PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 45


Henryk Waniek

Schwarz




W przerwie między jednym utworem a następnym, ostatnim, jak się okazało, nadinspektor szkolny starszy radca Schwarz wstał z krzesła i podszedł do okna. Zapatrzył się w panoramę odległych gór, naznaczonych pierwszym śniegiem. Dźwięki fortepianowej sonaty dobrze wpasowały się w ten widok i jego lekki ból głowy. Stał tam jeszcze, gdy młody Ludwik (choć przecież nie taki znów młody — dwadzieścia cztery lata!) skończył i zaczął składać nuty. Nad światem zaległy wczesne oznaki zmierzchu. Sinoróżowe chmury dowodziły, że gdzieś jeszcze istnieje słońce. Ale właśnie zachodzi.

Prawdę mówiąc, Schwarz na muzyce nie znał się za grosz. Utwory Ludwika coś mu przypominały. Schuberta? Schumanna? Może Brahmsa? Bo chyba nie Chopina, mój Boże. Tyle nazwisk. Sam nie wiedział. Ale to bez znaczenia. Ani on sam, ani też nikt od niego nie wymagał takiej wiedzy lub wrażliwości. Jego obowiązkiem było tylko udzielanie rozważnej pomocy. Przybył tu jako pracownik Instytutu Weinholda wspomagającego młode talenty muzyczne. Adepci poniżej dwudziestego piątego roku życia składali listowne podania. Instytut, to znaczy siedmiu zasiedziałych tam ekspertów, raz do roku rozpatrywał te podania. Badali charakter pisma, kolor atramentu, sposób adresowania, gatunek papieru i w siedemdziesięciu przypadkach na sto wyrzucali je do kosza. Petent otrzymywał drukowane zawiadomienie, jak kubeł wody na głowę: Z przyczyn formalnych podanie Pana (Pani) ..... nie może być rozpatrywane w eliminacjach na rok ...... za Instytut Weinholda: Nieczytelny podpis.

Pozostałych trzydzieści aplikacji otrzymywał nadinspektor. Zapoznawał się z treścią i wnikał w sedno sprawy. Znak plusa lub minusa nakreślony czerwoną krechą na podaniu przesądzał o dalszym ciągu. Ale ostateczna decyzja należała do mistrzów muzyki. Ich słuch oraz wyczucie było najwyższą instancją. Natomiast zadaniem Schwarza było doprowadzenie aspiranta do właściwego mistrza. Właśnie to robił. Patrzył za okno i bawił się zegarkiem w kieszeni. Miał z tej odległej mieściny wyprawić w świat wielkiej sztuki młodego (ale przecież mógłby być młodszy) pretendenta do sławy. Zaległa cisza i coś należało powiedzieć. Schwarz wyjął zegarek, szukał inspiracji w cyferblacie, choć nic nie widział. W pokoju zapadał zmrok. Czas! Czasu było coraz mniej. Za chwilę będzie już ciemno. O ósmej odjeżdża jego pociąg powrotny. Czekały go pełne trzy godziny jazdy w hałaśliwym, niewygodnym przedziale. Z pewnym trudem odwrócił się od okna i podszedł do krzesła. Ale nie usiadł, tylko trzymając zegarek i patrząc weń, jakby tam miał instrukcję postępowania, przedstawił stanowisko:

— Drogi panie Emilu — powiedział, celowo myląc imię. Taki był jego styl.

— Ludwiku, — został poprawiony.

— Dobrze. Ludwiku. Przepraszam. Pańska gra jest urocza. Przekonany jestem, że sprawa zakończy się pomyślnie. W każdym razie, słyszę i widzę, że ma pan wielkie szanse. Teraz należy działać energicznie i szybko. Jak pan wie, czasu jest niewiele.

Piętro lub dwa piętra niżej zaczął bić zegar. Także na zewnątrz zabrzmiał kościelny dzwon. Była już szósta. Schował zegarek i patrzył w milczeniu na ciemniejący pokój.

— Oto co powinno się zrobić. Należy spakować potrzebne rzeczy. W najbliższą środę, pociągiem o ósmej rano, bo to najlepsze połączenie, pojedzie pan do Beuthen. Jest tam na ulicy Rogowej pensjonat Laura. Jego właściciel, niejaki Grabowsky, da panu pokój ze śniadaniem, na miarę pańskiego portfela. Tylko parę kroków, bo to zaraz następna przecznica, dzieli pensjonat od konserwatorium Hartmanna. Załatwiwszy sprawy w pensjonacie, o godzinie...

Wyjął znów zegarek, spojrzał nań. Już miał mówić dalej, gdy Ludwik wreszcie ruszył się, zapalił lampę, wzmocnił jej płomień. Brzydota izby odsłoniła się ponownie. A właściwie — uwypukliła, bo światło dzienne nie było tak bezwzględne dla postrzępionych tapet i rachitycznych mebli. Sam Ludwik również wypadał żałośniej niż tamten, sprzed godziny. Jego kubrak wyglądał jak włożony na odwrotną stronę. Mógłby też zadbać o włosy. Ogolić się.

— ...więc o godzinie drugiej po południu, pójdzie pan do konserwatorium, aby spotkać się z profesorem Filipem. To nazwisko. Profesor nazywa się Ernest Filip. Będzie pana oczekiwać w gabinecie na trzecim piętrze. Wchodzi się tam schodami na lewo. Proszę uważać! Nie pamiętam numeru na drzwiach, ale będzie tam tabliczka: profesor sztuki muzycznego wirtuozowania Ernest Filip. Wejdzie pan, przedstawi się jako przysłany z mego polecenia. Znamy się dobrze. Proszę go ode mnie pozdrowić. Możliwe, że każe coś zagrać. Ale to czysta formalność. Na ogół moja rekomendacja wystarcza mu całkowicie. W każdym razie, z graniem czy bez, powinien to sam powiedzieć, a jeśli tego nie zrobi, proszę go spytać otwarcie, na stypendium jakiej wysokości może pan liczyć. W tej sprawie jest on najbardziej kompetentną osobą. Zazwyczaj jest to kwota 50 marek miesięcznie, z czego więcej niż połowa wypada na koszta nauki. Koszta pensjonatu to 10 marek. Zatem pozostaje jeszcze 15 marek, a to nie jest, jak pan wie, mały grosz. Przy oszczędnym życiu można zaoszczędzić rocznie 100 marek lub więcej. Nie da się wszelako wykluczyć, że tylko 40 lub nawet 35. Nie mam na to wpływu. Zakładam, że profesor Filip przyjmie pana na swego studenta po trzymiesięcznej preparacji u nauczycieli niższej rangi.

Schwarz przestał nakręcać zegarek i schował do kieszeni kamizelki. Zaczął zapinać guziki służbowego żakietu. Już pięnaście po szóstej!

— Załatwiwszy rzecz z profesorem Filipem, nazajutrz wczesnym rankiem, najlepiej o siódmej, trzeba się udać na drugi koniec miasta, aż na zaułek przy kościele św.Ducha. Jest tam domek z jasnej cegły, pozna pan od razu. Mieszka tam Robert Schulmann, pianista prowadzący kurs dla początkujących. Trzeba się zameldować u niego i pewnie już w piątek odbędą się pierwsze zajęcia. I tak cały trymestr, w każdy wtorek i piątek, docent Schulmann będzie pana wprowadzać w istotę rzeczy. Jeśli pamiętam, temat pierwszego trymestru brzmi: Jak właściwym palcem uderzać we właściwy klawisz właściwego instrumentu we właściwym czasie? Wbrew pozorom, program jest bardzo urozmaicony i od dwudziestu lat nikt się nie skarżył. Szybko zorientuje się pan, że Schulmann, szczególnie w godzinach przedpołudniowych, jest człowiekiem dzielnym i trzeźwym. Jeśli tylko palec, klawisz, instrument i czas zaczną się zgadzać, a nie wątpię, że nastąpi to najpóźniej pod koniec trzeciego miesiąca, skieruje pana na właściwy kurs. Ręczę własnym honorem, że będzie to kurs kompozytorski. Chyba, że mylę się albo Schulmann zadecyduje inaczej.

Schwarz wyjął raz jeszcze zegarek i westchnął. Skonstatował z melancholią, że już pół do siódmej. Lecz Ludwik nic na to nie odrzekł. Myślami był już u organisty Schulmanna. Wyobrażał sobie sekretną koincydencję palca, klawisza i czasu, podczas gdy Schwarza obchodziło wyłącznie to ostatnie. Czasu zostało na prawdę bardzo niewiele. Może zdąży coś jeszcze przekąsić w dworcowym bufecie? Upewnił się, że palto, niewielka walizeczka do podróży służbowych i parasol — najzupełniej zbędny o tej porze roku — są w pogotowiu. Chrząknął, odkaszlnął i przystąpił do finału.

— Zaraz po pierwszym spotkaniu z Schulmannem, w piątek o trzeciej po południu, wyśle pan do mnie telegram na koszt adresata. Adres jest na bilecie wizytowym, który zostawiam. Potwierdzi pan, że wszystko odbyło się zgodnie z tym co mówię. Na końcu proszę podać kwotę określoną przez profesora Filipa, aby nasz kasjer mógł natychmiast nadać przekaz pieniężny. Moja odpowiedź, również telegraficzna, będzie tylko formalnością. Powinien to pan otrzymać w sobotę przed południem. Będą tam trzy słowa: Gratuluję pomyślnego początku. W takim przypadku proszę go sobie zachować na pamiątkę. Jeśli telegram nie nadejdzie do godziny pierwszej, proszę mimo to czekać cierpliwie w pensjonacie. Chłopak pocztowy jest niezgułą i zamiast robić swoje, wystaje przed sklepem cukiernika, gdzie pracuje jego kuzynka. Czasem pod fartuchem wynosi mu skrawki sernika lub pierniki. Już dawno należałoby zwolnić gamonia, ale poczmistrz ma miękkie serce. W ubiegłym roku zdarzyło się, że zamiast o jedenastej, dostarczył telegram dopiero wieczorem. Załóżmy jednak, że tym razem wszystko będzie o czasie. Jeśli przeczyta pan inne słowa niż te, które przed chwilą podałem, weźmie telegram i natychmiast skontaktuje się z profesorem Filipem. Odnalezienie go wieczorem nie jest łatwe, bo to człowiek wszechstronnych zajęć. Ale portier w konserwatorium z reguły ma dokładne informacje o miejscu jego pobytu i pomoże odnaleźć. Prawdopodobnie skieruje pana do piwiarni Pod Browarem. Tam proszę mu wręczyć telegram, a na jego podstawie profesor wypłaci panu od ręki dwie marki i piętnaście fenigów. Z tą kwotą powróci pan do pensjonatu i każe się zbudzić wczesnym rankiem. Po uregulowaniu wszelkich spraw, zdąży pan na pociąg o dziewiątej, który przywiezie go tutaj z powrotem. Znaczyć to będzie, iż na razie trzeba odłożyć perspektywę stypendium i późniejszej kariery. Chyba pan rozumie, panie Emilu — tym razem Ludwik nie sprostował pomyłki — że na loterii zwanej muzyką ilość wygranych jest ograniczona. W takim przypadku proszę nie tragizować. Jest pan młody i życie stoi otworem. Sam słyszałem przed chwilą. Całkiem nieźle sobie pan radzi z palcami. Powtarzam więc, może następnym razem będzie lepiej. Ma pan przed sobą wiele czasu. Ale ja już nie. Muszę się czymprędzej pożegnać.

Schwarz wsadził zegarek — już prawie siódma! — do odpowiedniej kieszeni i wciągnął palto. Ludwik stał nieruchomy i oniemiały w kręgu lampowego światła. Gdy Schwarz zapiął guziki, dodał jeszcze te finalne, niezbędne słowa:

— Nie mogę życzyć powodzenia, ani z góry składać gratulacji, aby pana nie narażać na złudzenia i ból rozczarowań. Proszę jednak być zawsze dobrej wiary, choć też nie oczekiwać zbyt wiele. Żegnam pana, Emilu.

Uśmiechnął się i już był za progiem. Być może, tym razem Ludwik znów chciał sprostować pomyłkę, ale zanim otworzył usta, Schwartz już zamknął za sobą drzwi. Zbiegał po dwa, schodami w dół, nie zważając na panującą tam ciemność.





 <– Spis treści numeru