Dyskusja o Podkowie Leśnej i szerzej o Mieście – Ogrodzie, jaka się
od kilku lat toczy na łamach Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego, jest
nie tylko przejawem lokalnego patriotyzmu. W istocie chodzi w niej
o określenie – w oparciu o tradycję konkretnego miejsca – modelu
życia w dzisiejszej zurbanizowanej rzeczywistości.
Pojawiają się ostatnio w Warszawie próby nawiązywania do założeń
przestrzennych takich – zbliżonych charakterem – enklaw miejskich,
jak Saska Kępa, Kolonia Staszica, żoliborska WSM, a także próby
reaktywowania dawnych, sprzed 1939 r., spontanicznie powstałych
organizacji: Towarzystw Przyjaciół, Miłośników, Spółdzielców. To chęć
powrotu do czegoś, co było wartością tamtych osiedli, a zostało
zniszczone przez politykę PRL czy później przez chaotyczne
oddziaływanie wolnego rynku.
Miasto – Ogród jest wyrazem ludzkiej tęsknoty za pogodzeniem
warunków życia w mieście z przyjemnością, jakiej dostarcza człowiekowi
obcowanie z przyrodą. O ile jednak pierwszy człon nazwy – Miasto –
wątpliwości nie budzi, o tyle drugi – Ogród – nie da się już tak
jednoznacznie zinterpretować.
Samo słowo „ogród” wiąże się bowiem ściśle z czynnością
grodzenia, obwarowywania, zamykania przestrzeni. To z kolei rzutuje na
charakter owej przestrzeni; przesądza o naszych w odniesieniu do niej
wyobrażeniach i odczuciach.
Pierwowzór ogrodu – Raj był przedstawiany raz jako miejsce
zamknięte, otoczone murami, kiedy indziej w postaci otwartego,
rozległego pejzażu. Bywał krainą wiecznej rozkoszy – Eden – ale
i miejscem cierpienia – Ogrójec. Obietnicą szczęścia, lecz
i zapowiedzią wygnania. Idealizowane przedstawienia ogrodu, miejsca
doskonałego porządku natury, harmonii i piękna zestawiano
niejednokrotnie z wizerunkiem piekła, będącego zaprzeczeniem tych
wartości. Historia ogrodu jest historią zmagania się
przeciwstawnych tendencji: otwarcia i zamknięcia. Przestrzeni
obwarowanej tak czy inaczej ukształtowaną przegrodą lub terenu
odkrytego dla wzroku, umożliwiającego swobodne wejście. Na te koncepcje
nakłada się dodatkowo problem własności miejsca, potrzeba jego
posiadania.
„Przeklęty ten, kto naprzód oddzielność ulubił;
Kto pierwszy płot ogrodził, naród ludzki zgubił!” – pisał pod
koniec XVIII wieku Stanisław Trembecki. Poeta i polityk
tak wyrażał niepokój o przyszłość społeczeństwa zapatrzonego
we własne, egoistyczne cele.
Z dzisiejszej perspektywy niepokój ten wydaje się zresztą w dużej
mierze uzasadniony. W Polsce, zwłaszcza w Warszawie, ogradzanie już nie
tylko poszczególnych budynków, lecz i całych osiedli, w tym także
przyległych do nich terenów publicznych, przerodziło się w rodzaj
obsesji, groźnej przez to, że niszczy więzi społeczne.
Pamiętam olśnienie, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z Podkową Leśną.
Było to w czasie wojny, w pierwszej połowie lat czterdziestych minionego stulecia.
Z Milanówka, gdzie wówczas spędzałam wakacje, wędrowaliśmy
przez las do Podkowy. Nagle, niczym w bajce, wyłoniły się przed nami
domy wtopione w sosnowy pejzaż, otoczone krzewami i drzewami w sposób,
jakiego nigdy przedtem nie widziałam. Ujrzałam ulice i przyległe do nich
posesje, uporządkowane według zasad regularnej zabudowy –
a jednocześnie stanowiące las.
Podobny zachwyt obudził we mnie, w tym samym mniej więcej okresie,
widok żoliborskiego osiedla Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Oba
te, całkowicie różne z urbanistycznego i architektonicznego punktu
widzenia zespoły, miały cechę wspólną – przełamywały utrwalone
stereotypy osiedla: pierwsze – podmiejskiego, drugie – miejskiego.
O ile jednak Podkowa Leśna była przedsięwzięciem u podstaw swych
komercyjnym, projektem Miasta – Ogrodu, realizowanym przez prywatnych
właścicieli gruntów i udziałowców prywatnego kapitału, opartym na
indywidualnej własności działek ziemi, to zespół żoliborski wyrósł
z idei lokatorskiej spółdzielczości mieszkaniowej, z działalności grup
architektów, związanych w dwudziestoleciu międzywojennym z ruchem
modernistycznym o wyraźnych sympatiach lewicowych. Pochodzące sprzed
1939 roku zespoły osiedlowe WSM, ukończona niemal w całości zabudowa
fragmentu Żoliborza i rozpoczęta zabudowa Rakowca, stanowiły realizację
pomysłu tanich mieszkań dla robotników i uboższej inteligencji.
Inwestycję finansowano
głównie z kredytów bankowych, w tym Banku Gospodarstwa
Krajowego, uzyskiwanych dzięki wsparciu instytucji państwowych, naciskom
ze strony Polskiego Towarzystwa Reformy Mieszkaniowej, zainteresowaniu
licznych towarzystw kulturalnych i ekonomicznych.
Zmagania o nowy, demokratyczny kształt polskiego budownictwa
mieszkaniowego opisała szczegółowo w swojej książce – „Ku idei
osiedla społecznego” Helena Syrkus, nieżyjąca już wybitna architektka,
jedna z animatorek wspomnianego ruchu, projektantka wielu warszawskich
osiedli i domów.
Pionierski zespół obiektów WSM na warszawskim Żoliborzu, zrealizowany
na zachód od placu Wilsona, w trójkącie pomiędzy ulicami Krasińskiego,
Słowackiego i Stołeczną (dziś ks. Popiełuszki), został, zgodnie
z przyjętymi przez Spółdzielnię zasadami organizacji osiedla, podzielony
na grupy budynków – jednostki mieszkaniowe zwane „koloniami”.
Projektantami poszczególnych kolonii byli wybitni ówcześni architekci
polscy: Barbara i Stanisław Brukalscy, Brunon Zborowski, Jan
Chmielewski, Juliusz Żakowski. Każdy z opracowanych przez nich obiektów
zyskał odrębny charakter, stając się odbiciem indywidualnego stylu
twórców. Architekturę owych kolonii, przestrzennie niezwykle
zróżnicowaną, podporządkowano zarazem nadrzędnej zasadzie
modernistycznego kształtowania budowli.
Nie tylko wszakże ze względu na autorów przedsięwzięcia była to
realizacja jedyna w swoim rodzaju. Swoją wyjątkowość zawdzięczała
szczególnym okolicznościom, w jakich powstawał projekt osiedla.
Trójkątny kształt terenu, wpisanego w istniejący już układ ulic,
wymusił na projektantach coś, co teoretycznie zaprzeczało głównej idei
nowoczesnego osiedla, a nawet do pewnego stopnia
sprzeniewierzało się pryncypiom Karty Ateńskiej, tej biblii
modernizmu pierwszej połowy XX wieku. Głosiła ona, przypomnijmy, iż:
„Budynki wzniesione wzdłuż dróg komunikacyjnych i wokół skrzyżowań
ulic nie nadają się na mieszkania”, co uzasadniała słuszną skądinąd
potrzebą ochrony mieszkańców przed szkodliwym oddziaływaniem ciągów
komunikacyjnych (hałasem, kurzem, spalinami). Jednak doktrynalne
podejście do zagadnienia, a zwłaszcza dosłowne traktowanie takich wezwań
ideologów nowoczesnej architektury, jak słynny apel Sigfrieda Giediona
o bezwarunkową likwidację ciągłej pierzei ulicznej, tradycyjnej „rue
corridor”, doprowadziło w rezultacie do swoistego rozpadu
kompozycji przestrzeni w wielkich osiedlach dwudziestego stulecia.
We wspomnianej książce Helena Syrkus ubolewa nad, jej zdaniem –
niepełną realizacją założeń żoliborskiego osiedla. Tymczasem to właśnie
ów (niezgodny z postulatami Karty) mankament sprawił, że osiedle
zyskało takie wartości jak kameralna skala, znaczne zróżnicowanie
urbanistyki, oryginalny kształt tzw. wnętrz osiedlowych, czyli terenów
pomiędzy budynkami.
Powstały tu pierzeje domów tworzące ciągi piesze – ulice i uliczki
w tradycyjnym sensie, wśród nich zaś otwarte przestrzenie zielone,
bardziej przypominające aneksy parkowe niż podwórka. Układ ten
sprawiał, iż wchodziło się na teren kolonii niczym do ogrodu, którego
obrzeża stanowiły bloki mieszkalne.
Każda kolonia miała jakiś swój element wyróżniający: ogród skalny,
mały basen z ozdobnymi roślinami wodnymi, brodzik dla dzieci, skarpę
pokrytą płożącymi się krzewami, kępę wysokich sosen. W obszarze każdej
znajdowało się miejsce zabaw dla najmłodszych i wypoczynku dla
starszych. Teren jednych był płaski, na planie prostokąta, innych –
stanowił odcinek łuku, urozmaicony dodatkowo różnicą poziomów.
Tej w sposób oczywisty wspólnej przestrzeni, nie rozdzielały żadne
przegrody, nie zamykały żadne bramy. Widać tu było efekty
fachowej pracy ogrodnika, ale także spontaniczne działania
mieszkańców, dbałość o zbiorowe dobro.
Właśnie ów trudny do nazwania, lecz wyraźnie obecny duch miejsca
przyciągał, pomimo skromnych standardów wyposażenia mieszkań
i skąpych metraży, także ludzi spoza środowisk
robotniczych, dla których w pierwszym rzędzie osiedle było
przeznaczone. Przedstawiciele tzw. wolnych zawodów, wśród nich zaś
liczni architekci, muzycy, plastycy, literaci, także urzędnicy
przystępowali do wspólnoty lokatorskiej żoliborskiego WSM.
Społeczność tego osiedla zdała egzamin z postawy obywatelskiej
w trudnych latach wojny. Tutaj mogli mieszkać nadal ludzie pochodzenia
żydowskiego, bez obaw, że zostaną zadenuncjowani przez sąsiadów. Tutaj
w trzyizbowym lokalu na IV kolonii istniała od 1940 r. konspiracyjna
Pracownia Architektoniczno – Urbanistyczna Społecznego
Przedsiębiorstwa Budowlanego (PAU), w której zaprzyjaźnione grono
architektów, inżynierów, działaczy spółdzielczych tworzyło, utopijne
w znacznej mierze, plany nowej „Warszawy funkcjonalnej”. Tu
wreszcie powstała samorzutnie „wolna republika żoliborska” w czasie
Powstania Warszawskiego.
Mieszkałam w ostatnim roku wojny na jednej z kolonii osiedla. Mimo
dramatycznego powstaniowego finału, wspominam zawsze ów pobyt jako
piękne, wzbogacające przeżycie.
Historia przedwojennego, żoliborskiego osiedla WSM jest właściwie
pozytywnym przykładem utopii zrealizowanej. Stało się to możliwe dzięki
rozmaitym szczęśliwym zbiegom okoliczności. Zadecydował kształt
terenu, talent i wyobraźnia projektantów, oddziaływanie bardzo wówczas
popularnych postulatów nowoczesnej architektury, a także – rzecz
niezwykle ważna – istnienie w tamtych latach społecznej zgody na
program naprawy życia w mieście, niosący obietnicę lepszego jutra.
Cokolwiek myślelibyśmy dziś o Karcie Ateńskiej, jakkolwiek raziłby nas teraz
anachronizm wielu jej haseł, gołosłowność i demagogia licznych
sformułowań, powinniśmy docenić znaczenie głoszonej przez nią zasady:
„Słońce, zieleń i otwarta przestrzeń są trzema podstawowymi
tworzywami urbanistyki”. Wyznawanie tych pryncypiów przez architektów
doprowadziło do ostatecznej likwidacji zmory zabudowy miejskiej –
podwórka – studni, rozwiązania typowego zwłaszcza dla
dziewiętnastowiecznych domów, powtarzanego jednak często
w międzywojennym dwudziestoleciu. Nowa formuła „bloku” zastąpiła
starą „kamienicę”. Mroczne, ciasne, nieprzewiewne podwórka
z obowiązkowym śmietnikiem i trzepakiem, z pieczarą bramy, zamykanej na
noc niczym wrota średniowiecznej twierdzy, stały się przeszłością.
Między budynkami pojawiła się zieleń, słońce, powietrze, przestrzeń
wokół domu otwarto na sąsiedztwo innych domów, tak jak chcieli
twórcy Karty. Teoretycznie zaistniały więc wszelkie dane, by
powstawały osiedla – ogrody, dzielnice – ogrody, miasta –
ogrody.
Wkrótce jednak okazało się, że nowe osiedla trudno uznać za miejsca
przyjazne człowiekowi. Wielkim warszawskim zespołom bloków, wznoszonym
od początku lat 70. – Stegnom, Ursynowowi, Kabatom, zaprojektowanym
z uwzględnieniem ciągów parkowych i ogrodowych aneksów, wyraźnie brakuje
społecznej troski. Rzuca się w oczy lekceważenie wspólnego dobra.
Dewastacja obiektów tzw. małej architektury i zieleni, śmiecenie, brak
szacunku dla ustalonych na danym terenie reguł współżycia stanowią
wymowny dowód, iż użytkownicy tych miejsc nie czują się ich
gospodarzami.
Dała o sobie natomiast znać potrzeba zawłaszczania wspólnej
przestrzeni, wykrawanie z niej „osobnych” miejsc – za pomocą
rozmaitych płotów, ogrodzeń, szlabanów. Urządza się te miejsca wedle
indywidualnego widzimisię, z całkowitym lekceważeniem ogólnej koncepcji
urbanistyczej. Wprowadza to wizualny chaos, nasuwa wręcz skojarzenia
z zabudową slumsów.
W ciągu ostatniego roku na łamach prasy toczy się dyskusja wokół
starego już problemu: grodzić czy nie grodzić? Chodzi oczywiście
o grodzenie nowopowstających, mniej lub bardziej luksusowych osiedli,
ale i dorabianie płotów tym wzniesionym wcześniej, w czasach PRLu.
Zwolennicy podobnych rozwiązań argumentują rzecz względami
bezpieczeństwa (wewnątrz sami swoi), przeciwnicy natomiast dowodzą,
że tak naprawdę nie ma co mówić o bezpieczeństwie, skoro kończy się ono
tuż za płotem (na zewnątrz czają się obcy). Obydwie postawy
świadczą o daleko posuniętej dezintegracji społeczności miejskiej.
„Kiedy widzę, jak warszawskie osiedla grodzą się płotami, muszę
zadać pytanie: dlaczego ten duch solidarności tak szybko się ulotnił?
Jak to się stało, że egoizm wyparł solidarność? – pisał Zbigniew
Bujak w relacji z pobytu na Ukrainie w czasie grudniowej „
pomarańczowej rewolucji. – Czy Ukrainę czeka to samo?”.
Zaś profesor Andrzej Tyszka w artykule poświęconym zagadnieniu Miasta –
Ogrodu, jakim jest Podkowa Leśna (PMK 1/28/2000)
pyta: „Czy doczekamy się kiedyś osiedli (...) w ogóle bez
ogrodzeń, otoczonych tylko zielenią, kwiatami i żywopłotami?”.
Można w to wątpić. Chodzi nie tylko o bezpieczeństwo czy zanikanie
społecznych więzi. Coraz wyraźniej ujawnia się w mieście tendencja do
rozszerzania stanu posiadania, rozciągania prawa własności na tereny,
które stanowią obszar publiczny. Słynne już mokotowskie centrum –
rezydencja Marina, obłudnie udające dobroczyńcę Warszawy – usytuowało
swoje rozległe, ogrodzone i strzeżone terytorium
(apartamenty z „własnym” parkiem, jeziorem, usługami, sklepami) w klinie
napowietrzającym Pola Mokotowskiego.
Brak, w praktyce, nadrzędnych koncepcji zagospodarowania
przestrzeni miejskiej, brak odpowiedniej kontroli społecznej mogą
oznaczać koniec pięknej idei Miasta – Ogrodu.