W przerwie między jednym utworem a następnym, ostatnim, jak się
okazało, nadinspektor szkolny starszy radca Schwarz wstał z krzesła
i podszedł do okna. Zapatrzył się w panoramę odległych gór,
naznaczonych pierwszym śniegiem. Dźwięki fortepianowej sonaty dobrze
wpasowały się w ten widok i jego lekki ból głowy. Stał tam jeszcze, gdy
młody Ludwik (choć przecież nie taki znów młody — dwadzieścia cztery
lata!) skończył i zaczął składać nuty. Nad światem zaległy wczesne
oznaki zmierzchu. Sinoróżowe chmury dowodziły, że gdzieś jeszcze
istnieje słońce. Ale właśnie zachodzi.
Prawdę mówiąc, Schwarz na muzyce nie znał się za grosz. Utwory
Ludwika coś mu przypominały. Schuberta? Schumanna? Może Brahmsa? Bo
chyba nie Chopina, mój Boże. Tyle nazwisk. Sam nie wiedział. Ale to
bez znaczenia. Ani on sam, ani też nikt od niego nie wymagał takiej
wiedzy lub wrażliwości. Jego obowiązkiem było tylko udzielanie
rozważnej pomocy. Przybył tu jako pracownik Instytutu Weinholda
wspomagającego młode talenty muzyczne. Adepci poniżej dwudziestego
piątego roku życia składali listowne podania. Instytut, to znaczy
siedmiu zasiedziałych tam ekspertów, raz do roku rozpatrywał te podania.
Badali charakter pisma, kolor atramentu, sposób adresowania, gatunek
papieru i w siedemdziesięciu przypadkach na sto wyrzucali je do kosza.
Petent otrzymywał drukowane zawiadomienie, jak kubeł wody na głowę:
Z przyczyn formalnych podanie Pana (Pani) ..... nie może być
rozpatrywane w eliminacjach na rok ...... za Instytut Weinholda:
Nieczytelny podpis.
Pozostałych trzydzieści aplikacji otrzymywał nadinspektor. Zapoznawał
się z treścią i wnikał w sedno sprawy. Znak plusa lub minusa nakreślony
czerwoną krechą na podaniu przesądzał o dalszym ciągu. Ale ostateczna
decyzja należała do mistrzów muzyki. Ich słuch oraz wyczucie było
najwyższą instancją. Natomiast zadaniem Schwarza było doprowadzenie
aspiranta do właściwego mistrza. Właśnie to robił. Patrzył za okno
i bawił się zegarkiem w kieszeni. Miał z tej odległej mieściny wyprawić
w świat wielkiej sztuki młodego (ale przecież mógłby być młodszy)
pretendenta do sławy. Zaległa cisza i coś należało powiedzieć. Schwarz
wyjął zegarek, szukał inspiracji w cyferblacie, choć nic nie widział.
W pokoju zapadał zmrok. Czas! Czasu było coraz mniej. Za chwilę
będzie już ciemno. O ósmej odjeżdża jego pociąg powrotny. Czekały go
pełne trzy godziny jazdy w hałaśliwym, niewygodnym przedziale. Z pewnym
trudem odwrócił się od okna i podszedł do krzesła. Ale nie usiadł,
tylko trzymając zegarek i patrząc weń, jakby tam miał instrukcję
postępowania, przedstawił stanowisko:
— Drogi panie Emilu — powiedział, celowo myląc imię. Taki był
jego styl.
— Ludwiku, — został poprawiony.
— Dobrze. Ludwiku. Przepraszam. Pańska gra jest urocza.
Przekonany jestem, że sprawa zakończy się pomyślnie. W każdym razie,
słyszę i widzę, że ma pan wielkie szanse. Teraz należy działać
energicznie i szybko. Jak pan wie, czasu jest niewiele.
Piętro lub dwa piętra niżej zaczął bić zegar. Także na zewnątrz
zabrzmiał kościelny dzwon. Była już szósta. Schował zegarek i patrzył
w milczeniu na ciemniejący pokój.
— Oto co powinno się zrobić. Należy spakować potrzebne rzeczy.
W najbliższą środę, pociągiem o ósmej rano, bo to najlepsze połączenie,
pojedzie pan do Beuthen. Jest tam na ulicy Rogowej pensjonat
Laura. Jego właściciel, niejaki Grabowsky, da panu pokój ze
śniadaniem, na miarę pańskiego portfela. Tylko parę kroków, bo to zaraz
następna przecznica, dzieli pensjonat od konserwatorium Hartmanna.
Załatwiwszy sprawy w pensjonacie, o godzinie...
Wyjął znów zegarek, spojrzał nań. Już miał mówić dalej, gdy Ludwik
wreszcie ruszył się, zapalił lampę, wzmocnił jej płomień. Brzydota izby
odsłoniła się ponownie. A właściwie — uwypukliła, bo światło dzienne
nie było tak bezwzględne dla postrzępionych tapet i rachitycznych mebli.
Sam Ludwik również wypadał żałośniej niż tamten, sprzed godziny. Jego
kubrak wyglądał jak włożony na odwrotną stronę. Mógłby też zadbać
o włosy. Ogolić się.
— ...więc o godzinie drugiej po południu, pójdzie pan do
konserwatorium, aby spotkać się z profesorem Filipem. To nazwisko.
Profesor nazywa się Ernest Filip. Będzie pana oczekiwać w gabinecie na
trzecim piętrze. Wchodzi się tam schodami na lewo. Proszę uważać! Nie
pamiętam numeru na drzwiach, ale będzie tam tabliczka: profesor sztuki
muzycznego wirtuozowania Ernest Filip. Wejdzie pan, przedstawi się jako
przysłany z mego polecenia. Znamy się dobrze. Proszę go ode mnie
pozdrowić. Możliwe, że każe coś zagrać. Ale to czysta formalność. Na
ogół moja rekomendacja wystarcza mu całkowicie. W każdym razie,
z graniem czy bez, powinien to sam powiedzieć, a jeśli tego nie zrobi,
proszę go spytać otwarcie, na stypendium jakiej wysokości może pan
liczyć. W tej sprawie jest on najbardziej kompetentną osobą. Zazwyczaj
jest to kwota 50 marek miesięcznie, z czego więcej niż połowa wypada na
koszta nauki. Koszta pensjonatu to 10 marek. Zatem pozostaje jeszcze
15 marek, a to nie jest, jak pan wie, mały grosz. Przy oszczędnym życiu
można zaoszczędzić rocznie 100 marek lub więcej. Nie da się wszelako
wykluczyć, że tylko 40 lub nawet 35. Nie mam na to wpływu. Zakładam,
że profesor Filip przyjmie pana na swego studenta po trzymiesięcznej
preparacji u nauczycieli niższej rangi.
Schwarz przestał nakręcać zegarek i schował do kieszeni kamizelki.
Zaczął zapinać guziki służbowego żakietu. Już pięnaście po szóstej!
— Załatwiwszy rzecz z profesorem Filipem, nazajutrz wczesnym
rankiem, najlepiej o siódmej, trzeba się udać na drugi koniec miasta, aż
na zaułek przy kościele św.Ducha. Jest tam domek z jasnej cegły, pozna
pan od razu. Mieszka tam Robert Schulmann, pianista prowadzący kurs dla
początkujących. Trzeba się zameldować u niego i pewnie już w piątek
odbędą się pierwsze zajęcia. I tak cały trymestr, w każdy wtorek
i piątek, docent Schulmann będzie pana wprowadzać w istotę rzeczy.
Jeśli pamiętam, temat pierwszego trymestru brzmi: Jak
właściwym palcem uderzać we właściwy klawisz właściwego instrumentu we
właściwym czasie? Wbrew pozorom, program jest bardzo urozmaicony i od
dwudziestu lat nikt się nie skarżył. Szybko zorientuje się pan, że
Schulmann, szczególnie w godzinach przedpołudniowych, jest człowiekiem
dzielnym i trzeźwym. Jeśli tylko palec, klawisz, instrument i czas
zaczną się zgadzać, a nie wątpię, że nastąpi to najpóźniej pod koniec
trzeciego miesiąca, skieruje pana na właściwy kurs. Ręczę własnym
honorem, że będzie to kurs kompozytorski. Chyba, że mylę się albo
Schulmann zadecyduje inaczej.
Schwarz wyjął raz jeszcze zegarek i westchnął. Skonstatował
z melancholią, że już pół do siódmej. Lecz Ludwik nic na to nie
odrzekł. Myślami był już u organisty Schulmanna. Wyobrażał sobie
sekretną koincydencję palca, klawisza i czasu, podczas gdy Schwarza
obchodziło wyłącznie to ostatnie. Czasu zostało na prawdę bardzo
niewiele. Może zdąży coś jeszcze przekąsić w dworcowym bufecie?
Upewnił się, że palto, niewielka walizeczka do podróży służbowych
i parasol — najzupełniej zbędny o tej porze roku — są w pogotowiu.
Chrząknął, odkaszlnął i przystąpił do finału.
— Zaraz po pierwszym spotkaniu z Schulmannem, w piątek o trzeciej po
południu, wyśle pan do mnie telegram na koszt adresata. Adres jest na
bilecie wizytowym, który zostawiam. Potwierdzi pan, że wszystko odbyło
się zgodnie z tym co mówię. Na końcu proszę podać kwotę określoną przez
profesora Filipa, aby nasz kasjer mógł natychmiast nadać przekaz
pieniężny. Moja odpowiedź, również telegraficzna, będzie tylko
formalnością. Powinien to pan otrzymać w sobotę przed południem. Będą
tam trzy słowa: Gratuluję pomyślnego początku. W takim przypadku
proszę go sobie zachować na pamiątkę. Jeśli telegram nie nadejdzie do
godziny pierwszej, proszę mimo to czekać cierpliwie w pensjonacie.
Chłopak pocztowy jest niezgułą i zamiast robić swoje, wystaje przed
sklepem cukiernika, gdzie pracuje jego kuzynka. Czasem pod fartuchem
wynosi mu skrawki sernika lub pierniki. Już dawno należałoby zwolnić
gamonia, ale poczmistrz ma miękkie serce. W ubiegłym roku zdarzyło się,
że zamiast o jedenastej, dostarczył telegram dopiero wieczorem. Załóżmy
jednak, że tym razem wszystko będzie o czasie. Jeśli przeczyta pan inne
słowa niż te, które przed chwilą podałem, weźmie telegram i natychmiast
skontaktuje się z profesorem Filipem. Odnalezienie go wieczorem nie
jest łatwe, bo to człowiek wszechstronnych zajęć. Ale portier
w konserwatorium z reguły ma dokładne informacje o miejscu jego pobytu
i pomoże odnaleźć. Prawdopodobnie skieruje pana do piwiarni Pod
Browarem. Tam proszę mu wręczyć telegram, a na jego podstawie profesor
wypłaci panu od ręki dwie marki i piętnaście fenigów. Z tą kwotą
powróci pan do pensjonatu i każe się zbudzić wczesnym rankiem. Po
uregulowaniu wszelkich spraw, zdąży pan na pociąg o dziewiątej, który
przywiezie go tutaj z powrotem. Znaczyć to będzie, iż na razie trzeba
odłożyć perspektywę stypendium i późniejszej kariery. Chyba pan
rozumie, panie Emilu — tym razem Ludwik nie sprostował pomyłki — że
na loterii zwanej muzyką ilość wygranych jest ograniczona. W takim
przypadku proszę nie tragizować. Jest pan młody i życie stoi otworem.
Sam słyszałem przed chwilą. Całkiem nieźle sobie pan radzi z palcami.
Powtarzam więc, może następnym razem będzie lepiej. Ma pan przed sobą
wiele czasu. Ale ja już nie. Muszę się czymprędzej pożegnać.
Schwarz wsadził zegarek — już prawie siódma! — do odpowiedniej
kieszeni i wciągnął palto. Ludwik stał nieruchomy i oniemiały w kręgu
lampowego światła. Gdy Schwarz zapiął guziki, dodał jeszcze te
finalne, niezbędne słowa:
— Nie mogę życzyć powodzenia, ani z góry składać gratulacji, aby
pana nie narażać na złudzenia i ból rozczarowań. Proszę jednak być
zawsze dobrej wiary, choć też nie oczekiwać zbyt wiele. Żegnam pana,
Emilu.
Uśmiechnął się i już był za progiem. Być może, tym razem Ludwik znów
chciał sprostować pomyłkę, ale zanim otworzył usta, Schwartz już zamknął
za sobą drzwi. Zbiegał po dwa, schodami w dół, nie zważając na panującą
tam ciemność.