Od razu było widać, że tędy nie chodzi nikt. Ścieżka snuła się zboczem
wśród szorstkich traw ledwie rozpoznawalna, dyskretna jak cień
drapieżnego ptaka. A jednak wiodła od dawna – bez wątpienia, choć
zakosami – do usypanego na grzbiecie wzgórza kopca. Zarośnięte
ciernistymi krzewami, strome schodki prowadziły w głąb. Po kilku
krokach owinęła mnie szczelnie ciemność: gęsty, czarny miód. I cisza:
miękka, szlachetnie aksamitna jak sadza, którą w paleolicie mieszano
z tłuszczem, aby między skalne nacieki jaskiń wplatać kontury ogromnych
zwierząt i nieproporcjonalnie małe, zaznaczane cienką kreską rozbiegane
postacie łowców.
Kręte korytarze opadały coraz niżej. Poruszaliśmy się wolno, po
omacku. Znajdowałam się pod ziemią, w pobliżu Frendy, wewnątrz
wzniesionej w VI wieku naszej ery piramidy berberskiego władcy. Był
ponoć chrześcijaninem. Jego doczesne szczątki dawno temu znikły
z grobowca. Prócz osypującego się kamiennego kopca nie pozostał żaden
materialny ślad istnienia władcy. Żadnych glinianych figurek strzegących
spokoju królewskiego ducha, ułamków naczyń ofiarnych, rozbitych tablic,
reliefów zawierających opisy zwycięskich bitew czy innych wielkich
czynów.
Czołgałam się na czworakach, w ślad za żółtawą aureolą woskowej
świeczki. Ciemność tłumiła wszystko, spowijała myśli przemądrą osłoną
niewiedzy. Posuwałam się labiryntem, nie znając imienia budowniczego,
nieświadoma kierunku i własnego celu. Płomień kłaniał się, składając
hołd niskim sklepieniom, wyszczerbionym stopniom i płytkim niszom.
W pewnej chwili nieoczekiwanie znalazłam się na wprost wyrytego
w ścianie znaku. Po berberskim władcy pozostało jednak coś: pogrążony
w wieczystym milczeniu, doskonale zwięzły symbol ryby. Pętla mocy.
Alef. Tak więc dotarłam do sedna: tuż przed moją twarzą trwał
wyżłobiony w kamieniu magiczny klucz. Zastygłe jądro ciemności.
Mogłabym go dotknąć palcami.
Potem. Potem zarośnięte schodki wypchnęły mnie nagle, bez
ostrzeżenia, z trwających od piętnastu stuleci mroków w oślepiający żar.
Jaskrawy blask słońca oblał mnie od stóp do głów. Stałam nieruchomo jak
mumia, owinięta ciasno taśmami promieni, z zamkniętymi powiekami,
powleczona roztopionym złotem. Wtedy do moich uszu dotarł niezwykły
dźwięk. Zamieniłam się w słuch. Dolinę wypełniał wibrujący, gardłowy
krzyk – nie do powtórzenia: wysoki, surowy i czysty jak kryształ
o ostrych krawędziach:
– Rrhaa! Rrrhaa!
Podeszłam bliżej. Gromadka smagłych, ciemnookich i czarnowłosych
dzieci biegała po przeciwległym zboczu, pasąc owce. I parę kóz.
Pilnując swego stadka rzucały kamieniami, ścigały się, skakały bosymi
stopami po głazach, popisywały się zręcznością.
Spośród rówieśników wyróżniał się chłopiec o wyrazistych oczach.
Takich, jak u młodego Egipcjanina na malowidle z Fajum. Efeb. Może
trochę za młody, choć przede wszystkim za chudy na efeba, ale
o doskonałych proporcjach. Okryty strzępami odzieży, jak cała reszta.
Uwagę przykuwała nie tylko wyjątkowa uroda jego ciała, co, przede
wszystkim, doskonałość gestów. Każde stąpnięcie, każdy ruch był
zwierzęco nieomylny i giętki jak leszczynowy pręt. Chłopiec trzymał
w ręku łuk. Najprawdopodobniej zrobiony z gałęzi młodej akacji; nie
widziałam innych drzew w okolicy. W pewnym momencie oddalił się od
grona pastuszków; podbiegł w stronę grzbietu wzgórza i ukląkł. Zamarłam
w zachwycie: piękno było w oczach patrzącego.
Widziałam chłopca, jak, osłonięty skałą, mruży oczy wypatrując
w powietrzu sprzyjających bądź przeciwnych prądów; jak uważnie śledzi
wiatr nadchodzący po źdźbłach traw; jak prostując się, nieznacznie
obraca głowę, by podmuch owiał mu policzki. Czujny jak żeglarz lub
ptak.
Już od pewnego czasu musiał ćwiczyć swe oko i rękę. Oceniwszy siłę
i kierunek wiatru, wypuścił strzałę. Pomknęła ze świstem. Na greckich
wazach wypalanych z czerwonawej gliny, młodzi chłopcy – dumni ze swej
dzielności i urody – tak jak on klękali na jedno kolano, ustawiwszy
bokiem zbrojne łukiem ramię, napinali cięciwę, skupieni od palców stóp
do palców dłoni, czystym profilem zwróceni ku widzom.
Z miejsca, w którym stałam, nie mogłam dostrzec, do czego mierzy
bosonogi, smagłolicy pastuszek. Może dziś jego ofiarą było tylko
wyobrażenie ofiary. Walkę z tym ulotnym, niedoścignionym przeciwnikiem
prowadził przecież nie tylko bohater Cervantesa, lecz o wiele wcześniej,
pod Troją, owładnięty szałem Ajaks Wielki, jeden z najświetniejszych
wojowników. Zresztą nie on jedyny, nie on pierwszy.
Mój zwinny pastuszek o oliwkowej karnacji z pewnością nie umiał ani
pisać, ani czytać. Potrafił jednak ścigać się z wiatrem po kamienistych
stromiznach i strzelał celnie.
Gdy wspięliśmy się już na przełęcz, spomiędzy szarych skał wynurzyły
się łagodne, pokryte zielenią wzgórza, osnute zapachem mimozy i kwiatów
pomarańczy. Był kwiecień. Czekała nas długa droga: ruszaliśmy na
północny wschód, do dawnej Hippony, gdzie niegdyś rozmyślał i nauczał
św. Augustyn.