Trwa Rok Gombrowicza. Mija sto lat od urodzin i trzydzieści pięć od
jego śmierci. Uczczenie, zwłaszcza Jak to się mówi „godne” jego
pamięci to zadanie diabelnie trudne. Tu nie wystarczą okolicznościowe
hołdy. Trzeba Witolda Gombrowicza zrozumieć i przemyśleć.
Gombrowicz jest trudny i twardy. Jest jak kamień.
Kamień graniczny literatury i myśli polskiej. To, co powstaje
po Gombrowiczu, jest już inne od tego, co było przed nim.
Skąd się wziął Witold Gombrowicz? Urodzony w 1904 roku w Małoszycach,
w rodzinie ziemiańskiej. W szkole był miernym uczniem, bez entuzjazmu
studiował prawo, pracował jako aplikant sądowy. Pierwsze książki:
Pamiętnik z okresu dojrzewania i Ferdydurke z miejsca
podzieliły publiczność na entuzjastów i wrogów. W 1939, tuż przed
wybuchem wojny, pisarz wyjechał do Argentyny. W Buenos Aires wpadł
w miejscowe środowisko artystyczne, w którym miał fanatycznych
wielbicieli. Z trudem wiązał koniec z końcem, aż do podjęcia pracy na
stanowisku sekretarza dyrekcji w Banco Polaco (1947–1955), gdzie
między innymi przygotowywał roczne raporty. I męczył się. I z nim się
męczono, bo bywał niegrzeczny dla interesantów i pluł pestkami
z pomarańczy do kosza na śmieci.
Ukończył wówczas Ślub, napisał Trans–Atlantyk
i rozpoczął Dziennik. Później utrzymywał się ze stypendiów.
W 1963 wrócił do Europy. Pod koniec życia mieszkał we Francji.
Przyszła późna sława. Na rok przed śmiercią był kandydatem do Nagrody
Nobla. W kraju publikowano jego teksty tylko w krótkim okresie „
odwilżowym” po 1956, potem znów znalazł się na indeksie, aż do końca
lat 80. Jedynie w teatrach pojawiały się inscenizacje
jego sztuk. Prozę czytano w wydaniach paryskiej „Kultury”
i drugiego obiegu. Ale na nic zdały się zakazy. Gombrowicz miał wpływ
ogromny na świadomość młodych Polaków, na powstającą w kraju literaturę,
na styl polskiego teatru.
Dla wielu czytelników spotkanie z dziełem Gombrowicza miało znaczenie
przełomowe, był w ich życiu właśnie kamieniem granicznym. Także
dlatego, że nie dawał gotowych odpowiedzi. Poszukując prawdy, pokazywał
je w sprzecznościach. Spierał się z innymi i sam ze sobą.
Tępił w literaturze i w życiu fałsz i nieautentyczność. Domagał się
od pisarza (a więc i od siebie) szczerości, obnażania własnych słabości.
A przy tym kreował swoją postać, ludzi wokół siebie ustawiał
w rozmaitych rolach, inscenizował życie. Wielbił formę i brak formy
(nagość, niedojrzałość), walczył z tradycją sienkiewiczowskiego
zaścianka, a pisząc przyjmował styl szlacheckiej gawędy. Jak wynika
z korespondencji tuż powojennej, chciał propagować w Argentynie
literaturę polską. Pierwszą książką w planowanej serii wydawniczej
miała być W pustyni i w puszczy.
Znane są jego złośliwe inwektywy przeciwko poetom, a przecież jego
proza była tak bliska poezji. Ślub właściwie napisany został
wolnym wierszem.
Raz mówił o sobie, że jest geniuszem, to znów, że pisarzem
drugorzędnym, bo miarą wielkości byli dla niego: Dante, Szekspir
i Goethe. Chciał być twórcą elitarnym, to znów popularnym. Uważał się
za najwybitniejszego polskiego pisarza, a Tadeusza Dołęgę–
Mostowicza, autora Kariery Nikodema Dyzmy, uważał za mistrza
i ostentacyjnie całował w rękę.
Te wszystkie sprzeczności czynią go wiarygodnym w czasach, gdy nie ma
jednej, ustalonej odgórnie interpretacji świata. Sprawiają też, że taką
siłę posiadają jego dramaty, w których prawdy zostają rozdane pomiędzy
działające postaci. Podobnie zresztą jest i w prozie Gombrowicza, która
też często bywa adaptowana na scenę. O tych sprzecznościach trzeba
pamiętać, by nie brać dosłownie wszystkich kwestii wypowiadanych przez
gombrowiczowskie postaci.
Jego teksty były też kamieniem obrazy, rzuconym w polskie nawyki
myślenia. Wyszydzał nasze przechwałki ze znakomitej i bohaterskiej
przeszłości. Uważał, że w porównaniu z obcymi niekoniecznie okazujemy
się najlepsi (inni mieli waleczniej szych monarchów, wyższe katedry
i więcej noblistów), a po drugie — jeśli imponuje nam nasza miniona
wielkość, to znaczy, że teraźniejszość jest niewiele warta.
Autor Operetki był burzycielem form i konwenansów. To budziło
protesty. Widziano w nim nihilistę, którym nie był. Na miejscu
martwych zasad Gombrowicz proponował ustanowienie prawdziwych rygorów
moralnych i intelektualnych. Cenił bowiem porządek i zasady. Nic tak
go nie oburzało jak niechlujność, bylejakość i lenistwo.
Drażnił ludzi, żeby zmusić ich do myślenia, wytrącić z utartych kolein
życia. Tu chodziło mu o coś więcej, niż o literaturę. Wzywał pisarzy:
„prowokujcie ich [czytelników] piórem, aby oni was prowokowali,
wyzyskajcie w pełni dynamikę i potężną moc drugiego człowieka. Niech
dopiero na marginesie tej sprawy życiowej, w sposób niejako mimowolny
urodzi się sztuka.” Za te akty prowokacji Gombrowicz płacił: był
osamotniony, niezrozumiany, wyśmiewany. Mimo to grał dalej, świadomie
przyjmując rolę błazna. Potrafił zresztą bezlitośnie ośmieszać własne
teorie. Nawet tak ważną ideę szczerości. „Szczerość jest do
niczego” — stwierdzał. I czekał na reakcję czytelnika lub słuchacza.
Była w tym mądrość. Był kamień filozoficzny — tak poszukiwany
przed wiekami przez alchemików. Substancja, która przemieni żelazo
w złoto. Filozoficzny — w dosłownym znaczeniu. Gombrowicz doskonale
znał filozofię, nawet dorabiał sobie w Argentynie udzielając prywatnych
lekcji. Był też świetnym psychologiem.
Od pierwszych tekstów po ostatnie walczył o prawo do własnej twarzy,
o ustanowienie siebie. To miało być przykładem dla innych. Walka była
długa i zaciekła: z tradycją, ze stereotypem, z gotowymi modelami
zachowań, z autorytetami, z tym, co nazwał „gębą”. W czasach
rozszalałych systemów totalitarnych potrafił też precyzyjnie pokazać
mechanizmy zniewalania jednostek i ludzkich stad.
Zachowywał przy tym chłodny sceptycyzm. Podobno każdy człowiek —
mówił — w młodości jest podpalaczem, po czterdziestce — strażakiem.
On zawsze czuł się strażakiem. Stąd jego sceptycyzm wobec paryskiej
rewolty studenckiej w maju 1968 roku.
Miał wbrew pozorom ogromny dystans do siebie i nie uważał się za
wieszcza. Słuchaczy swoich wykładów z filozofii ostrzegał przed sobą,
swoim wpływem. Dla wzmocnienia efektu powtarzał: „gwiżdżę na was
i na moje nauczanie”.
Tylko powtarzając te słowa, możemy go właściwie uczcić. Dopóki mistrz
kpi z nas i z siebie, dopóty żyje. I może pomóc nam odkryć samych
siebie.
„...mam nadzieję, że przebywasz w Leśnej Podkowie”,
„Czy zamierzasz wyjechać w tym roku do Leśnej Podkowy?”
— pyta w listach do Stanisławy Cichockiej i brata Janusza Witold
Gombrowicz*
* Witold Gombrowicz, „Listy do rodziny”, Wyd. Literackie, Kraków 2004 (str. 230 i 269). Chodzi o dom przy ul. Kępińskiej należący niegdyś (od 1939 roku) do Edwarda Jankowskiego i jego żony Wandy z Kotkowskich, siostry Franciszki, bratowej pisarza. Dom ten odziedziczyła później Stanisława, pasierbica Janusza, i oboje tu przyjeżdżali.