Kiedy umiera człowiek, którego się wiele lat znało, zwłaszcza jeśli jest
to twórca o niezwykłej, fascynującej osobowości, zjawia się naturalna
potrzeba, żeby go określić, ujednoznacznić jego obraz.
Chciałabym oprzeć się tej pokusie, świadoma, jak bardzo Zbylut
Grzywacz był postacią wielowymiarową, zmienną, poszukującą, także
pełną sprzecznych dążeń w swojej sztuce. Istnieje szereg tekstów,
przybliżających jego twórczość, on sam też w licznych publikacjach
formułował swoje poglądy artystyczne, analizował, tłumaczył własne
prace. Chciałabym więc raczej poprzestać na wskazaniu kilku powodów,
które w moim przekonaniu czynią go niezwykłym człowiekiem
i wyjątkowym artystą.
Śnieg — powtarzał wielokrotnie Zbylut — jest oszustwem, powleka
nieskazitelną bielą wszystkie brudy ziemi, mami pozorami piękna.
Pamiętajmy o tym, co jest pod śniegiem.
W całej swojej twórczości, w publikacjach na temat sztuki i roli
artysty, w rozmowach z przyjaciółmi zawsze domagał się prawdy,
można powiedzieć tropił prawdę, nieufny wobec jakichkolwiek jej
pozorów. Podejrzliwie odnosił się do piękna, do stereotypów urody,
szlachetności i wzniosłości, do wszelkich stereotypów.
Od pierwszych, młodzieńczych deklaracji — „po jednej stronie tylko
prawda, po drugiej tylko piękno” i „wszystko, co piękne zasłania
obraz prawdy”, od takiej postawy narzucającej artyście obowiązek „
nie upiększania rzeczywistości, ale jej obnażania” dystansował się
Zbylut w późnym okresie swojej twórczości. „Dawnymi laty — pisał
w odpowiedzi na ankietę Znaku „Prawda i piękno” — szukałem
zaprzeczeń wobec tego, co domaga się zaprzeczenia. W tej chwili
sytuacja jest odwrotna: chciałbym się wtopić, winkrustować w świat,
który wreszcie mi się podoba.” Pomimo wyrzeczenia się skrajności
w sądach o sztuce, pozostał zawsze wierny odczuciu, że rzeczywiste
piękno może ujawnić się tylko w postrzeganiu egzystencjalnej strony
świata. Więcej — nosicielem tej prawdy, jej głównym medium jest
ludzkie ciało. Malując, rysując, rzeźbiąc ciała artysta starał się dotrzeć
do ich wiarygodnego piękna. Wizerunki swoich modeli poddaje
rozmaitym, chciałoby się powiedzieć — demaskatorskim zabiegom:
ubiera je w tandetne stroje lub rozbiera, pokazuje nagie torsy o skórze
często postarzałej, zniszczonej, ucieka się nawet do zabiegu
odsłonięcia, niby w atlasie anatomicznym, wnętrza człowieka: naczyń
krwionośnych, mięśni, kości. W łonie wiotkiej, przesyconej światłem
postaci kobiecej, nieoczekiwanie zarysowuje się kształt czaszki (cykl”
Orantki”), przywołanie śmierci, tam gdzie winno rodzić się życie.
Kobieta — główny motyw ikonograficzny tego malarstwa, pojawia się
w rozmaitych wcieleniach, jako uosobienie młodzieńczej urody, jako
istota upokorzona, odrzucona (cykl” Opuszczone”), jako wyzwanie
rzucone religijnej obłudzie (Tryptyk „Przyjdź precz”). Stanowi
ironiczny, gorzki zarazem komentarz do mitologicznych
i symbolicznych przedstawień („Porwanie Europy”, „Szał uniesień”
według Podkowińskiego”).
Przysłowiowe piękno kobiecego ciała wydaje się być dla artysty
zachętą do nieustannych prowokacji. Wielki, namalowany w połowie
lat 80. obraz „Kolejka. Siedem etapów z życia kobiety” pokazuje
ginięcie owego piękna wraz z upływem życia. Spoza przestrzeni
obrazu, jak na obrotowej scenie, wyłania się ku nam postać nagiej
dziewczynki, przed którą widzimy kolejno coraz starsze i bardziej
zniszczone kobiece ciała. Ostatnie z nich zamyka pochód, odwrócone jest
do nas plecami. Podkreślając trywialność tej karuzeli przemijania,
artysta nie epatuje nas jednak szyderstwem, skłania raczej do
współczucia.
Ostrość postrzegania świata, bezkompromisowość, nie odbierały
Zbylutowi nigdy wrażliwości na innych ludzi. Jego postawa była
całkowitym zaprzeczeniem maksymy „amicus Plato, sed magis
amica veritas”; namiętny poszukiwacz prawdy w decydujących
momentach wybierał przyjaźń. Doświadczał rozdarcia między potrzebą
mówienia prawdy i poczuciem winy, że rani odbiorcę. „Przecież to,
co maluję, jest okropne — mówił w nagranej w latach 80. rozmowie —
jest przygnębiające, smutne i na to się niechętnie patrzy”. I opowiadał
historię o dziewczynie z astmą, która wabiła kury, a kiedy przybiegły,
wydawała świszczący jęk i kury uciekały. „Coś z tego — dodawał
Zbylut — jest w moim malowaniu; takie wabienie: chodźcie, tutaj się
mówi o bardzo ważnych sprawach, bardzo was wszystkich dotyczących
— a potem się rozlega taki jęk, że wszyscy się płoszą.”
Potrzeba opowiadania się „po stronie prawdy” zmuszała też artystę
do rozstrzygnięć między wiernym obrazem rzeczywistości i perfekcją
artystycznego warsztatu. Odrzucał akademicką poprawność z jej
postulatem dobrego smaku artystycznego — „ja miałem zły”,
zastrzegał. Ale odrzucał też przypadkowe deformacje w obrazie,
maskowanie ułomności warsztatowych, pozory swobody, udawany
automatyzm ręki. Oskarżał się o to, że — obdarzony sprawnością
manualną, łatwością budowania formy — sprzeniewierza się, być może,
prawdzie dzieła.
W ostatnich swoich pracach udzielił sobie jakby rozgrzeszenia,
wyzwolił się z — towarzyszącego całej jego twórczości — poczucia
winy. Malując w tym okresie, mówił pełnym głosem, bez skrępowania
dawał wyraz emocjom. Tworzył akty kobiece i męskie przedstawiane
we fragmentach, w sytuacjach intymnych, drastycznych nawet,
uchwycone niby migawką aparatu fotograficznego w gwałtownym
ruchu, to znów statyczne, opisane światłem lub zagłębione w mroku.
Pojawia się też motyw drzewa, zobrazowany w całym swoim
wspaniałym dostojeństwie, niby pomnik wiecznej natury.
Od młodzieńczych deklaracji artystycznych, związanych
z uczestnictwem w grupie „Wprost”, deklaracji wypowiadania się
sztuką o życiu wprost właśnie, bez kamuflażu i kokieterii, poprzez „
brzydkie”, tragiczne obrazy– świadectwa ludzkiego losu z lat 80.,
przez okres fascynacji światem minerałów i skamielin (natura — źródło
niezafałszowanego piękna) artysta przeszedł drogę, która doprowadziła
go do uznania wolności tworzenia i prawdy, jako wartości tożsamych.
Zdawał sobie jednocześnie sprawę z ograniczenia tej wolności,
z bariery między wyobraźnią i spełnieniem dzieła.
W swoich pracach cytował niejednokrotnie obrazy w obrazach,
przedstawione w różnej konwencji i rozmaitych technikach. Jest wśród
nich jeden z najwcześniejszych, potraktowany trochę jak żart, trochę
jak wyznanie: na płaszczyźnie płótna Zbylut maluje Zbyluta, który
maluje Zbyluta, który maluje Zbyluta, który ...