„Tak bardzo kocham Iran, że gdybym tam był, złożyłbym pocałunek w miejscu, w którym rosło moje bliźniacze drzewko, poszedłbym przytulić na placu twarz do kafelkowej mozaiki meczetu Lotfullaha...”
Współczesne opowiadania irańskie
Iran — kraj Ariów. Ta nazwa pachnie egzotycznymi przyprawami,
szeleści paciorkami muzułmańskiego różańca. Niestety, kojarzy się
także z łamaniem praw kobiet. Wyruszam więc w podróż nieco spięta,
czujna, toczę wewnętrzną walkę z lękami niedoświadczonej kobiety
z Europy Środkowej. Pakuję do plecaka chustę, długie, workowate
koszule w stylu „stracha na wróble” i ruszam w drogę...
Pierwsze kroki. Kiedy wysiadam z turystycznego autokaru
na granicy turecko– irańskiej, czuję spokój i ożywczy wiatr na
twarzy. W tureckim pasie kontrolnym wszędzie „straszy” portret
Atatüurka z marsową miną, z krzaczastymi brwiami hrabiego Draculi.
Ten ojciec narodu wyznający agresywną ideologię przyczynił się do
zbudowania świeckiego państwa. Niestety przy okazji brutalnie usunął
ślady wysoko rozwiniętej kultury islamu w latach 20– tych XX w.
Wchodząc do części irańskiej, poprawiam niesforną chustę na głowie.
Inne wartości, inny świat. Czystość, szarmancki gest, nie ma oszustw
przy opłatach za wizy. Na ścianach portrety imama Chomeiniego,
poważnego i dostojnego mężczyzny, całego w bieli. Irańscy strażnicy
nie są tak posępni jak ich duchowy mistrz. Uśmiechają się szczodrze
jak perski szach Abbas do hinduskiego króla. „Skąd...z Lachestanu?
To świetnie, witamy! Jesteś z mężem! Niech Allah da Wam dużo
dzieci!”.
Barwy. Po tureckim „jarmarku kolorów” i gąszczu „
krzykliwych” szyldów — Islamska Republika Iranu wita mnie
pastelowymi barwami. Ze swoimi piaskowymi budowlami
przetykanymi błękitem i turkusem — ten kraj wydaje się przyjazny dla
oka. Patrzy się na wszystko jakby oczami człowieka z karawany. Ten
przyzwyczaił się już do surowości pustynnego krajobrazu. Zmęczona
ciekawskimi spojrzeniami postanawiam upodobnić się do miejscowych.
Zrzucam z siebie resztki europejskiego wyglądu. W kupionym na
bazarze letnim beżowym płaszczu (hedżabie) i nieodłącznej chustce
przemieniam się po trosze w Irankę. Jakaś kobieta przed meczetem
bierze mnie za swojaczkę i pyta o coś w farsi. Irański strój nie jest
moim więziennym pancerzem. „Więzieniem” okazują się niektóre
społeczne zasady. W pewnych sytuacjach kobietom nie wolno dotykać
Koranu, wychodzić z domu bez asysty. Wciąż boli mnie to, że tylko
młodzi, dalecy od tradycji mężczyźni podają mi na powitanie rękę. Dla
innych jestem cudzą żoną, zwykły uścisk dłoni jest niemożliwy.
Smutek szyitów. Iran kryje w sobie wiele kontrastów.
Kamienista pustynia graniczy z porośniętą palmami oazą, zadomowiona
w sklepach coca– cola „kłóci się” z powszechną niechęcią do
amerykanizacji życia, a nawoływania handlarzy z bazaru „souku”
płynnie przechodzą w zawodzenia muezina z pobliskiego meczetu.
Szyicki smutek ujawnia się nagle na twarzach wesołych, z natury
pogodnych Persów. Pierwsze spotkanie z szyizmem też pozostawia we
mnie cień smutku. Kiedy snuję się ulicami Tabrizu, dostrzegam
mrowie ludzi i czarne flagi, „żałobne” transparenty. Głos
w megafonie krztusi się od płaczu. Święto Fatimy — wspomnienie córki
Proroka. Nic nie rozumiem, ale mimowolnie zaczynam mówić
szeptem.
Panująca religia szyizm (szyja czyli stronnictwo Alego) —
przypominam sobie notatki R. Kapuścińskiego — jest religią
rozpamiętywania straty, przeczuwanego końca świata i nadziei na
przyjście dwunastego imama. Nie uczestniczę w święcie Aszura, bo
trzeba trafić na odpowiedni czas i miejsce. Domyślam się jednak, że
przebieg uroczystości jest dla widza bardziej wstrząsający niż najlepiej
„odegrana” Droga Krzyżowa w polskiej wsi. Szyiccy wierni biją się
w pierś i okaleczają długimi nożami, by naśladować męczeństwo
Husajna, syna Alego, w bitwie pod Karbalą. Wydłubane oko takiego
„Szaleńca Bożego” jest chlubną oznaką wiary. Rodzice zachęcają
dzieci do aktów okaleczenia. Im dłużej o tym myślę, tym mniej czuję
się szyitką. Zamykam oczy i recytuję radosne strofy Pochwały
Stworzenia wg św. Franciszka. W rozżarzonym słońcem i „
pobożnością” mieszkańców Yazdzie oglądam z kolei olbrzymią
drewnianą konstrukcję w kształcie szkatułki. To monstrum stoi na
placu, uruchamiane jest w czasie procesji. „Patrz! To grobowiec dla
szczątków ciała Husajna (niech będzie pochwalone imię Jego!)” —
krzyczy w zapale recepcjonista siedzący z nami na dachu herbaciarni.
Patrzę na gigantyczną szkatułkę i wracam myślą do „świętego czasu”.
Ci ludzie tutaj podobni są do pierwszych chrześcijan. Żyją tak jakby
sami byli świadkami niedawnych wydarzeń biblijnych.
Ręczna robota ciągle w cenie. Jestem już drugi raz
w Iranie. Oglądam fotografię sprzed roku, wspominam twarze
przyjaciół... Na zdjęciu lepkie od słońca popołudnie w Isfahanie. Przed
sklepem „Alladyn” w cieniu małego daszku siedzą opaleni
mężczyźni, rozmawiają i piją czaj. W tle uśmiecha się sprzedawca
dywanów pan Arya, biznesmen, poliglota i przewodnik dla turystów
w jednej osobie. Sierpień 2003. Ponownie razem z mężem wpadamy na
pogawędkę i herbatę do „Alladyna”. Mamy widok na nieśpiesznych
przechodniów na placu Chomeiniego. W krużgankach placu ręcznie
wytwarzane puzderka z kości słoniowej, kurdyjskie buty z zakręconymi
czubkami, miedziane dzbany, malowane w pawie oka obrusy „
czekają” na swego nabywcę. Z głębi, z rzemieślniczych warsztatów
dobiega stukot młoteczków. Nie powstaje tu jeszcze fabryczny kicz.
W gościnie. Irańczycy są bardzo gościnni. Nieomal
rywalizują ze sobą w konkursie: kto lepiej ugości cudzoziemca. Po
gorących pozdrowieniach na ulicy „hello, welcome” (niezależnie od
tego, z jakiego kraju jesteś) zapraszają turystę do domu, narażając się
niekiedy na wścibskie pytania Tajnej Policji. Gościnność szczodra,
ponad miarę nie płynie tu wyłącznie z nakazów religijnych. Jest czymś
więcej — potrzebą serca, otwarciem się na przybyszów, wielowiekową
tradycją.
Wieczorem mamy okazję odnowić przyjaźń z dwiema irańskimi
siostrami. Po raz pierwszy gościmy w prywatnym irańskim domu.
Oczywiście, Irańczycy w myśl starego perskiego przysłowia „nie
pokazują obcym drogi do domu ukochanej” ani drogi do haremu
(wewnętrznej części domu — dla kobiet). Ujawniają natomiast inne
intymne sekrety. W domowym zaciszu córki gospodarza zrzucają
wreszcie chusty, czadory i hedżaby, obsługują nas swobodnie i wesoło.
„Jak wygląda polski ślub? Czy zakochani Polacy spotykają się
w obecności osoby trzeciej?” — pytają mnie na przemian Azar i Elham.
O czym marzą te skromne, pięknookie dziewczyny? Uśmiechają się
nieśmiało i mówią, że chciałby mieć dobrego męża, który pozwoli im
studiować, pracować. Przynosimy w podarunku papeterie i polskie
monety. Radość jest wielka. Nietaktem byłyby warszawskie pocztówki
z półnagą Syrenką.
Eleganckie, europejskie krzesła „idą w kąt”, kiedy nadchodzi
godzina uczty. Pani domu rozpościera na dywanie obrus i rozstawia
potrawy. Abgusztu (zupa z baraniną) nie bierzemy do ust, już wiemy,
że to nie nasz przysmak. „Kuszą” nas pieczone bakłażany, zupa
z cieciorki i galaretka z owoców. Te wrażenia smakowe są warte strof
Hafeza, który sławił „ogniste rubiny winnych gron”. Irańczycy —
dawniej nomadowie — biesiadują na ziemi od zawsze. Kiedy idą na
piknik, zabierają ze sobą roboczy, mniej kunsztowny dywan. Co
pobożniejsi biorą w plener także drugi dywan, modlitewny z niszą
mihrabu wskazującego kierunek Mekki.
Naturalne piękno i wdzięk. Piękno jest czymś, do czego
Irańczycy przywiązują wielką wagę. Kobieta spodziewająca się dziecka
musi przebywać w pięknym domu — to wpłynie korzystnie na potomka.
Co ważniejsze, piękno nie mieszka w „napowietrznych pałacach”,
ono jest obecne w konkretnych wytworach ludzkich rąk, tu i teraz.
Piękne rzeźby, pałace, sadzawki, minarety tworzą obietnicę przyszłego
raju dla pobożnych. W Isfahanie wchodzimy do pałacu czterdziestu
kolumn. Piękno ociera się tu o tragizm historii. Freski z pałacowych
pawilonów ledwie zostały ocalone. Afgańscy najeźdźcy dostrzegli
w tancerce podającej czaszę wina „grzeszną ekstrawagancję”
i planowali malowidła zniszczyć.
Piękne są także dywany, po których się stąpa, na których się
klęczy i pada na twarz przy modlitwie. Jeśli chodzi o mój gust, wolę
dywany wiejskie, bardziej „zgrzebne”, jaskrawe w kolorach, pełne
„naiwnej” geometrii. Dywany miejskie, jedwabne,
o skomplikowanym wzorze nie mają już tego uroku, choć były kiedyś
cenione na dworach (nasz król Sobieski wysyłał po nie do Persji
ormiańskiego kupca). Decyduję się na zakup małego wiejskiego
dywanu, z rysunkiem kobiety wyciągającej ramiona ku niebu. Może
inni turyści też kupią takie pamiątki. Wesprą w ten sposób żyjące
w biedzie górskie plemiona, utrzymujące się z wyrobu własnych
dywanów.
Ciekawostką jest obecność polskich kobiet w Iranie. Po tułaczce
w czasie II wojny światowej dotarły aż tutaj i odnalazły swoją drugą
ojczyznę. Dziś, kiedy oglądam na Zamku Królewskim dywan
z rajskimi ptakami utkany przez polskie uczennice Szkoły Dywaniarskiej
w Isfahanie, łza kręci mi się w oku. Iran na zawsze pozostanie w mojej
głowie i w moim sercu. Insz Allah (jak Bóg da) jeszcze tam wrócę.