PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 44


Piotr Łopuszański

Blask i nędza życia Zofii Stryjeńskiej





„Księżniczką polskiego malarstwa — czarodziejką — boginką słowiańską — nazywali recenzenci Zofię z Lubańskich Stryjeńską, wybitnie utalentowaną i popularną artystkę lat międzywojennych, obdarzoną również błyskotliwą inteligencją, poczuciem humoru i wdziękiem osobistym” — pisała Maria Grońska we wstępie do pamiętnika malarki. Zofia Stryjeńska

„Księżniczka malarstwa polskiego” — tak nazwał Stryjeńską redaktor poczytnych „Wiadomości Literackich”, Mieczysław Grydzewski. „Boginka słowiańska” — to z kolei tytuł mojego artykułu o artystce sprzed 10 lat opublikowanego w „Życiu Warszawy”. Zofia, urodzona w 1891 roku, w latach międzywojennych współtworzyła wpływowe ugrupowanie artystów „Rytm” i była najwybitniejszą i najbardziej znaną polską malarką o indywidualnym, łatwo rozpoznawalnym stylu. Nagradzana na wystawach międzynarodowych (np. w Paryżu w 1925 roku) czy krajowych (na Powszechnej Wystawie krajowej w Poznaniu w 1929 roku otrzymała wielki medal złoty), w roku 1930 otrzymała Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski a sześć lat później Złoty Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury, w życiu prywatnym pozostawała osobą nieśmiałą, pełną kompleksów, wyniesionych z wychowania w mieszczańskim domu Lubańskich. Przez lata samotnie borykała się z biedą, niechęcią zawistnych. Jej życie pełne było dramatycznych zwrotów i nieustannej walki o przetrwanie.

Bohaterka skandali, oskarżana o ekscesy, po rozstaniu z mężem Karolem Stryjeńskim, żyła niczym pustelnica zawzięcie malując. Nie miała prawie nikogo, kto wsparłby ją, kto podniósł na duchu w zwątpieniu, kto poradziłby w życiowych kłopotach. Nieśmiałość nie pozwalała wyjść do ludzi, chociaż wiele osób ceniło jej ogromny talent i żywiołową osobowość. Do jej bliskich znajomych należał inny outsider okresu międzywojennego, Bolesław Leśmian, a Jan Lechoń był ojcem chrzestnym syna Zofii i Karola Stryjeńskich, Jacka.

Jako artystka oddziałała na polską sztukę lat 20. i 30. porównywalnie do modnego dziś Eugeniusza Zaka czy Władysława Skoczylasa. Współtworzyła przemiany estetyczne okresu międzywojennego i wywarła wówczas większy wpływ niż np. Witkacy. Była ceniona jako artystka i naśladowana przez innych. Należała do pokolenia, które wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości doszło do głosu w malarstwie i grafice, tak jak Skamandryci w poezji. To pokolenie zaczęło swą drogę twórczą około 1910 roku i wtedy ukształtowało się artystycznie. Patronem pokolenia wówczas dojrzewającego był Bergson ze swoim witalizmem, Freud z psychoanalizą, Einstein z teorią względności, a w plastyce największy wpływ wywarł Cezanne, kubizm, oraz klasycyzm i nurt radykalny: abstrakcja. Z poezji i sztuk plastycznych pod wpływem nowych lektur i doznań zniknęły modernistyczne motywy dekadencji. Hasłami epoki stały się słowa: życie, odrodzenie, czyn, istnienie.

Warto pamiętać, że na nową sztukę miały też wpływ wynalazki: kino, samochód, samolot, co widać w kubizmie i futuryzmie. Na przyspieszenie technologiczne odpowiedzią był zwrot do przeszłości, do tradycji. We Francji, Włoszech a potem i w Polsce pojawił się neoklasycyzm, przywołujący wartości i formy antyku. Zauważyć można było po grozie I wojny światowej pragnienie trwałych zasad i dążenie do harmonii.

W Polsce radość z odrodzenia państwa wiązała się też z tendencją do stworzenia sztuki rodzimej, opartej na folklorze. Już pod koniec XIX wieku Stanisław Witkiewicz próbował stworzyć styl zakopiański jako styl narodowy. W Dwudziestoleciu międzywojennym modna była nadal góralszczyzna, nie tylko rodem z Tatr, ale i Huculszczyzny. Produkowano kilimy huculskie, malarze upodobali sobie typy Hucułów i Hucułek jako modeli.

Klasycyzm i twórczo przekształcony folklor prezentowali twórcy stowarzyszenia „Rytm”, założonego w 1922 roku przez Eugeniusza Zaka, Wacława Borowskiego i Henryka Kunę. Zofia Stryjeńska należała do tego ugrupowania artystów i brała udział we wspólnych wystawach, począwszy od pierwszej w 1922 r. Gdy myślimy o malarstwie, rzeźbie, plakacie, grafice książkowej, sztuce stosowanej międzywojnia, to pierwsze skojarzenie wiąże się z dziełami rytmistów, m.in. Wittiga, Gronowskiego, Skoczylasa, Jastrzębowskiego. W tym gronie jedno z ważniejszych miejsc zajmowała Zofia Stryjeńska, uważana przez krytyków (Wallisa, Warchałowskiego, Tretera) za najwybitniejszą polską malarkę tego okresu.

Urodziła się 13 maja 1891 roku w zamożnym domu w Krakowie. Jej ojciec był prezesem Izby Handlowej. Posiadał sklep z rękawiczkami i kilka kamienic. Talent Zofii ujawnił się bardzo wcześnie. Jako dziecko żyła w świecie wyobraźni i dużo malowała. Ojciec zauważył jej uzdolnienie i podsuwał nawet do rysowania typy ludzkie na targu czy w sklepie. Jako młoda dziewczyna została współpracowniczką pism ilustrowanych: „Roli” i „Głosu Ludu”. Rozpoczęła też w roku 1909 naukę w szkole malarskiej dla kobiet Marii Niedzielskiej. Kurs ukończyła w 1911 roku z odznaczeniem za malarstwo i sztukę stosowaną. W 1910 roku wyjechała z ojcem w podróż przez Austro– Węgry do Włoch. Zwiedziła galerie i muzea Wiednia i Wenecji. Wtedy to zdecydowała się poświęcić się całkowicie sztuce. Wybrała studia malarskie w Monachium, mimo iż nie przyjmowano tam kobiet.

Wyjechała 1 października 1911 roku przebrana za chłopca. Ścięła sobie włosy i podając się za swego brata rozpoczęła studia. W dokumentach akademii figurowała jako Tadeusz Grzymała (nazwisko wzięła od przydomka rodowego). Po roku studiów koledzy z Francji rozpoznali w „Tadeuszu” dziewczynę i chcieli to ujawnić. Zofia w popłochu wyjechała z Monachium, gdzie przeżyła swoją pierwszą miłość do rosyjskiego tancerza Sacharowa. Uczucie malarki zaowocowało cyklem rysunków, zatytułowanych „Romans”, w których przedstawiła siebie w postaci pastuszka.

W Krakowie ujawniła nowy talent: pisarski. Stworzyła cykl 18 „Bajek” opartych na motywach ludowych i historycznych, które sama przepisała pismem naśladującym stare druki i sama opatrzyła ilustracjami. Powstały wtedy opowieści „O Maćku Roztropku”, „O dwóch braciach Okpile i Biedzile”, legenda o kwiecie paproci, bajka o Panu Twardowskim i jego uczniu. Całość cyklu kupił znany mecenas sztuki, hrabia Edward Tyszkiewicz, za 3 tysiące koron. Niestety oryginalne plansze spaliły się na Wołyniu w czasie wojny.

Zofia Stryjeńska żywo interesowała się folklorem i historią. Wkrótce stworzyła cykl obrazów „Bogowie słowiańscy” i  „Tańce polskie”. Znała doskonale polskie stroje ludowe, mitologię słowiańską. Interesowała się nawet odkryciami archeologicznymi.
Można tu zauważyć pokrewieństwo duchowe młodej malarki i poety, Bolesława Leśmiana, który w tym samym mniej więcej czasie pisał „Klechdy polskie” — cykl opowieści opartych na folklorze polskim i ruskim.
W maju 1913 na łamach „Czasu” (nr 207 i 209) krytyk sztuki Jerzy Warchałowski omówił dokonania Zofii Lubańskiej ogłosił, że pojawił się nowy, „fenomenalny” talent malarski. Trzy lata później zostanie jednym ze świadków ślubu artystki. Zofia weszła wówczas do środowiska inteligencji i cyganerii krakowskiej, poznała rodzinę Żeleńskich, Jachimeckich, Puszetów, Kossaków.

Magdalena Samozwaniec wspominała moment poznania artystki: kiedyś na Kossakówce ona i jej siostra Maria usłyszały dźwięki muzyki dobiegające z salonu na dole. Ktoś grał na fortepianie. Siostry zeszły i zobaczyły przy instrumencie obcą osobę, „zabawne stworzenie z murzyńską kręconą czupryną i wspaniałymi, ognistymi oczami”. Na pytanie, co tu robi, Zofia przedstawiła się i powiedziała: „Ten domek mi się spodobał, więc weszłam na werandę i gram sobie na fortepianie. Proszę mi nie przeszkadzać”. Zaprzyjaźniła się z poetką i jej siostrą od razu.

Wcześniej Zofia zrobiła rodzicom niespodziankę. Nagle 1 kwietnia zniknęła z domu i przez tydzień nie dała znaku życia. Okazało się, że jest w Wiedniu. Pasja poznania dzieł sztuki oraz tworzenia własnych obrazów zmuszała ją do poszukiwań, nagłych wyjazdów. Żyła cygańskim życiem, często bez pieniędzy, ale robiła to, co chciała: malowała.

Gdy wybuchła I wojna światowa i wzrosły nadzieje na powstanie niepodległej Polski, Zofia jak wielu artystów i pisarzy poparła jednoznacznie ruch legionowy Józefa Piłsudskiego: wykonała ilustracje do pieśni legionowych, które wydano na pocztówkach. Zysk ze sprzedaży zasilił fundusz N.K.N.

W okresie wojny poznała architekta i społecznika, miłośnika Zakopanego, Karola Stryjeńskiego. Zofia poczuła, że spotkała bratnią duszę i zakochała się w nim bez pamięci. Wkrótce, 4 listopada 1916 roku, wzięła z nim cichy ślub. świadkami byli oprócz Warchałowskiego, jego przyjaciel, Wojciech Jastrzębowski, malarz i siostra Zofii Stefcia. Rodzice państwa młodych nie zostali zaproszeni na ten ślub.
Zofia w pamiętniku tak opisała okres narzeczeństwa: „A więc wspólne spacery, pierwszy pocałunek, jakieś białe róże od Karola, po czym noce westchnień przy księżycu, wreszcie data ślubu w sekrecie przed światem.”

Jak zapisał ojciec malarki, Franciszek Lubański, narzeczony Zofii „u nas rodziców nie czynił żadnych zabiegów o rękę córki...” Ślub był niemal potajemny, a małżeństwo dwojga artystów okazało się burzliwe. Hanna Ostrowska–Grabska, córka poetki Bronisławy Ostrowskiej, wspominała: „Oboje Stryjeńscy stanowili wielki kontrast. Zofia — trochę kanciasta, pospieszna, milkliwa, napięta, z wielką ciemną, jakby kędzierzawą czupryną, spadającą na oczy — i Karol, promieniejący urokiem, wdziękiem, o czarującym sposobie bycia”. Zofia była niska, szczupła i trochę dzika, on wysoki, ze strzechą słomianych włosów. Stryjeński lubił się bawić i flirtować, Zofia była typem samotniczym, unikała ludzi. „Nie mam śmiałości zwierzyć się Karolowi, że potrzebuję samotności, więc ułatwiam sobie rzecz w ten sposób, że znikam. Cichaczem jadę do Zakopanego, najmuję pokój w pensjonacie i (...) odwalam dwie barwne teki Kujawiaków”.
Inaczej tłumaczyła swoje ucieczki Marii Pawlikowskiej, zwanej Lilką: „Chcę, żeby mnie szukał (...), żeby się niepokoił, aby mnie przez to jeszcze bardziej kochał”. Nie był to najlepszy sposób na wzmocnienie uczuć mężowskich. Stryjeński najpierw się niepokoił, potem zaś odczuwał zniecierpliwienie.

Zofia i Karol dochowali się trójki dzieci: córki Magdy i bliźniaków Jacka i Jana. Gdy miało się narodzić pierwsze dziecko, Zofia sądziła, że będzie to syn. „Zawsze pragnęłam mieć syna, który by wyśpiewywał poezję Słowiańszczyzny”. Mimo zaawansowanej ciąży malowała cykl bogów słowiańskich jako dekorację Baszty Senatorskiej na Wawelu. W pamiętniku zanotowała: „Moje siły fizyczne załamują się, poród niedaleki, ale będę mieć syna!” Okazało się, że urodziła córkę. „Lecznica. — Poród. — Rodzi się córka — jestem wściekła. Drwię z powinszowań, kwiatów i odwiedzin”.
W stosunku do córki Zofia była raczej obojętna, wobec młodszych bliźniaków — oddana i pełna miłości macierzyńskiej. Karol Stryjeński nie zwracał większej uwagi na swoje potomstwo, wysyłając je do rodziny, a później zostawiając Zofii troskę o dzieci i ich potrzeby.

W pierwszym okresie małżeństwa Karol Stryjeński był zauroczony bujną osobowością żony. Nazywał Zofię „czupiradełkiem”. Pomagał w dotarciu do publiczności wydając jej prace. Wprowadził żonę w środowisko swoich przyjaciół, artystów i osoby ze świata literatury. Wtedy poznała m.in. Skoczylasa, Kunę, Żeromskiego, Reymonta, Witkacego, później poetów Skamandra. Z początków związku z Karolem pochodzą najlepsze prace Stryjeńskiej, obrazy „Świt”, „Po burzy”, „Wykroty”, \cit Po wichrze halnym”, a także świetne ilustracje do „Trenów” Kochanowskiego i „Monachomachii” Krasickiego. W tym okresie stworzyła cykl bogów słowiańskich: to była oryginalna wizja mitologii słowiańskiej z panteonem zapomnianych bóstw: Pogody, Swaroga, Dziedzilii.

Wydawałoby się, że małżeństwo Zofii i Karola będzie szczęśliwe. Jednakże niezgodność charakterów okazała się zbyt duża. On mimo flegmatycznego usposobienia coraz gorzej znosił gwałtowność temperamentu żony, ona zadręczała się myślami o domniemanych zdradach męża. Teraz on coraz częściej uciekał w pracę, w życie towarzyskie — a był lubiany i miał niewątpliwy urok towarzyski. Bywał na całonocnych biesiadach suto zakrapianych, m.in. w towarzystwie Rafała Malczewskiego, Karola Szymanowskiego i Witkacego. Wreszcie — musiało do tego dojść — zaczął mieć romanse.

W latach 1921-1927 mieszkała w Zakopanem, gdzie jej mąż pracował jako dyrektor Szkoły Przemysłu Drzewnego. Ten okres, początkowo szczęśliwy i owocny twórczo, z biegiem lat przyniósł nieporozumienia z Karolem, wreszcie otwarty konflikt.
Zofia, mimo pozorów ognistego temperamentu, nie przepadała za fizyczną stroną miłości. Pragnęła bliskości, ciepła, miłych słów, czułości. Coraz częściej brakowało jej tego w małżeństwie. Była zazdrosna i to bardzo. Kiedyś pocięła mężowi frak, gdy wybierał się na spotkanie z kochanką.
Atrakcyjna fizycznie, pełna wdzięku, mogła podobać się mężczyznom. Nie zwracała na nich uwagi pochłonięta pracą. Nieśmiała w stosunku do ludzi, zamknięta w sobie, wierna Karolowi, nie była w stanie inaczej ułożyć sobie życia.
W 1922 weszła do stowarzyszenia artystów „Rytm”. Znalazła się wśród najbardziej cenionych malarzy. Brała udział w wystawach grupowych i indywidualnych. Wystawiała z powodzeniem w Paryżu, Londynie, Florencji, Wenecji, Pradze, Sztokholmie, Wiedniu, Amsterdamie.

Ilustrowała „Karmazynowy poemat” Lechonia, „Sonety miłosne” Ronsarda, „Sielanki” Szymonowica. Dziewczęta z  „Sielanek” były pełne zmysłowości, Urszulka z „Trenów” wzruszająca. Najzabawniejsze były ilustracje do utworu Kazimierza Przerwy–Tetmajera „Jak baba diabła wyonacyła”. Forma, jaką posługiwała się artystka była nowoczesna, stylizowana, skrótowa i świetnie skomponowana. Można w jej dziełach dostrzec echo twórczości Mehoffera, Sichulskiego a także sztuki XX wieku: kubizmu i art deco. W jednym z wywiadów powiedziała, że najbardziej ceni Picassa i Deraina.
Znawcy chwalili jej prace. Karol Frycz w 1924 roku napisał: „W dziedzinie sztuki dekoracyjnej ma pani Stryjeńska więcej do powiedzenia niż ktokolwiek inny w Polsce”. Cenili ją m.in. Iwaszkiewicz, Sterling, Wallis.

Konserwatywni krytycy zarzucali malarce, że z ironią traktuje świętości narodowe w cyklu bogów słowiańskich. Gdy Stryjeńska namalowała poczet Piastów ataki nasiliły się, bowiem artystka namalowała Kazimierza Wielkiego... z papierosem! Krytycy atakujący malarkę nie zwracali uwagi na same obrazy, na formę. Interesowała ich powierzchowna treść. Nie dostrzegli więc, że dzieła Stryjeńskiej są dobrze namalowane i pełne humoru.
Humor i barwny, dosadny język cechował artystkę od początku. Z wiekiem, gdy wydarzenia losowe zaciążyły nad artystką, stanie się ona smutna, zgorzkniała i z rzadka w wypowiedzi odnaleźć będzie można tę dawną Stryjeńską. W najlepszym okresie była osobą o wielkiej fantazji i pomysłowości językowej. Swego teścia, Tadeusza Stryjeńskiego, nazywała z racji jego apodyktyczności — Filipem Hiszpańskim. Jakieś nudne przyjęcie u Maurycego Potockiego, na które musiała pójść określiła dosadnie: „piła damasceńska i obżerando”.
Pod koniec lat 20. zbliżyła się do środowiska „Wiadomości Literackich”. Na łamach pisma Grydzewskiego publikowała artykuły o Witkacym, o sztuce aktorskiej. Interesowała się wieloma dziedzinami życia. Nie lubiła, gdy np. dziennikarze przeprowadzając z nią wywiad pytają tylko o malarstwo. Kiedyś jednemu z dziennikarzy oświadczyła: „Nie mówmy już o malarstwie. Ja tak nie lubię! To takie nudne. Każdy ze mną o tym chce mówić. A ja uwielbiam boks”. Dziennikarz zbaraniał. Ta scenka pokazuje, jak artystka próbowała wyłamać się z zaszufladkowania. Podobnie w latach 30. zarzucała sobie, że tworzy tylko na folklorystyczną nutę, nie umiejąc innych form. Nie cierpiała ograniczeń i samoograniczeń.

Z tego okresu pochodzi cykl „Młoda wieś polska”, która jest pochwałą młodości, życia, natury, wiejskiego życia. Postaci wiejskich dziewcząt i młodzieńców emanują radością życia, pięknem i zmysłowością. Rysunki z tego cyklu „Chłopczyk z fujarką” czy „Dziecko przy oknie” nawiązują do portretów dziecięcych Stanisława Wyspiańskiego.

Największym sukcesem artystycznym Zofii była Miedzynarodowa Wystawa Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu w 1925 roku. Stryjeńska otrzymała 4 Grand Prix za malarstwo ścienne, plakat, tkaninę i ilustrację książkową. Otrzymała wówczas także order Legii Honorowej. Podkreślano we Francji, że twórczość malarki jest na wskroś nowoczesna a zarazem oparta na tradycji polskiej, co dla Zachodu było interesujące. Stryjeńska nie powielała bowiem nowinek francuskich, tylko prezentowała własną wizję i własny, rozpoznawalny styl. Jej obrazy były afirmacją życia i natury, pełne optymizmu, witalności, barwności. Artystka akcentowała, rytm i linię, nie stroniła od dekoracyjnych szczegółów.

Jan Kleczyński na łamach tygodnika „Świat” (1925, nr 15) widział w prezentowanych w Paryżu dziełach „nieprzebrane bogactwo pomysłów, olśniewającą barwność, niesłychane jakieś życie w mocnym (...) rysunku...” Krytyk stwierdził, że fantazja malarki zbliża „tę wielką artystkę chyba tylko do Słowackiego i Norwida” — wielkich twórców poezji.
Ta wystawa była też wielkim triumfem sztuki polskiej. W sumie Polska zdobyła 36 razy Grand Prix (m.in. Henryk Kuna za rzeźbę „Rytm”), a na 250 wyróżnień Polacy otrzymali aż 169.
Paradoksalnie największy sukces artystyczny Zofii Stryjeńskiej łączył się z załamaniem psychicznym związanym w kryzysem małżeńskim. Mąż wyraźnie jej unikał i lekceważył w towarzystwie, stale przebywał też ze znajomymi. Posunął się nawet do tego, że rozpowiadał o żonie plotki. Gdy Zofia dążyła do zgody, on odrzucał myśl o ponownym zbliżeniu z żoną. Zofia w Paryżu została sama pogrążona w rozpaczy, gdy Karol z przyjaciółmi świętował sukces polskich artystów — także swej żony.

Dzieci dał na wychowanie swej siostrze, a z żoną zerwał kontakty. W zapiskach Zofii znajduje się takie zdanie: „Karol nie może już żyć ze mną”.
W 1927 roku Zofia znów poprosiła męża, by między nimi w niepamięć poszły urazy i by zaczęli od nowa życie rodzinne. 1 września Stryjeński pod pozorem zgody zaprosił Zofię do teatru. Gdy znalazła się w taksówce, kazał zawieźć żonę do znajomego lekarza. Okazało się, że zawiózł ją do kliniki psychiatrycznej i tam zostawił. Zofia przeżyła szok.

Stryjeńską zamknięto w pokoju bez klamek. Oto relacja artystki: „Milczenie. Serce umarło, otchłań — wstrząs moralny — dojrzałość. Siedzę na pryczy szpitalnej w wieczorowej toalecie (...) dziwny koszmar. (...) Kładą przymusowo do łóżka. (...) Spokojnie leżę z zaciśniętymi zębami, aby opanować się, ale drżę cała z trwogi wobec piekła dantejskiego, które wokół zieje otwartą paszczą”.
Prasa dowiedziała się o zajściu i następnego dnia donosiła: „Pani Zofia Stryjeńska przemocą wywieziona do sanatorium dla umysłowo chorych”, „Fakt powyższy wywołał w Zakopanem niesłychane oburzenie i zdumienie, albowiem pani Stryjeńska mimo pewnej ekscentryczności nie zdradzała żadnej choroby umysłowej”.
To zdarzenie było gwoździem do trumny małżeństwa. Sprawa trafiła do sądu, który orzekł, że umieszczenie malarki w zakładzie psychiatrycznym było niedopuszczalne. Obciążył kosztami jej tam pobytu Karola Stryjeńskiego.
Warto zaznaczyć, że Zofii nie przyszło do głowy zażądać odszkodowania, które przecież jej się należało. Ale taka właśnie była: niczego nie pragnęła dla siebie. Przez lata żyła bardzo skromnie, gdyż wszystkie dochody z obrazów dawała dzieciom, a sama pożyczała pieniądze od znajomych. Lektura jej notatek może czytelników nawet drażnić, bowiem stale wikłała się (zwłaszcza pod koniec lat 30. i po wojnie) w złe układy, tak poczynała, by stracić zamiast coś zyskać i w rezultacie jej wielki, niezaprzeczalny talent, rozmieniła się na drobne.

Rozwiodła się z mężem, przeniosła do Warszawy. Tu związała się a w 1929 roku poślubiła aktora Artura Sochę. I ten związek był niedobry. Socha był chory wenerycznie. Ożenił się z malarką, aby żerować na niej. Brał po parę złotych i przesiadywał w kawiarni. Malarka zapracowywała się, żeby utrzymać jego, siebie i dzieci. Sama musiała borykać się z problemami dnia codziennego.

W 1928 roku Zofia Stryjeńska wspólnie z Władysławem Ostrowskim wykonała dekorację kamieniczek na Starym Mieście w Warszawie. Polichromia miała intensywne barwy i wnosiła czar zdobień sprzed wieków. Niestety dzieło malarki uległo zagładzie razem z warszawską Starówką, zniszczoną po Powstaniu Warszawskim przez hitlerowców.
Gdy nastał kryzys lat 30. obrazy przestały się sprzedawać. Zofia siedziała sama i głowiła się, jak związać koniec z końcem. \cit Wstrętna, ohydna samotność — pisała. — Gęby ni do kogo otworzyć, nie ma z kim podzielić radości, gdy stworzy się coś dobrego. Nie ma z kim posmucić się, powzdychać. Nie ma z kim iść do kina”. To zapis z Nowego Roku, 1 stycznia 1934.
A w tym czasie Irena Krzywicka w entuzjastycznym felietonie o twórczości Stryjeńskiej, pisała: „Ach, jakże pani zazdroszczę, droga pani Zofio! (...) Jakże uprzywilejowany wśród artystów jest malarz! Może oderwać się cały od rzeczywistości, myśleć czystą sztuką, samą barwą, samą linią...”

Tymczasem rzeczywistość nie dawała o sobie zapomnieć. Malarkę nachodzili dłużnicy. Klientów na obrazy nie było, a jeśli już się ktoś znalazł, to kupował piękne obrazy za bezcen. Stryjeński już nie żył. Jedyną pociechę stanowiły dla Zofii jej dzieci. Podrosły, miały swoje sprawy. Cieszyła się, że może im pomóc. Pragnęła uchronić je przed tym, co ją samą spotkało.
Gdy Magda zakochała się w pewnym młodzieńcu, artystka skomentowała to w pamiętniku: „A więc poznała kogoś, kogoś niezmiernie kulturalnego i cudownie miłego, po prostu niezwykły typ, zupełnie inny od innych mężczyzn. (...) Dobrze znam takie psalmy nieboszczyka Salomona. Już widzę, że wymoczek z cyniczną facjatą i okiem wygotowanego łososia szykuje mi się na zięcia”. Czyż to nie pyszny styl? W prywatnych zapiskach Stryjeńska wyrasta na prawdziwą pisarkę. Nawiasem mówiąc „wymoczek” nie został jej zięciem.

Gdy Zofia przekonała się, że jej drugie małżeństwo jest fikcją, rozwiodła się z Sochą. Żyła niemal jak pustelnica. Z rzadka wychodziła do Ziemiańskiej, gdzie przy stoliku artystów siedziała koło Henryka Kuny (jeśli był w kraju), Bolesława Leśmiana i malarzy z kręgu dawnego „Rytmu”. Sporadyczne kontakty utrzymywała też z Tadeuszem Boyem–Żeleńskim, atakowanym zawzięcie za swoje antykościelne felietony, za książkę o Mickiewiczu, niemal za wszystko.

Czuła żal, że gdy mniej ważni artyści dostali nagrodę państwową, ona — tak znacząca w polskiej sztuce okresu II RP — nie otrzymała nic. Nasze państwo znane jest z tego, że lekceważy talenty a nagradza miernoty. Stryjeńska nie umiała i nie chciała zabiegać o uznanie. Nie należała też do koterii. Była daleko od rządów „pułkowników”. Jedyny znany fakt zainteresowania się organów państwa artystką, to zajęcie jej obrazów przez komornika na wystawie w Instytucie Propagandy Sztuki. Sprawa wywołała sensację. Nikomu jednak nie przyszło do głowy przyjść z pomocą Stryjeńskiej, żyjącej w nędzy. Doprowadzona brakiem pieniędzy do rozpaczy sprzedała kilka obrazów lichwiarzom.

Wreszcie spełniło się jej życzenie: otrzymała nagrodę, ale los z artystki zakpił, bo nagrodą był złoty wawrzyn Polskiej Akademii Literatury. Za odznakę należało zapłacić 30 złotych. Na odwrocie zawiadomienia o nagrodzie, napisała: „Akurat — jeszcze będę bulić”.
Zły los odwrócił się na krótko pod koniec lat 30. Stryjeńska otrzymała kilka zamówień z MSZ, m.in. na kilim dla cesarza Japonii Hiro–hito. Brała też udział w dekoracji wnętrz naszych słynnych statków pasażerskich: „Batorego” i „Piłsudskiego”. Wykonała też dekorację sali w cukierni Wedla. Znowu też zaczęto kupować jej obrazy o tematyce słowiańskiej i historycznej. W 1938 roku zrealizowała scenografie i projekty kostiumów do baletu Szymanowskiego „Harnasie”, zdobywając duże uznanie.

Zbliżająca się do czterdziestki malarka przeżyła wtedy gwałtowną fascynację pisarzem i podróżnikiem Arkadym Fiedlerem. Marzyła o namiętnej miłości, czekała na nią. Romans z Fiedlerem był krótki. Możliwe, że od niego zaraziła się chorobą weneryczną, która ujawniła się w czasie wojny.
Okupację spędziła w Krakowie, dlatego los oszczędził jej widoku zagłady domu i całego miasta, jak to dotknęło tysiące warszawiaków. Nadal rysowała, niestety powielając dawne pomysły. Sztuka była dla niej ucieczką od koszmaru wojny.

Gdy do Krakowa wkroczyli Rosjanie, Zofia Stryjeńska podjęła decyzję o wyjeździe z Polski. Nie chciała żyć w komunistycznym kraju. Jednak bała się zmiany miejsca. Kilka razy oddawała kupione już bilety. Wreszcie wyjechała jednym z ostatnich pociągów. Po długich perypetiach dotarła do Szwajcarii, gdzie była już córka a potem trafili też synowie. Pozostała na Zachodzie. Mieszkała w Belgii, Francji i Szwajcarii. Usiłowała wyjechać do USA i ubiegała się o pomoc Fundacji Kościuszkowskiej. Niestety Rada Nadzorcza Fundacji odmówiła.
Odczuwała niepokój o los kraju. Nie umiała żyć na Zachodzie. Była uczuciowo związana z Polską i polską kulturą. „Jej dom — stracony — to była Polska” — napisał jej syn, Jan. Żyła w biedzie, chociaż syn Jan proponował, że kupi od niej jakiś obraz. Odmawiała. Miała ulubioną kawiarenkę Eaux–Vives w Genewie, gdzie piła kawę i czasem przyjmować gości.
W Polsce eksploatowano dorobek Zofii Stryjeńskiej, wydając na pocztówkach reprodukcje jej obrazów i nie płacąc artystce honorariów. Zmarła w zapomnieniu 30 lat temu. Badaczka życia i twórczości artystki, Maria Grońska podała, że stało się to w lutym 1974 roku. Encyklopedie i opracowania informują, że Stryjeńska umarła w 1976 roku. Jej grób znajduje się na cmentarzu Chenebourg w Genewie.

Dziś widać, jak wiele świeżości wprowadziła do polskiej sztuki. Jej obrazy tchną ogromną żywiołowością, radością istnienia. Barwy były często bardzo ostre i kontrastowo zestawiono — jak w sztuce ludowej. Na myśl przychodzą słowa Ireny Krzywickiej, która stwierdziła, że istotą malarstwa Zofii Stryjeńskiej jest „ruch, żywioł, ciała spęczniałe od krwi i mleka...” Dzieła artystki były też pełne ciepła i miłości, chociaż jej tak mało w swym życiu zaznała.



 —› Litografie i ilustracje Zofii Stryjeńskiej



 <– Spis treści numeru