PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 44


Anna Piotrowska

Zbylut, jakiego zapamiętam




Kiedy umiera człowiek, którego się wiele lat znało, zwłaszcza jeśli jest to twórca o niezwykłej, fascynującej osobowości, zjawia się naturalna potrzeba, żeby go określić, ujednoznacznić jego obraz.

Chciałabym oprzeć się tej pokusie, świadoma, jak bardzo Zbylut Grzywacz był postacią wielowymiarową, zmienną, poszukującą, także pełną sprzecznych dążeń w swojej sztuce. Istnieje szereg tekstów, przybliżających jego twórczość, on sam też w licznych publikacjach formułował swoje poglądy artystyczne, analizował, tłumaczył własne prace. Chciałabym więc raczej poprzestać na wskazaniu kilku powodów, które w moim przekonaniu czynią go niezwykłym człowiekiem i wyjątkowym artystą.

Śnieg — powtarzał wielokrotnie Zbylut — jest oszustwem, powleka nieskazitelną bielą wszystkie brudy ziemi, mami pozorami piękna. Pamiętajmy o tym, co jest pod śniegiem.

W całej swojej twórczości, w publikacjach na temat sztuki i roli artysty, w rozmowach z przyjaciółmi zawsze domagał się prawdy, można powiedzieć tropił prawdę, nieufny wobec jakichkolwiek jej pozorów. Podejrzliwie odnosił się do piękna, do stereotypów urody, szlachetności i wzniosłości, do wszelkich stereotypów.

Od pierwszych, młodzieńczych deklaracji — „po jednej stronie tylko prawda, po drugiej tylko piękno” i „wszystko, co piękne zasłania obraz prawdy”, od takiej postawy narzucającej artyście obowiązek „ nie upiększania rzeczywistości, ale jej obnażania” dystansował się Zbylut w późnym okresie swojej twórczości. „Dawnymi laty — pisał w odpowiedzi na ankietę Znaku „Prawda i piękno” — szukałem zaprzeczeń wobec tego, co domaga się zaprzeczenia. W tej chwili sytuacja jest odwrotna: chciałbym się wtopić, winkrustować w świat, który wreszcie mi się podoba.” Pomimo wyrzeczenia się skrajności w sądach o sztuce, pozostał zawsze wierny odczuciu, że rzeczywiste piękno może ujawnić się tylko w postrzeganiu egzystencjalnej strony świata. Więcej — nosicielem tej prawdy, jej głównym medium jest ludzkie ciało. Malując, rysując, rzeźbiąc ciała artysta starał się dotrzeć do ich wiarygodnego piękna. Wizerunki swoich modeli poddaje rozmaitym, chciałoby się powiedzieć — demaskatorskim zabiegom: ubiera je w tandetne stroje lub rozbiera, pokazuje nagie torsy o skórze często postarzałej, zniszczonej, ucieka się nawet do zabiegu odsłonięcia, niby w atlasie anatomicznym, wnętrza człowieka: naczyń krwionośnych, mięśni, kości. W łonie wiotkiej, przesyconej światłem postaci kobiecej, nieoczekiwanie zarysowuje się kształt czaszki (cykl” Orantki”), przywołanie śmierci, tam gdzie winno rodzić się życie. Kobieta — główny motyw ikonograficzny tego malarstwa, pojawia się w rozmaitych wcieleniach, jako uosobienie młodzieńczej urody, jako istota upokorzona, odrzucona (cykl” Opuszczone”), jako wyzwanie rzucone religijnej obłudzie (Tryptyk „Przyjdź precz”). Stanowi ironiczny, gorzki zarazem komentarz do mitologicznych i symbolicznych przedstawień („Porwanie Europy”, „Szał uniesień” według Podkowińskiego”).

Przysłowiowe piękno kobiecego ciała wydaje się być dla artysty zachętą do nieustannych prowokacji. Wielki, namalowany w połowie lat 80. obraz „Kolejka. Siedem etapów z życia kobiety” pokazuje ginięcie owego piękna wraz z upływem życia. Spoza przestrzeni obrazu, jak na obrotowej scenie, wyłania się ku nam postać nagiej dziewczynki, przed którą widzimy kolejno coraz starsze i bardziej zniszczone kobiece ciała. Ostatnie z nich zamyka pochód, odwrócone jest do nas plecami. Podkreślając trywialność tej karuzeli przemijania, artysta nie epatuje nas jednak szyderstwem, skłania raczej do współczucia.

Ostrość postrzegania świata, bezkompromisowość, nie odbierały Zbylutowi nigdy wrażliwości na innych ludzi. Jego postawa była całkowitym zaprzeczeniem maksymy „amicus Plato, sed magis amica veritas”; namiętny poszukiwacz prawdy w decydujących momentach wybierał przyjaźń. Doświadczał rozdarcia między potrzebą mówienia prawdy i poczuciem winy, że rani odbiorcę. „Przecież to, co maluję, jest okropne — mówił w nagranej w latach 80. rozmowie — jest przygnębiające, smutne i na to się niechętnie patrzy”. I opowiadał historię o dziewczynie z astmą, która wabiła kury, a kiedy przybiegły, wydawała świszczący jęk i kury uciekały. „Coś z tego — dodawał Zbylut — jest w moim malowaniu; takie wabienie: chodźcie, tutaj się mówi o bardzo ważnych sprawach, bardzo was wszystkich dotyczących — a potem się rozlega taki jęk, że wszyscy się płoszą.”

Potrzeba opowiadania się „po stronie prawdy” zmuszała też artystę do rozstrzygnięć między wiernym obrazem rzeczywistości i perfekcją artystycznego warsztatu. Odrzucał akademicką poprawność z jej postulatem dobrego smaku artystycznego — „ja miałem zły”, zastrzegał. Ale odrzucał też przypadkowe deformacje w obrazie, maskowanie ułomności warsztatowych, pozory swobody, udawany automatyzm ręki. Oskarżał się o to, że — obdarzony sprawnością manualną, łatwością budowania formy — sprzeniewierza się, być może, prawdzie dzieła.

W ostatnich swoich pracach udzielił sobie jakby rozgrzeszenia, wyzwolił się z — towarzyszącego całej jego twórczości — poczucia winy. Malując w tym okresie, mówił pełnym głosem, bez skrępowania dawał wyraz emocjom. Tworzył akty kobiece i męskie przedstawiane we fragmentach, w sytuacjach intymnych, drastycznych nawet, uchwycone niby migawką aparatu fotograficznego w gwałtownym ruchu, to znów statyczne, opisane światłem lub zagłębione w mroku. Pojawia się też motyw drzewa, zobrazowany w całym swoim wspaniałym dostojeństwie, niby pomnik wiecznej natury.

Od młodzieńczych deklaracji artystycznych, związanych z uczestnictwem w grupie „Wprost”, deklaracji wypowiadania się sztuką o życiu wprost właśnie, bez kamuflażu i kokieterii, poprzez „ brzydkie”, tragiczne obrazy– świadectwa ludzkiego losu z lat 80., przez okres fascynacji światem minerałów i skamielin (natura — źródło niezafałszowanego piękna) artysta przeszedł drogę, która doprowadziła go do uznania wolności tworzenia i prawdy, jako wartości tożsamych. Zdawał sobie jednocześnie sprawę z ograniczenia tej wolności, z bariery między wyobraźnią i spełnieniem dzieła.

W swoich pracach cytował niejednokrotnie obrazy w obrazach, przedstawione w różnej konwencji i rozmaitych technikach. Jest wśród nich jeden z najwcześniejszych, potraktowany trochę jak żart, trochę jak wyznanie: na płaszczyźnie płótna Zbylut maluje Zbyluta, który maluje Zbyluta, który maluje Zbyluta, który ...



 <– Spis treści numeru