PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 45


Anna Piotrowska

Grodzenie utopii



Dyskusja o Podkowie Leśnej i szerzej o Mieście – Ogrodzie, jaka się od kilku lat toczy na łamach Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego, jest nie tylko przejawem lokalnego patriotyzmu. W istocie chodzi w niej o określenie – w oparciu o tradycję konkretnego miejsca – modelu życia w dzisiejszej zurbanizowanej rzeczywistości.

Pojawiają się ostatnio w Warszawie próby nawiązywania do założeń przestrzennych takich – zbliżonych charakterem – enklaw miejskich, jak Saska Kępa, Kolonia Staszica, żoliborska WSM, a także próby reaktywowania dawnych, sprzed 1939 r., spontanicznie powstałych organizacji: Towarzystw Przyjaciół, Miłośników, Spółdzielców. To chęć powrotu do czegoś, co było wartością tamtych osiedli, a zostało zniszczone przez politykę PRL czy później przez chaotyczne oddziaływanie wolnego rynku.


Miasto i ogród

Miasto – Ogród jest wyrazem ludzkiej tęsknoty za pogodzeniem warunków życia w mieście z przyjemnością, jakiej dostarcza człowiekowi obcowanie z przyrodą. O ile jednak pierwszy człon nazwy – Miasto – wątpliwości nie budzi, o tyle drugi – Ogród – nie da się już tak jednoznacznie zinterpretować. Samo słowo „ogród” wiąże się bowiem ściśle z czynnością grodzenia, obwarowywania, zamykania przestrzeni. To z kolei rzutuje na charakter owej przestrzeni; przesądza o naszych w odniesieniu do niej wyobrażeniach i odczuciach.

Pierwowzór ogrodu – Raj był przedstawiany raz jako miejsce zamknięte, otoczone murami, kiedy indziej w postaci otwartego, rozległego pejzażu. Bywał krainą wiecznej rozkoszy – Eden – ale i miejscem cierpienia – Ogrójec. Obietnicą szczęścia, lecz i zapowiedzią wygnania. Idealizowane przedstawienia ogrodu, miejsca doskonałego porządku natury, harmonii i piękna zestawiano niejednokrotnie z wizerunkiem piekła, będącego zaprzeczeniem tych wartości. Historia ogrodu jest historią zmagania się przeciwstawnych tendencji: otwarcia i zamknięcia. Przestrzeni obwarowanej tak czy inaczej ukształtowaną przegrodą lub terenu odkrytego dla wzroku, umożliwiającego swobodne wejście. Na te koncepcje nakłada się dodatkowo problem własności miejsca, potrzeba jego posiadania.

„Przeklęty ten, kto naprzód oddzielność ulubił; Kto pierwszy płot ogrodził, naród ludzki zgubił!” – pisał pod koniec XVIII wieku Stanisław Trembecki. Poeta i polityk tak wyrażał niepokój o przyszłość społeczeństwa zapatrzonego we własne, egoistyczne cele. Z dzisiejszej perspektywy niepokój ten wydaje się zresztą w dużej mierze uzasadniony. W Polsce, zwłaszcza w Warszawie, ogradzanie już nie tylko poszczególnych budynków, lecz i całych osiedli, w tym także przyległych do nich terenów publicznych, przerodziło się w rodzaj obsesji, groźnej przez to, że niszczy więzi społeczne.


W Podkowie Leśnej i na Żoliborzu

Pamiętam olśnienie, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z Podkową Leśną. Było to w czasie wojny, w pierwszej połowie lat czterdziestych minionego stulecia. Z Milanówka, gdzie wówczas spędzałam wakacje, wędrowaliśmy przez las do Podkowy. Nagle, niczym w bajce, wyłoniły się przed nami domy wtopione w sosnowy pejzaż, otoczone krzewami i drzewami w sposób, jakiego nigdy przedtem nie widziałam. Ujrzałam ulice i przyległe do nich posesje, uporządkowane według zasad regularnej zabudowy – a jednocześnie stanowiące las.

Podobny zachwyt obudził we mnie, w tym samym mniej więcej okresie, widok żoliborskiego osiedla Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Oba te, całkowicie różne z urbanistycznego i architektonicznego punktu widzenia zespoły, miały cechę wspólną – przełamywały utrwalone stereotypy osiedla: pierwsze – podmiejskiego, drugie – miejskiego.

O ile jednak Podkowa Leśna była przedsięwzięciem u podstaw swych komercyjnym, projektem Miasta – Ogrodu, realizowanym przez prywatnych właścicieli gruntów i udziałowców prywatnego kapitału, opartym na indywidualnej własności działek ziemi, to zespół żoliborski wyrósł z idei lokatorskiej spółdzielczości mieszkaniowej, z działalności grup architektów, związanych w dwudziestoleciu międzywojennym z ruchem modernistycznym o wyraźnych sympatiach lewicowych. Pochodzące sprzed 1939 roku zespoły osiedlowe WSM, ukończona niemal w całości zabudowa fragmentu Żoliborza i rozpoczęta zabudowa Rakowca, stanowiły realizację pomysłu tanich mieszkań dla robotników i uboższej inteligencji. Inwestycję finansowano głównie z kredytów bankowych, w tym Banku Gospodarstwa Krajowego, uzyskiwanych dzięki wsparciu instytucji państwowych, naciskom ze strony Polskiego Towarzystwa Reformy Mieszkaniowej, zainteresowaniu licznych towarzystw kulturalnych i ekonomicznych.

Zmagania o nowy, demokratyczny kształt polskiego budownictwa mieszkaniowego opisała szczegółowo w swojej książce – „Ku idei osiedla społecznego” Helena Syrkus, nieżyjąca już wybitna architektka, jedna z animatorek wspomnianego ruchu, projektantka wielu warszawskich osiedli i domów.

Pionierski zespół obiektów WSM na warszawskim Żoliborzu, zrealizowany na zachód od placu Wilsona, w trójkącie pomiędzy ulicami Krasińskiego, Słowackiego i Stołeczną (dziś ks. Popiełuszki), został, zgodnie z przyjętymi przez Spółdzielnię zasadami organizacji osiedla, podzielony na grupy budynków – jednostki mieszkaniowe zwane „koloniami”. Projektantami poszczególnych kolonii byli wybitni ówcześni architekci polscy: Barbara i Stanisław Brukalscy, Brunon Zborowski, Jan Chmielewski, Juliusz Żakowski. Każdy z opracowanych przez nich obiektów zyskał odrębny charakter, stając się odbiciem indywidualnego stylu twórców. Architekturę owych kolonii, przestrzennie niezwykle zróżnicowaną, podporządkowano zarazem nadrzędnej zasadzie modernistycznego kształtowania budowli.

Nie tylko wszakże ze względu na autorów przedsięwzięcia była to realizacja jedyna w swoim rodzaju. Swoją wyjątkowość zawdzięczała szczególnym okolicznościom, w jakich powstawał projekt osiedla.

Trójkątny kształt terenu, wpisanego w istniejący już układ ulic, wymusił na projektantach coś, co teoretycznie zaprzeczało głównej idei nowoczesnego osiedla, a nawet do pewnego stopnia sprzeniewierzało się pryncypiom Karty Ateńskiej, tej biblii modernizmu pierwszej połowy XX wieku. Głosiła ona, przypomnijmy, iż: „Budynki wzniesione wzdłuż dróg komunikacyjnych i wokół skrzyżowań ulic nie nadają się na mieszkania”, co uzasadniała słuszną skądinąd potrzebą ochrony mieszkańców przed szkodliwym oddziaływaniem ciągów komunikacyjnych (hałasem, kurzem, spalinami). Jednak doktrynalne podejście do zagadnienia, a zwłaszcza dosłowne traktowanie takich wezwań ideologów nowoczesnej architektury, jak słynny apel Sigfrieda Giediona o bezwarunkową likwidację ciągłej pierzei ulicznej, tradycyjnej „rue corridor”, doprowadziło w rezultacie do swoistego rozpadu kompozycji przestrzeni w wielkich osiedlach dwudziestego stulecia.


Wspólny ogród

We wspomnianej książce Helena Syrkus ubolewa nad, jej zdaniem – niepełną realizacją założeń żoliborskiego osiedla. Tymczasem to właśnie ów (niezgodny z postulatami Karty) mankament sprawił, że osiedle zyskało takie wartości jak kameralna skala, znaczne zróżnicowanie urbanistyki, oryginalny kształt tzw. wnętrz osiedlowych, czyli terenów pomiędzy budynkami.

Powstały tu pierzeje domów tworzące ciągi piesze – ulice i uliczki w tradycyjnym sensie, wśród nich zaś otwarte przestrzenie zielone, bardziej przypominające aneksy parkowe niż podwórka. Układ ten sprawiał, iż wchodziło się na teren kolonii niczym do ogrodu, którego obrzeża stanowiły bloki mieszkalne.

Każda kolonia miała jakiś swój element wyróżniający: ogród skalny, mały basen z ozdobnymi roślinami wodnymi, brodzik dla dzieci, skarpę pokrytą płożącymi się krzewami, kępę wysokich sosen. W obszarze każdej znajdowało się miejsce zabaw dla najmłodszych i wypoczynku dla starszych. Teren jednych był płaski, na planie prostokąta, innych – stanowił odcinek łuku, urozmaicony dodatkowo różnicą poziomów. Tej w sposób oczywisty wspólnej przestrzeni, nie rozdzielały żadne przegrody, nie zamykały żadne bramy. Widać tu było efekty fachowej pracy ogrodnika, ale także spontaniczne działania mieszkańców, dbałość o zbiorowe dobro.

Właśnie ów trudny do nazwania, lecz wyraźnie obecny duch miejsca przyciągał, pomimo skromnych standardów wyposażenia mieszkań i skąpych metraży, także ludzi spoza środowisk robotniczych, dla których w pierwszym rzędzie osiedle było przeznaczone. Przedstawiciele tzw. wolnych zawodów, wśród nich zaś liczni architekci, muzycy, plastycy, literaci, także urzędnicy przystępowali do wspólnoty lokatorskiej żoliborskiego WSM.

Społeczność tego osiedla zdała egzamin z postawy obywatelskiej w trudnych latach wojny. Tutaj mogli mieszkać nadal ludzie pochodzenia żydowskiego, bez obaw, że zostaną zadenuncjowani przez sąsiadów. Tutaj w trzyizbowym lokalu na IV kolonii istniała od 1940 r. konspiracyjna Pracownia Architektoniczno – Urbanistyczna Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego (PAU), w której zaprzyjaźnione grono architektów, inżynierów, działaczy spółdzielczych tworzyło, utopijne w znacznej mierze, plany nowej „Warszawy funkcjonalnej”. Tu wreszcie powstała samorzutnie „wolna republika żoliborska” w czasie Powstania Warszawskiego.

Mieszkałam w ostatnim roku wojny na jednej z kolonii osiedla. Mimo dramatycznego powstaniowego finału, wspominam zawsze ów pobyt jako piękne, wzbogacające przeżycie.

Historia przedwojennego, żoliborskiego osiedla WSM jest właściwie pozytywnym przykładem utopii zrealizowanej. Stało się to możliwe dzięki rozmaitym szczęśliwym zbiegom okoliczności. Zadecydował kształt terenu, talent i wyobraźnia projektantów, oddziaływanie bardzo wówczas popularnych postulatów nowoczesnej architektury, a także – rzecz niezwykle ważna – istnienie w tamtych latach społecznej zgody na program naprawy życia w mieście, niosący obietnicę lepszego jutra.


Zawłaszczanie ogrodu

Cokolwiek myślelibyśmy dziś o Karcie Ateńskiej, jakkolwiek raziłby nas teraz anachronizm wielu jej haseł, gołosłowność i demagogia licznych sformułowań, powinniśmy docenić znaczenie głoszonej przez nią zasady: „Słońce, zieleń i otwarta przestrzeń są trzema podstawowymi tworzywami urbanistyki”. Wyznawanie tych pryncypiów przez architektów doprowadziło do ostatecznej likwidacji zmory zabudowy miejskiej – podwórka – studni, rozwiązania typowego zwłaszcza dla dziewiętnastowiecznych domów, powtarzanego jednak często w międzywojennym dwudziestoleciu. Nowa formuła „bloku” zastąpiła starą „kamienicę”. Mroczne, ciasne, nieprzewiewne podwórka z obowiązkowym śmietnikiem i trzepakiem, z pieczarą bramy, zamykanej na noc niczym wrota średniowiecznej twierdzy, stały się przeszłością. Między budynkami pojawiła się zieleń, słońce, powietrze, przestrzeń wokół domu otwarto na sąsiedztwo innych domów, tak jak chcieli twórcy Karty. Teoretycznie zaistniały więc wszelkie dane, by powstawały osiedla – ogrody, dzielnice – ogrody, miasta – ogrody.

Wkrótce jednak okazało się, że nowe osiedla trudno uznać za miejsca przyjazne człowiekowi. Wielkim warszawskim zespołom bloków, wznoszonym od początku lat 70. – Stegnom, Ursynowowi, Kabatom, zaprojektowanym z uwzględnieniem ciągów parkowych i ogrodowych aneksów, wyraźnie brakuje społecznej troski. Rzuca się w oczy lekceważenie wspólnego dobra. Dewastacja obiektów tzw. małej architektury i zieleni, śmiecenie, brak szacunku dla ustalonych na danym terenie reguł współżycia stanowią wymowny dowód, iż użytkownicy tych miejsc nie czują się ich gospodarzami. Dała o sobie natomiast znać potrzeba zawłaszczania wspólnej przestrzeni, wykrawanie z niej „osobnych” miejsc – za pomocą rozmaitych płotów, ogrodzeń, szlabanów. Urządza się te miejsca wedle indywidualnego widzimisię, z całkowitym lekceważeniem ogólnej koncepcji urbanistyczej. Wprowadza to wizualny chaos, nasuwa wręcz skojarzenia z zabudową slumsów.

W ciągu ostatniego roku na łamach prasy toczy się dyskusja wokół starego już problemu: grodzić czy nie grodzić? Chodzi oczywiście o grodzenie nowopowstających, mniej lub bardziej luksusowych osiedli, ale i dorabianie płotów tym wzniesionym wcześniej, w czasach PRLu.

Zwolennicy podobnych rozwiązań argumentują rzecz względami bezpieczeństwa (wewnątrz sami swoi), przeciwnicy natomiast dowodzą, że tak naprawdę nie ma co mówić o bezpieczeństwie, skoro kończy się ono tuż za płotem (na zewnątrz czają się obcy). Obydwie postawy świadczą o daleko posuniętej dezintegracji społeczności miejskiej.

„Kiedy widzę, jak warszawskie osiedla grodzą się płotami, muszę zadać pytanie: dlaczego ten duch solidarności tak szybko się ulotnił? Jak to się stało, że egoizm wyparł solidarność? – pisał Zbigniew Bujak w relacji z pobytu na Ukrainie w czasie grudniowej „ pomarańczowej rewolucji. – Czy Ukrainę czeka to samo?”. Zaś profesor Andrzej Tyszka w artykule poświęconym zagadnieniu Miasta – Ogrodu, jakim jest Podkowa Leśna (PMK 1/28/2000) pyta: „Czy doczekamy się kiedyś osiedli (...) w ogóle bez ogrodzeń, otoczonych tylko zielenią, kwiatami i żywopłotami?”.

Można w to wątpić. Chodzi nie tylko o bezpieczeństwo czy zanikanie społecznych więzi. Coraz wyraźniej ujawnia się w mieście tendencja do rozszerzania stanu posiadania, rozciągania prawa własności na tereny, które stanowią obszar publiczny. Słynne już mokotowskie centrum – rezydencja Marina, obłudnie udające dobroczyńcę Warszawy – usytuowało swoje rozległe, ogrodzone i strzeżone terytorium (apartamenty z  „własnym” parkiem, jeziorem, usługami, sklepami) w klinie napowietrzającym Pola Mokotowskiego.

Brak, w praktyce, nadrzędnych koncepcji zagospodarowania przestrzeni miejskiej, brak odpowiedniej kontroli społecznej mogą oznaczać koniec pięknej idei Miasta – Ogrodu.



 <– Spis treści numeru