Pośród mroków wcześnie zapadającego zimowego wieczoru
niełatwo trafić do skromnej salki wystawowej pod budowanym
przez ks. Kantorskiego kościołem w Podkowie Leśnej. Trzeba nieco
kluczyć między świeżymi murami, szalunkami i zgromadzonymi
materiałami budowlanymi... Na bielonych ścianach rozwieszono parę
dziesiątków niewielkich rozmiarami obrazów Ireny Trzetrzewińskiej
z Krakowa.
Ksiądz mówi: „Kościół to życie, życie wielorakie
i budujące człowieka, bogacące go, to miejsce dla wszystkich, którzy
chcą być razem, dzielić się sobą z innymi. I nie ma tu na co czekać,
bo życie nie czeka”.
W tym skromnym wnętrzu nieduże obrazy Ireny czują się
dobrze, choć żywo z nim kontrastują. Stają się oknami otwartymi
prosto w mrok i niepokój świata roztaczającego się poza murami
kościelnego podziemia. Opozycja, a właściwie groźny, śmiertelny
bój światła z ciemnością stanowi bowiem główny temat tego
malarstwa. Pretekstem tylko lub punktem wyjścia zaledwie jest
pejzaż lub martwa natura. Pejzaż sprowadzony do symbolicznej linii
niskiego horyzontu pod bezmiarem przestrzeni. Martwa natura
zredukowana do paru jabłek, niekiedy kilku innych owoców, których
obecności bardziej można się domyślać, aniżeli je zobaczyć.
Czasami niknie nawet pretekst i nie znajdzie się ostatniego
śladu przedmiotu. Wszystko sprowadza się wtedy do opozycji koloru
i czerni, obecności i nicości. Jeśli na niektórych obrazach obecna
jest ziemia, to tylko dzięki temu, że odbija rozbłysk padającego na
nią skądś światła. Jeśli dostrzegamy ledwie wydobywające się
z gęstego mroku owoce, to tylko dlatego, że wciąż jeszcze, mimo
naznaczenia piętnem rozkładu, zdolne są resztkami gasnących barw
chwytać przedzierające się skądś światło...
Kiedy Irena rezygnuje z tych ostatnich symbolicznych
związków z materialną rzeczywistością pejzażu i martwej natury,
kolor i światło stanowią wówczas jedyną i ostatnią rzeczywistość.
Zarówno emanujący światło kolor jak i unicestwiająca je czerń mają
na obrazach Ireny rozliczne oblicza. Bywa ta czerń napastliwa,
rozbuchana, groźnie skłębiona, nacierająca już to na światło, już to
na widza. Gdzie indziej zatapia niemal wszystko i niemal wszystko
pochłania. Z wolna i nieustępliwie paraliżuje półcieniami i ogarnia
półświatła, by sięgnąć ostatnich złotopurpurowych refleksów. Jest
i inne światło — wibrujące światło koloru walczącego. Są jeszcze
wizjonerskie ulewy, całe potoki światła ożywiające ciepłymi
barwami rozległy, daleki horyzont. Na niektórych płótnach kolor
rozjarza się najczystszym blaskiem szlachetnych kamieni, kryształów
i limuzyńskich emalii. Irena trzyma się najczęściej wąskiej gamy
albo chłodnej, albo ciepłej, niekiedy przechodząc prawie do
monochromii. Jej obrazy można porównać z kameralnymi
kwartetami czy kwintetami na smyczki albo na flety.
Zaskakuje i zdumiewa bogactwo tych płócien — przecież
monotematycznych. Jest w nich znakomitość warsztatu malarskiego,
szlachetność przeźroczystych nawarstwień laserunków i wirtuozerska
nieomylność impast. To malarstwo z jednej strony sięga swoimi
korzeniami odległej alchemii rembrandtowskiego światłocienia oraz
ascetycznych redukcji prawie monochromatycznych martwych natur
składanych z paru gratów i rupieci przez małych mistrzów
holenderskich, a z drugiej strony brawurowo przekracza granice
abstrakcyjnego ekspresjonizmu ocierając się o taszyzm i malarstwo
gestu. Na całym tym obszarze artystka porusza się z pełną swobodą
i jakby instynktownie, nieświadomie stapia tak różne doświadczenia
w jeden amalgamat.
Irena wystawia rzadko i niechętnie. Skąpi swoich prac nawet
wtedy, kiedy zgadza się na wystawę, wydzielając je nader
oszczędnie. U księdza Kantorskiego pokazała wyłącznie obrazy z lat
ostatnich. Na wszystkich ziemię kryją ciemności, ale światłość jest
obecna i trwa niepokonana.
Warszawa, 1 grudnia 1988 r.
Tekst ostatnio odnaleziony; nieopublikowany w tomie „Galeria”, Rocznik Podkowiański nr 6, wyd. Lumen 1998.
Obrazy Ireny Trzetrzewińskiej: