Po lewej stronie wąwozu wznosiło się dzikie, kamieniste zbocze. Kręta
ścieżka wiodła między szarawymi głazami. Opar znad strumienia
przyciemniał barwę wysuszonych za dnia porostów. Nadchodzący świt
zagęszczał szarą mgłę wypełniającą mroczne jary, rysował coraz
wyraźniejszą, coraz grubszą kreską skaliste grzbiety; niebo na
wschodzie różowiało. Należało wyruszyć, krok za krokiem, w stronę
szczytu. Po drugiej stronie znajdowała się żyzna, rozległa dolina.
Żyzna, rozległa dolina. Zapewne rosły tam sady, zieleniały pola
uprawne i pastwiska. Należało więc wyruszyć. Zapewne. Stromą
ścieżką pod górę. Nastała pora.
Opadająca mgła tłumiła szelest liści olch i łopianów rosnących nad
potokiem, wchłaniała ciche poszumy wiatru i plusk wody płynącej
wąskim korytem. W wilgotnym powietrzu czułam nieznaczne, leciutkie
drżenie. Przywodzące na myśl antyczną frazę:
Ah miseram Eurydicen...
To n zamykające westchnienie, sięgające nieprzebytych
otchłani, cichnące wśród rozpraszających się szarości brzasku, ulotne,
teraz właśnie umykało między pniami drzew jak cień nimfy, jak echo
odwiecznego, nie milknącego lamentu. Po drugiej stronie grzbietu, tam,
gdzie promienie słońca swym blaskiem srebrzyły i złociły krople
schnącej rosy, w żyznej, zielonej dolinie śpiewały ptaki.
I niemożliwością było trwać tu i tam, słuchać błąkającej się po
bezdrożach skargi Eurydyki, a jednocześnie doznawać radości
i zachwytu na widok gałęzi obwieszonych dojrzewającym owocem.
Mimo iż pamięć wypełniona wiedzą o ludziach, zwierzętach i roślinach
tak łatwo ukazuje w ramach jednego wyobrażenia oba zbocza tej samej
góry, jednakże w rzeczywistości w żaden sposób nie można tam
przebywać w jednej i tej samej chwili.
Jadowity wąż, który zbudziwszy się gwałtownie, wbił żądło w bosą
stopę Eurydyki, musiał już o wiele wcześniej leżeć na ścieżce, zwinięty
między nagrzanymi słońcem kamieniami, jawny i wyrazisty jak znak
ostrzeżenia, a przecież ukryty podstępnie w barwie swych łusek. Lecz
czy mogła dostrzec tę groźbę, biegnąc na spotkanie z Orfeuszem,
którego głos rozbrzmiewał w jej sercu najpiękniejszymi metaforami,
skoro wiara, nadzieja i miłość wypełniały jej serce bez reszty. Fałdy
przejrzystej, białej sukni Eurydyki układały się rytmicznie jak strofy
wiersza, bieg i wiatr odsłaniały jej smukłe kolana. Jak więc mogła
dojrzeć, spiesząc ku ukochanemu, w którym miejscu nadzieja zrasta się
ze złudzeniem, nie miała czasu, by zadać sobie pytanie, czy wiara
w swej istocie jest budowlą podobną wzniesionej z marmuru świątyni; nie
wątpiła, że teraz właśnie tylko ona, Eurydyka, wie w sposób
doskonały, niezmącony i jedynie prawdziwy, co nazywa się szczęściem
i miłością. A jeżeli, jak powiadają, działo się to w południe, to
przecież w zapachu rozgrzanych letnim upałem ziół z pewnością
można już było wyróżnić nutkę goryczy. Czy mieszkające w drzewach
i potokach towarzyszki Eurydyki wcześniej znały słowa, które za
chwilę miały wypełnić dolinę strumieniami żalu? One pierwsze umiały
wyśpiewać bolesny refren, wnikający echem między załomy skał.
Zapewne też wiedziały, że Eurydyka wprawdzie przekroczyła wrota
śmierci po raz pierwszy, lecz nie ostatni. Jej wiara, nadzieja i miłość
do Orfeusza miały się okazać mniej podatne na erozję niż trzeźwy
instynkt życia. Bardziej trwałe niż potrzeba spokoju. Niezniszczalne jak
ufność ślepca, niezdolnego z natury rzeczy odgadnąć wzrokiem
istnienia muru bądź przepaści, ku którym prowadzi go ścieżka.
Podchodząc w górę skalistym zboczem wąwozu zostawiałam za
plecami zanikające mgły. Różanopalca jutrzenka obejmowała blaskiem
cały krajobraz, szła ku mnie niepowstrzymaną powodzią światłości.
Nie widziałam własnego cienia, który wysnuwał swój domniemany
byt poza moją świadomością. Cóż mnie jednak mógł obchodzić własny
cień! Z ulgą przepłaszałam z myśli owe bliźniacze, chwiejne
i dwuznaczne słowa, z pomocą których człowiek usiłuje zamknąć
w swej głowie, czyli zestalić w raz na zawsze określoną formę — a więc
i treść — różne figlarnie umykające jego rozumieniu sprawy, takie jak
na przykład piękno czy dobro. W miejscu, gdzie ścieżka skręcała
w prawo, widziałam, jak między szarymi skalnymi płytami sunie, w ślad
za swym nieodłącznym towarzyszem, cień wspinającego się ku grani
mężczyzny. Który musiał wyruszyć wcześniej, przede mną. Szedł
pewnie, nie oglądając się za siebie. Czy wiedział lub domyślał się
istnienia owej żyznej doliny po drugiej stronie góry i olśniony obrazem
jej bujnego piękna tam właśnie pragnął dotrzeć? Czy też zmierzał ku
innemu celowi... A może postanowił oddalić się od miejsc lub spraw,
których nie znałam? Zboczem prowadziła tylko jedna ścieżka. Teraz
ja stawiałam na niej stopy, nadeptując stopy własnego cienia,
spowitego, zapewne, w cień mojego ubrania. Czy na włosach mojego
cienia osadzały się szarym, płochliwym nalotem te myśli, które
starałam się zepchnąć z drogi, gdy mi przeszkadzały, gdy stawały się
natrętne, mącąc porządek, celowość i jasność trzeźwych skojarzeń?
Mężczyzna zmierzający ku grani cały czas szedł przed siebie, teraz
na stromiźnie nieco wolniej, ale wciąż równie pewnie, jakby jego oczy
były bez przerwy utkwione w coś, co przykuwało w zupełności jego
całą uwagę. Ja nie musiałam się spieszyć. Nie musiałam gnać, pędzić
przed siebie, wpatrzona w jakiś jeden cel czy punkt. Mogłam spokojnie
wspinać się urwistym zboczem, czekać, aż widok odsłoni się sam
z siebie. Jakikolwiek by nie był. Lecz co za myśli, co za pragnienia
sprawiały, że człowiek idący przede mną pod górę miał w swej
postawie taką pewność... Widziałam, jak zdąża ku czemuś
wyprostowany, skupiony, niezachwiany.
Słońce wstawało, coraz bardziej złote. Ciekawe, czy Orfeusz —
niezależnie od tego, jaki później czekał go los — opuszczając ciemności
Hadesu początkowo miał w sobie tyle wiary, że jeśliby w niej wytrwał,
postępujący w ślad za nim cień Eurydyki mógłby połączyć się z jej
ciałem?
Oddalając się od mgieł i oparów, idąc w stronę wschodzącego
słońca, próbowałam dociec, czemu Orfeusz się odwrócił. Czy dlatego,
że niesiony w myślach wizerunek ukochanej na skutek znużenia
zastąpił jego własny obraz, przyciągający z coraz większą siłą ?
W rozpaczy, jaka go ogarnęła po śmierci Eurydyki, nie zapomniał, że jest
królem, poetą i mistrzem w swej sztuce. Przecież właśnie dźwięk jego
liry sprawił, że uchyliły się wrota krainy umarłych. Dlaczego więc
potem się odwrócił? Czy się potknął, gdy nieoczekiwanie owiała go
chmura zwątpienia, czy też zerknął przez ramię chcąc się upewnić, jak
teraz wygląda Eurydyka? Czy znów go widzi, czy spogląda na niego
z zachwytem jak zawsze, czy wciąż jeszcze darzy go miłością
i uwielbieniem? Czy też, nie słysząc za sobą szelestu jej kroków,
pomyślał, że bogowie zadrwili z niego i chcą uderzyć w jego ból jak
w strunę, by się przekonać, czy zdołają wydobyć z jego serca jeszcze
bardziej przejmującą, bardziej kunsztowną pieśń? A może po prostu
uskoczył przed wężem ułożonym na tej ścieżce przez los. Zwiniętym
w kłębek, czyli w spiralę.
Zbliżałam się do miejsca, w którym ścieżka zaczynała się
wznosić ostro, prawie pionowo. Idący przede mną mężczyzna stał już
na grani, plecami do mnie. Nie odwrócił się, by spojrzeć za siebie.
Widać nie pochodził z Tracji.