PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 44


Justyna Tomalak

Iran — „gościnność ponad wszystko”. Zapiski z podróży.



„Tak bardzo kocham Iran, że gdybym tam był, złożyłbym pocałunek w miejscu, w którym rosło moje bliźniacze drzewko, poszedłbym przytulić na placu twarz do kafelkowej mozaiki meczetu Lotfullaha...”


Współczesne opowiadania irańskie



Iran — kraj Ariów. Ta nazwa pachnie egzotycznymi przyprawami, szeleści paciorkami muzułmańskiego różańca. Niestety, kojarzy się także z łamaniem praw kobiet. Wyruszam więc w podróż nieco spięta, czujna, toczę wewnętrzną walkę z lękami niedoświadczonej kobiety z Europy Środkowej. Pakuję do plecaka chustę, długie, workowate koszule w stylu „stracha na wróble” i ruszam w drogę...

Pierwsze kroki. Kiedy wysiadam z turystycznego autokaru na granicy turecko– irańskiej, czuję spokój i ożywczy wiatr na twarzy. W tureckim pasie kontrolnym wszędzie „straszy” portret Atatüurka z marsową miną, z krzaczastymi brwiami hrabiego Draculi. Ten ojciec narodu wyznający agresywną ideologię przyczynił się do zbudowania świeckiego państwa. Niestety przy okazji brutalnie usunął ślady wysoko rozwiniętej kultury islamu w latach 20– tych XX w. Wchodząc do części irańskiej, poprawiam niesforną chustę na głowie. Inne wartości, inny świat. Czystość, szarmancki gest, nie ma oszustw przy opłatach za wizy. Na ścianach portrety imama Chomeiniego, poważnego i dostojnego mężczyzny, całego w bieli. Irańscy strażnicy nie są tak posępni jak ich duchowy mistrz. Uśmiechają się szczodrze jak perski szach Abbas do hinduskiego króla. „Skąd...z Lachestanu? To świetnie, witamy! Jesteś z mężem! Niech Allah da Wam dużo dzieci!”.

Barwy. Po tureckim „jarmarku kolorów” i gąszczu „ krzykliwych” szyldów — Islamska Republika Iranu wita mnie pastelowymi barwami. Ze swoimi piaskowymi budowlami przetykanymi błękitem i turkusem — ten kraj wydaje się przyjazny dla oka. Patrzy się na wszystko jakby oczami człowieka z karawany. Ten przyzwyczaił się już do surowości pustynnego krajobrazu. Zmęczona ciekawskimi spojrzeniami postanawiam upodobnić się do miejscowych. Zrzucam z siebie resztki europejskiego wyglądu. W kupionym na bazarze letnim beżowym płaszczu (hedżabie) i nieodłącznej chustce przemieniam się po trosze w Irankę. Jakaś kobieta przed meczetem bierze mnie za swojaczkę i pyta o coś w farsi. Irański strój nie jest moim więziennym pancerzem. „Więzieniem” okazują się niektóre społeczne zasady. W pewnych sytuacjach kobietom nie wolno dotykać Koranu, wychodzić z domu bez asysty. Wciąż boli mnie to, że tylko młodzi, dalecy od tradycji mężczyźni podają mi na powitanie rękę. Dla innych jestem cudzą żoną, zwykły uścisk dłoni jest niemożliwy.

Smutek szyitów. Iran kryje w sobie wiele kontrastów. Kamienista pustynia graniczy z porośniętą palmami oazą, zadomowiona w sklepach coca– cola „kłóci się” z powszechną niechęcią do amerykanizacji życia, a nawoływania handlarzy z bazaru „souku” płynnie przechodzą w zawodzenia muezina z pobliskiego meczetu. Szyicki smutek ujawnia się nagle na twarzach wesołych, z natury pogodnych Persów. Pierwsze spotkanie z szyizmem też pozostawia we mnie cień smutku. Kiedy snuję się ulicami Tabrizu, dostrzegam mrowie ludzi i czarne flagi, „żałobne” transparenty. Głos w megafonie krztusi się od płaczu. Święto Fatimy — wspomnienie córki Proroka. Nic nie rozumiem, ale mimowolnie zaczynam mówić szeptem.

Panująca religia szyizm (szyja czyli stronnictwo Alego) — przypominam sobie notatki R. Kapuścińskiego — jest religią rozpamiętywania straty, przeczuwanego końca świata i nadziei na przyjście dwunastego imama. Nie uczestniczę w święcie Aszura, bo trzeba trafić na odpowiedni czas i miejsce. Domyślam się jednak, że przebieg uroczystości jest dla widza bardziej wstrząsający niż najlepiej „odegrana” Droga Krzyżowa w polskiej wsi. Szyiccy wierni biją się w pierś i okaleczają długimi nożami, by naśladować męczeństwo Husajna, syna Alego, w bitwie pod Karbalą. Wydłubane oko takiego „Szaleńca Bożego” jest chlubną oznaką wiary. Rodzice zachęcają dzieci do aktów okaleczenia. Im dłużej o tym myślę, tym mniej czuję się szyitką. Zamykam oczy i recytuję radosne strofy Pochwały Stworzenia wg św. Franciszka. W rozżarzonym słońcem i „ pobożnością” mieszkańców Yazdzie oglądam z kolei olbrzymią drewnianą konstrukcję w kształcie szkatułki. To monstrum stoi na placu, uruchamiane jest w czasie procesji. „Patrz! To grobowiec dla szczątków ciała Husajna (niech będzie pochwalone imię Jego!)” — krzyczy w zapale recepcjonista siedzący z nami na dachu herbaciarni. Patrzę na gigantyczną szkatułkę i wracam myślą do „świętego czasu”. Ci ludzie tutaj podobni są do pierwszych chrześcijan. Żyją tak jakby sami byli świadkami niedawnych wydarzeń biblijnych.

Ręczna robota ciągle w cenie. Jestem już drugi raz w Iranie. Oglądam fotografię sprzed roku, wspominam twarze przyjaciół... Na zdjęciu lepkie od słońca popołudnie w Isfahanie. Przed sklepem „Alladyn” w cieniu małego daszku siedzą opaleni mężczyźni, rozmawiają i piją czaj. W tle uśmiecha się sprzedawca dywanów pan Arya, biznesmen, poliglota i przewodnik dla turystów w jednej osobie. Sierpień 2003. Ponownie razem z mężem wpadamy na pogawędkę i herbatę do „Alladyna”. Mamy widok na nieśpiesznych przechodniów na placu Chomeiniego. W krużgankach placu ręcznie wytwarzane puzderka z kości słoniowej, kurdyjskie buty z zakręconymi czubkami, miedziane dzbany, malowane w pawie oka obrusy „ czekają” na swego nabywcę. Z głębi, z rzemieślniczych warsztatów dobiega stukot młoteczków. Nie powstaje tu jeszcze fabryczny kicz.

W gościnie. Irańczycy są bardzo gościnni. Nieomal rywalizują ze sobą w konkursie: kto lepiej ugości cudzoziemca. Po gorących pozdrowieniach na ulicy „hello, welcome” (niezależnie od tego, z jakiego kraju jesteś) zapraszają turystę do domu, narażając się niekiedy na wścibskie pytania Tajnej Policji. Gościnność szczodra, ponad miarę nie płynie tu wyłącznie z nakazów religijnych. Jest czymś więcej — potrzebą serca, otwarciem się na przybyszów, wielowiekową tradycją.

Wieczorem mamy okazję odnowić przyjaźń z dwiema irańskimi siostrami. Po raz pierwszy gościmy w prywatnym irańskim domu. Oczywiście, Irańczycy w myśl starego perskiego przysłowia „nie pokazują obcym drogi do domu ukochanej” ani drogi do haremu (wewnętrznej części domu — dla kobiet). Ujawniają natomiast inne intymne sekrety. W domowym zaciszu córki gospodarza zrzucają wreszcie chusty, czadory i hedżaby, obsługują nas swobodnie i wesoło. „Jak wygląda polski ślub? Czy zakochani Polacy spotykają się w obecności osoby trzeciej?” — pytają mnie na przemian Azar i Elham. O czym marzą te skromne, pięknookie dziewczyny? Uśmiechają się nieśmiało i mówią, że chciałby mieć dobrego męża, który pozwoli im studiować, pracować. Przynosimy w podarunku papeterie i polskie monety. Radość jest wielka. Nietaktem byłyby warszawskie pocztówki z półnagą Syrenką.

Eleganckie, europejskie krzesła „idą w kąt”, kiedy nadchodzi godzina uczty. Pani domu rozpościera na dywanie obrus i rozstawia potrawy. Abgusztu (zupa z baraniną) nie bierzemy do ust, już wiemy, że to nie nasz przysmak. „Kuszą” nas pieczone bakłażany, zupa z cieciorki i galaretka z owoców. Te wrażenia smakowe są warte strof Hafeza, który sławił „ogniste rubiny winnych gron”. Irańczycy — dawniej nomadowie — biesiadują na ziemi od zawsze. Kiedy idą na piknik, zabierają ze sobą roboczy, mniej kunsztowny dywan. Co pobożniejsi biorą w plener także drugi dywan, modlitewny z niszą mihrabu wskazującego kierunek Mekki.

Naturalne piękno i wdzięk. Piękno jest czymś, do czego Irańczycy przywiązują wielką wagę. Kobieta spodziewająca się dziecka musi przebywać w pięknym domu — to wpłynie korzystnie na potomka. Co ważniejsze, piękno nie mieszka w „napowietrznych pałacach”, ono jest obecne w konkretnych wytworach ludzkich rąk, tu i teraz. Piękne rzeźby, pałace, sadzawki, minarety tworzą obietnicę przyszłego raju dla pobożnych. W Isfahanie wchodzimy do pałacu czterdziestu kolumn. Piękno ociera się tu o tragizm historii. Freski z pałacowych pawilonów ledwie zostały ocalone. Afgańscy najeźdźcy dostrzegli w tancerce podającej czaszę wina „grzeszną ekstrawagancję” i planowali malowidła zniszczyć.

Piękne są także dywany, po których się stąpa, na których się klęczy i pada na twarz przy modlitwie. Jeśli chodzi o mój gust, wolę dywany wiejskie, bardziej „zgrzebne”, jaskrawe w kolorach, pełne „naiwnej” geometrii. Dywany miejskie, jedwabne, o skomplikowanym wzorze nie mają już tego uroku, choć były kiedyś cenione na dworach (nasz król Sobieski wysyłał po nie do Persji ormiańskiego kupca). Decyduję się na zakup małego wiejskiego dywanu, z rysunkiem kobiety wyciągającej ramiona ku niebu. Może inni turyści też kupią takie pamiątki. Wesprą w ten sposób żyjące w biedzie górskie plemiona, utrzymujące się z wyrobu własnych dywanów.

Ciekawostką jest obecność polskich kobiet w Iranie. Po tułaczce w czasie II wojny światowej dotarły aż tutaj i odnalazły swoją drugą ojczyznę. Dziś, kiedy oglądam na Zamku Królewskim dywan z rajskimi ptakami utkany przez polskie uczennice Szkoły Dywaniarskiej w Isfahanie, łza kręci mi się w oku. Iran na zawsze pozostanie w mojej głowie i w moim sercu. Insz Allah (jak Bóg da) jeszcze tam wrócę.



 <– Spis treści numeru