

No właśnie, te budynki są takie wielkie – nie starcza zieleni, żeby je otoczyć. Ale powiem ci, że podobnie jest w Stanach. Przybysze nie dostosowują się do tego, co zastali, tylko budują różne paskudztwa, które ledwo mieszczą się na działce. To jakiś paradoks, bo skoro przyciągnął ich duch tego właśnie miejsca, to powinni je uszanować.



Warszawa, 13 czerwca




 <– Strona głównanbsp;Spis treści numeru