Lata czterdzieste XX w. Czechy i Morawy są pod okupacją niemiecką. Zaangażowana w działania ruchu oporu Eliszka, studentka medycyny, pracuje jako pielęgniarka w prowincjonalnym szpitalu. Pewnej nocy na jej odział trafia ciężko ranny mężczyzna, Joza z Żelar – wioski w pogranicznych górach. Po wpadce dziewczyna musi ukrywać się przed gestapo. Joza zabiera ją w góry i bierze z nią ślub. Delikatna, wykształcona, nowoczesna dziewczyna musi się przyzwyczaić do ciężkiego, prymitywnego życia w zapadłej wiosce w dzikich górach. A także do męża, który jest całkowitym przeciwieństwem jej dotychczasowego życiowego partnera. Piękna, dzika przyroda i społeczeństwo nieskażone cywilizacją, a do tego miłość, wojna i tragedia.
Chałupa nieboszczyka Manka stała na malutkim występie na zboczu, ale
prowadziło do niej dość strome podejście z wąwozu. Wyglądała malowniczo
i pachniała świeżym drewnem. Joza pokazał mi trzy inne podobne
domostwa, jedyne siedliska, które w okolicy w ogóle można było dostrzec.
– Nad nami mieszka Lucka, obok Żenia, na lewo Jurigowie.
Trzy nędzne chałupy na olbrzymiej przestrzeni. Mój wzrok przyciągnęły
cztery krowy pasące się na porosłym trawą spłachetku ziemi porytym
skalnymi zębami. Miniaturowe poletka, samotne drzewa. Widać było, że
nie przynależą do lasu, który ciągnął się w tle aż po niebo. Po żadnej
wsi nie było tu ani śladu.
Stałam na progu swego przyszłego domu i rozglądałam się niepewnie.
– Gdzie jest ogród?
Joza zatoczył ręką wokół siebie. Tajemnica samotnych drzew:
jabłonie, śliwa, wiśnia. Rząd leszczyn, zaskakująco równy, przed nim
kawał przekopanej, surowej ziemi.
W Żelarach nie wiedzą, co to płot.
Chociaż duchowo przygotowałam się na warunki życia w górskiej wiosce,
nie spodziewałam się takiej nędzy. Klepisko, gołe ściany, jedna półka,
wieszak, ława, stół. W izbie szerokie łóżko z dwoma siennikami
a pomiędzy okienkami coś jakby skrzynia.
Joza nie zauważył mojego przerażenia, bo zajmował się jedyną rzeczą
godną uwagi w naszej chałupinie – piecem, który wyglądał jak beżowy
graniastosłup i przechodził z kuchni do pokoju. Na piecu stały dwa
garnki. Jeden ogromny, pewnie na ciepłą wodę, drugi mały. Oba były
gliniane.
– Usiądź sobie na razie.
Sam przycupnął na trzynogim zydlu przy piecu, zaczął grzebać
w palenisku. Nie odwrócił się.
Usiadłam na ławie. Przerażenie przechodziło w histerię.
Jutro tutaj, do tej rezydencji, wprowadzę się jako żona.
Mój przyszły pan nalał wody z cebra, który stał w sieni, do ogromnego
garnka i z pustym naczyniem poszedł Bóg wie dokąd po nową.
Zamknęłam oczy i próbowałam opanować dreszcze. Kiedy minęły, opuściły
mnie wszelkie odczucia. Ogarnęła mnie obojętność. Wszystko jest
w porządku, wszystko jest tak, jak ma być, nie myśl o niczym.
Zrobiło się szaro. Joza zapalił lampę naftową. Sam krzątał się
nieustannie, a moje milczenie, moje trwanie w bezruchu kładł na karb
zmęczenia drogą.
Bez bieżącej wody, bez prądu i jeszcze dziesięć innych „bez”.
Miejsce mojego potępienia.
Radoslavowi Chladkowi pewnie właśnie przetrącili szczękę, a teraz
masakrują mu nerki.
Mimo woli westchnęłam.
Joza natychmiast się odwrócił.
– Co się stało?
– Nic, Jozo. Coś mi się przypomniało. Już przeszło.
Widział, że nie przeszło, że zesztywniałam na kość.
– Usiądź bliżej pieca.
Podniósł mnie i posadził na zydlu jak drewnianą kukłę, oparł plecami
o stół, który przyciągnął bliżej.
Praca z drewnem to przecież jego zawód.
– Mam zszarpane nerwy, Jozo. Żyjemy w nienażartych czasach. (Nie
wiem dlaczego wybrałam właśnie to słowo. W końcu każde czasy są
nienażarte, po co to wyolbrzymiać).
Nie wiedział, co powiedzieć, ani co robić. Usiadł przy mnie na ziemi
i dokładał do pieca.
Jedyny bliski człowiek. Jedyne stworzenie, które mi jeszcze zostało.
Mojej ręki, opuszczonej na ziemię, dotknął zimny, wilgotny nos. O tym
zapomniałam powiedzieć. O psie, który zaczął się koło nas plątać,
kiedy dotarliśmy na miejsce.
To jest Azor, przedstawił go Joza, a ja uznałam, że
przybiegł z którejś z okolicznych chałup. Teraz wyglądało na to, że
jest nasz. Obślinił mnie i rozłożył się na podłodze, Joza musiał go
obejść, kiedy wstał po drewno. Wcale mu to nie przeszkadzało.
Woda w mniejszym glinianym garnku wrzała. Nie wiedziałam, co dalej.
Ale Joza wrócił, zanim wygotowała się całkiem,
i wrzucił do niej garść ziół z woreczka na półce.
– Za chwilę będzie herbata.
Zapach ziół, rozgrzane kafle, lampa naftowa. Na ziemi parchaty pies.
Izba jak z babcinych opowieści.
– Opowiedz coś, Jozo.
– Nie znam nic innego niż to, co już ci opowiadałem w szpitalu.
Do szpitala nie zamierzałam wracać.
– Powiedz, co ci opowiadała mama.
Patrzył na mnie zaskoczony.
– Najczęściej bajki.
– Opowiedz bajkę.
Miałam poczucie, że wszystko jest gdzieś daleko (jak wtedy, kiedy mi
coś opowiadał), że dotyka chwili obecnej tylko na tej magicznej granicy,
gdzie wszystkie światy łączą się w jeden.
Dorosły mężczyzna opowiadał bajkę dorosłej kobiecie, w noc przed ich
ślubem, przy kaflowym piecu, pod lampą naftową, wśród zapachu naparu
z ziół.
(...)
Joza opowiadał bardzo długo. Poszczególne obrazy
nawlekał jeden za drugim jak perły naszyjnika.
Możliwe, że z jednej opowieści wysnuła się druga, ale tego już nie
pamiętam. Zasnęłam.
Obudziłam się w szerokim łóżku, bez butów, ale ubrana,
przykryta kocem.
Joza hałasował naczyniami w kuchni, skąd dochodził już zapach herbaty.
Przeciągnęłam się, wygładziłam sukienkę.
Pod oknem na ławie siedziało to Jozowe cudo – Żenia. Niezgrabna
dziewczyna, która cały czas się uśmiechała, a przy każdym uśmiechu
robiły się jej w policzkach dołeczki. Chociaż byłam do niej z góry
uprzedzona, spodobało mi się jej ubranie – skrzyżowanie stroju
ludowego z kreacją prosto z rewii mody. Miała sukienkę ze zgrzebnego
materiału z szerokim wyszywanym pasem.
Podałyśmy sobie ręce.
Podanie ręki dużo mówi. Uścisk Żeni był niekobieco mocny. Patrzyła
na mnie nieśmiało, ale nie zdołało mnie to zmylić. Oglądała mnie jak
jakiś eksponat.
– Żenia cię ubierze.
Oburzyłam się. Niby dlaczego miałaby mnie ubierać? Jasną, skromną
sukienkę, w której przyjechałam i w której w tym zapadłym kącie
spokojnie mogę iść do ślubu, założę sobie sama.
Żenia gdzieś pobiegła.
Joza nalał mi do glinianej misy ciepłej wody do mycia. Wracały
wczorajsze przeżycia. Poczucie dumy, z jakim pokazywał mi
drewnianą wygódkę, do której wchodziło się z szopy. Wejście do niej
obłożone było szpalerem pociętego drewna. W rogu stała ogromna skrzynia
pełna wiórów.
Kafle grzały, na stole stały kubki z herbatą, pośrodku plecionka
z chlebem i dwoma rogalikami. Rogaliki były dla mnie.
Ledwie zdążyliśmy zjeść śniadanie, Żenia już była z powrotem. Niosła
wiklinowy kosz. Joza odetchnął z ulgą i zniknął. Zawartość kosza
znalazła się na ławie. Usłyszałam, że są to kostiumy z kółka
teatralnego.
– Możesz sobie wziąć albo perukę i tę sukienkę, albo welon i to.
Wyjaśniać Żeni, że nie wybieram się na bal przebierańców, byłoby chyba
stratą czasu.
– Dziękuję, mam całkiem odpowiedni strój.
– W tym się nie możesz pokazać.
– Dlaczego?
– Głównie przez te włosy. W domu możesz nosić to – podała mi dwie
chustki, jedną niebieską z wyszywanym brzegiem, drugą beżową,
też haftowaną. – Zanim odrosną ci włosy.
Na razie rosłam ja sama.
Dostałam się w tryby jakichś idiotycznych tradycji dzikiego plemienia,
dla którego prawo do indywidualności to pojęcie bez treści. Wybrałam
welon, bo wydał mi się bardziej dziwaczny. Wyglądałam w nim jak
wystraszona nimfa.
Podejrzewałam, że to dopiero początek błazenady, i nie myliłam się.
Rozum doradzał mi, żeby uwierzyć Żeni na słowo.
(...)
Około północy chwiejnym krokiem wyszłam na ostry, ale orzeźwiający
wiatr. Joza musiał stale do kogoś przypijać, lecz nie wyglądał na
pijanego. Okolica, nocą odmieniona nie do poznania, sprawiała
nierzeczywiste wrażenie.
W chałupie nieboszczyka Manka do tej pory grzał piec i herbata była
jeszcze letnia.
Siedzieliśmy obok siebie na ławie, lampa naftowa zakreślała na blacie
stołu czarodziejski krąg, napięcie miedzy nami wzrastało. Moglibyśmy
tak przesiedzieć do rana. Postanowiłam działać. Chwyciłam Jozę mocno
za rękę i poprowadziłam do izby. W jasnej ciemności górskiej nocy
przebrałam się w nocną koszulę a potem ściągnęłam ją przez głowę.
Sięgnęłam do źródła swej największej siły: zdolności okiełznania buntu.
Uratowałeś mi życie, nie odmówię ci nagrody. Przeniosłam wzrok na
zwieszone wzdłuż ciała łapska Jozy i nałożyłam sobie koronę męczennicy.
Położyłam dłonie na jego ramionach. Jego uporczywe spojrzenie
zniechęcało mnie, a do pewnego stopnia również przerażało. Odetchnęłam
głęboko. Zegar z kukułką na ścianie, prezent ślubny od Jurigi,
odmierzał tykaniem zdziczały czas.
Spojrzenie Jozy było nie do zniesienia. Po raz pierwszy w życiu, jak
się okazało po raz ostatni, odczuwałam niemożliwy do opanowania
wstręt. Narastał we mnie jak rak.
W końcu kamienna twarz nade mną drgnęła.
– Muszę ci coś powiedzieć. – Przeszedł mnie dreszcz. – Byłem
ci niewierny.
Ze wszystkich rzeczy, które mógł powiedzieć lub zrobić, było to coś
najbardziej okropnego. Nie wyszłam za mąż za głupca – wyszłam za
szaleńca. Przebiegłam pamięcią dzisiejszy dzień.
– Dzisiaj przecież... – zająknęłam się.
– Nie dzisiaj. Dawno.
Podczas gdy próbowałam się zorientować, czy nie mam halucynacji,
usłyszałam historię miejscowej dziwki Biety Latalovej, córki szynkarza.
Widywała Jozę codziennie, lecz nie zwracała na niego uwagi, dopóki nie
zachciało jej się włączyć go do swojej kolekcji. A że nie odpowiadał na
jej zaczepki, pewnej nocy wlazła mu przez okno
prosto do łóżka.
Przez chwilę musiałam się skupić.
– To jest już za nami, Jozo, – odrzuciłam przygodę Jozy na bok
i myślałam o Richardzie.
Wymusiłam na twarzy głupawy uśmiech i pocałowałam go. Wzdrygnął się.
– Chcesz, żebym cię pocałował?
To nie może być prawda!
Chyba skinęłam głową, bo przytknął mi do czoła suche, zaciśnięte
wargi. Ośmielony tym, że go nie odepchnęłam, całował mnie w sposób
niewiarygodny. Przyciskał usta miękko do mojej twarzy. Wkładał w te
swoje dotknięcia tyle uczucia, jakby miał do spełnienia jakąś misję.
Trwało to długo, ale nie tyle, żebym oprzytomniała.
Wpijałam wzrok w poruszające się cienie.
Jego łapy nie próżnowały. Jedna macka wpełzła na moje plecy.
Poczułam radosne, niszczące odrętwienie. Co się w nim może obudzić?
Wiedziona irracjonalnym popędem, wyciągnęłam ramiona i zawisłam mu na
szyi. Na chwilę uległam panice, kiedy objęła mnie i druga macka.
Był zupełnie inny niż Richard. Przede wszystkim – niesamowicie
nieśmiały. Wyrafinowana sztuka miłości zmysłowej była mu obca.
Zanim zdążyłam sobie to wszystko oswoić i ułożyć w głowie, wskoczył
pomiędzy nas Azor. Podświadomie oczekiwana pointa.
– Zawsze śpi mi w nogach – wydukał Joza, – gdyby ci to
przeszkadzało...
– Nie przeszkadza! – krzyknęłam.
Przez wpółotwarte okno zawiewał mi pod kołdrę zimny wiatr.
Przytuliłam się do swojego męża, bo grzał. Odwrócił się na bok, a jego
wolne ramię opadło na mnie jak skrzydło anioła.
Żelarska noc roztapiała się w perłowej szarości.
Następnego dnia scena się powtórzyła, potem znowu i znowu, aż któregoś
wieczora nie ściągnęłam koszuli i czekałam, co się będzie działo.
Nie stało się zupełnie nic.
Spaliśmy w objęciach jak dwoje dzieci.
Kiedy w ten sposób odkryłam tajemnicę swojej nocnej koszuli, ogarnął
mnie wstyd. Joza oddychał spokojnie pogrążony w głębokim śnie człowieka
zmęczonego całodzienną harówką, a ja gapiłam się w jasny mrok
i przedzierałam się przez swe zmieszanie, lecz nie dotarłam do takiej
myśli, która by mnie uspokoiła.
Dla Jozy nasze małżeństwo było takim samym przełomem, jak dla mnie.
Musiał oswoić się z sytuacją żonatego mężczyzny, który już nie mieszka
w darowanej mu przez los komórce dla kóz, lecz we własnym domu.
W górskiej wsi pojawił się nagi i bosy.
Miejscowe dzieciaki wołały na niego wuju, i musiało go to do
doprowadzać rozpaczy.
Tak jak inni miał jakieś marzenia, ale na pewno w żadnym z nich nie
odważył się śnić o tym, co przyniósł mu przypadek, a co było
przeznaczone dla księcia.
Podczas słotnych wieczorów, kiedy deszcz albo przejmujący wiatr nie
pozwalały nam na włóczęgę, siedzieliśmy z Jozą pod lampą naftową i oboje
coś tam sobie dłubaliśmy. Najczęściej w milczeniu; wystarczyło nam, że
jesteśmy razem, a jeśli odczuwaliśmy potrzebę słów, to podsycaliśmy swój
dobry nastrój zwariowanym dialogiem. Niezapomnianymi żartami. Moją
najdroższą relikwią.
Zaczynałam ja.
– No więc, wydaje mi się, Jozo, że ci obetnę ucho. Masz przecież
dwa, ta symetria mnie denerwuje.
– Obetnij – odpowiadał równie spokojnie jak ja, nawet nie
podnosząc głowy znad pracy.
– Teraz cię przejrzałam. Chcesz mi oszpecić męża. Za to cię
uduszę.
– Uduś – zgadzał się.
– Mnie nie sprowokujesz. Jeśli chcesz być uduszony, uduś się sam.
Ale weź pod uwagę, że cię za to zastrzelę.
– Dobrze mi tak. Już mi się znudziło chodzić po trawę dla twoich
królików.
– W nocy zrobimy skok na pocztę w Szadovej Hucie. Rozejrzę się za
czarną pończochą.
– Wystarczy zwykła, w nocy jest ciemno.
– Czekaj, Jozo, a co, jak poczta będzie zamknięta? Nie mamy
kluczy... Rany boskie, coś mi kipi na kuchni! Wbijaj gwóźdź w futrynę.
Jeśli przypalę kolację, to się powieszę.
– Gwóźdź już tam jest, od poprzedniego razu.
Orgie niczym niepowstrzymanego gadania miały dla nas jeszcze jeden
wymiar. Zbliżaliśmy się przez to do siebie aż do granic możliwości.
Ja i Slavek należeliśmy do środowiska, które żartom słownym nadało
określoną formę. Joza mnie zaskoczył, że tak szybko podchwycił tę grę.
Nie przepuściłam żadnej okazji, by objąć Jozę za szyję. Wystarczyło,
by mnie przygarnął, przycisnął swoje czoło do mojego i powiedział: –
Hanulko. – W tych moich dziecinnych odruchach najdziwniejsze było to,
że chodziło przecież o mojego męża.
Na odpuście kazałam fotografowi zrobić Jozie zdjęcie. Z czystego
sentymentalizmu. Tak na nim wytrzeszczał oczy, jakby nie patrzył
w obiektyw, ale w twarz meduzy. Jego portret był dowodem na to, jak
bardzo człowiek może być niepodobny do samego siebie.
Mimo to kosztował pięć koron.
Wyrzuciłam go do parowu.
Kiedy już wspięliśmy się bardzo wysoko, aż do rozpadlin skalnych
w miejscach nietkniętych dotąd ludzką stopą, ledwie pod ciemną powłoką
wyczuwaliśmy ziemię. Nie mieliśmy domu, nie mieliśmy imion. Mieliśmy
tylko przejmujący lęk i ciszę, szeleszczącą ciszę, targaną wiatrem jak
zetlałe płótno. Na przejrzystych wysokościach przeżyłam chwilę, która
nie da się porównać z niczym, co do tej pory poznałam.
Pod nami była zielona przepaść, nad nami już tylko niebo. Widzieliśmy
z góry gniazda drapieżnych ptaków, w których coś się kłębiło, od dołu
wspinały się do nas koniuszki gałęzi z nieśmiałą wiosenną zielenią.
Nie miewam zawrotów głowy. Podeszłam na sam skraj przepaści.
Zieloność falowała mi przed oczyma.
Objęłam Jozę w pasie, a on wziął mnie w ramiona. I tak staliśmy,
dopóki wszystko nie zniknęło i dopóki nie zostaliśmy sami.
Pomiędzy niebem a ziemią.
To, co nas utrzymywało w równowadze, nie ma nazwy. Zamarliśmy
w jakimś kataleptycznym stanie. Przestałam dostrzegać, co nas otacza.
Wszechświat wyglądał jak otwarta brama.
A potem – to się stało. Trwało sekundę, może ułamek sekundy, to bez
znaczenia. Ja, która nie wierzę w żadnych bogów i w żadne demony,
poczułam obecność molocha. Otaczał nas ze wszystkich stron, połykał
nas, byliśmy jego ofiarą.
Pokonać go – oznaczałoby zaprzeczyć jego istnieniu.
Szukałam magicznych zaklęć i wytężałam wszystkie swoje wewnętrzne
siły. Jestem tytanem, gotowym umrzeć, ale się nie poddam.
Moja wola toczyła swą największą walkę.
A potem znów pojawiły się uderzające o siebie gałęzie, leżałam na
ziemi z twarzą w ramionach Jozy a z przyspieszonych uderzeń jego pulsu
odgadłam, jak strasznie wyglądam. Uniosłam głowę. Ujrzałam zieloną
przepaść, bezchmurne niebo i to, jak wbijam paznokcie w jego skórę.
– Zakręciło ci się w głowie, Hanulko.
Ocknęłam się i wróciłam do rzeczywistości na tyle, że uprzytomniłam
sobie, co się stało.
Próbowałam wymazać czas.
Jak świat światem wszystko lgnie do piękna.
Przyjmować jego magiczną moc jako bezwstydne kłamstwo jest ponad
ludzkie siły.
Trudno uwierzyć, że pociągający młody mężczyzna może być zwykłym
bydlęciem, a łagodna piękność okaże się bestią. Wszystko się w nas
burzy przeciw prymitywnej wymowie gołych faktów. Czujemy się nimi
urażeni i zamykamy oczy.
Joza nie wzbudzał żadnych romantycznych wyobrażeń. On je spełniał.
Zaskakująco przystępna iluzja.
Coś tu nie gra.
Pewnej pochmurnej nocy przyszło mi do głowy, że dobrze byłoby piękno
Jozy poczuć pod palcami. Zasypialiśmy każde owinięte swoją kołdrą, ale
dotykaliśmy się swobodnie rozrzuconymi rękoma.
– Zamknij oczy, Jozo, – odezwałam się do niego.
Zrobił to, nawet nie zapytał, po co.
Przysunęłam się do niego i przesuwałam palcami po jego twarzy,
centymetr po centymetrze badałam jego brodę, policzki, nos, czoło, usta.
Kiedy tę podróż odbywałam po raz drugi, byłam już pewna wyników swego
badania.
– Jesteś piękny, Jozo.
Przestraszył się.
– Ja?
– Tak. – Ujęłam jego dłoń i przyciągnęłam ją do swojej twarzy.
– Teraz ty.
Nie powiedział, że zwariowałam, jak by to zrobiła większość mężczyzn.
Niezgrabnymi palcami próbował głaskać mnie, tak jak ja jego. Tylko że
ja go nie głaskałam.
Uważał to wszystko za niezrozumiały żart.
Jak świat światem człowiek lgnie do piękna i nie cofnie się przed
żadnym głupstwem, by się do niego zbliżyć.
Dotarłam do piękna swojego męża.
przełożyła Dorota Dobrew