PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 44


Wiktor Kulerski

Ciemności kryją ziemię...



Pośród mroków wcześnie zapadającego zimowego wieczoru niełatwo trafić do skromnej salki wystawowej pod budowanym przez ks. Kantorskiego kościołem w Podkowie Leśnej. Trzeba nieco kluczyć między świeżymi murami, szalunkami i zgromadzonymi materiałami budowlanymi... Na bielonych ścianach rozwieszono parę dziesiątków niewielkich rozmiarami obrazów Ireny Trzetrzewińskiej z Krakowa.

Ksiądz mówi: „Kościół to życie, życie wielorakie i budujące człowieka, bogacące go, to miejsce dla wszystkich, którzy chcą być razem, dzielić się sobą z innymi. I nie ma tu na co czekać, bo życie nie czeka”.

W tym skromnym wnętrzu nieduże obrazy Ireny czują się dobrze, choć żywo z nim kontrastują. Stają się oknami otwartymi prosto w mrok i niepokój świata roztaczającego się poza murami kościelnego podziemia. Opozycja, a właściwie groźny, śmiertelny bój światła z ciemnością stanowi bowiem główny temat tego malarstwa. Pretekstem tylko lub punktem wyjścia zaledwie jest pejzaż lub martwa natura. Pejzaż sprowadzony do symbolicznej linii niskiego horyzontu pod bezmiarem przestrzeni. Martwa natura zredukowana do paru jabłek, niekiedy kilku innych owoców, których obecności bardziej można się domyślać, aniżeli je zobaczyć.

Czasami niknie nawet pretekst i nie znajdzie się ostatniego śladu przedmiotu. Wszystko sprowadza się wtedy do opozycji koloru i czerni, obecności i nicości. Jeśli na niektórych obrazach obecna jest ziemia, to tylko dzięki temu, że odbija rozbłysk padającego na nią skądś światła. Jeśli dostrzegamy ledwie wydobywające się z gęstego mroku owoce, to tylko dlatego, że wciąż jeszcze, mimo naznaczenia piętnem rozkładu, zdolne są resztkami gasnących barw chwytać przedzierające się skądś światło...

Kiedy Irena rezygnuje z tych ostatnich symbolicznych związków z materialną rzeczywistością pejzażu i martwej natury, kolor i światło stanowią wówczas jedyną i ostatnią rzeczywistość. Zarówno emanujący światło kolor jak i unicestwiająca je czerń mają na obrazach Ireny rozliczne oblicza. Bywa ta czerń napastliwa, rozbuchana, groźnie skłębiona, nacierająca już to na światło, już to na widza. Gdzie indziej zatapia niemal wszystko i niemal wszystko pochłania. Z wolna i nieustępliwie paraliżuje półcieniami i ogarnia półświatła, by sięgnąć ostatnich złotopurpurowych refleksów. Jest i inne światło — wibrujące światło koloru walczącego. Są jeszcze wizjonerskie ulewy, całe potoki światła ożywiające ciepłymi barwami rozległy, daleki horyzont. Na niektórych płótnach kolor rozjarza się najczystszym blaskiem szlachetnych kamieni, kryształów i limuzyńskich emalii. Irena trzyma się najczęściej wąskiej gamy albo chłodnej, albo ciepłej, niekiedy przechodząc prawie do monochromii. Jej obrazy można porównać z kameralnymi kwartetami czy kwintetami na smyczki albo na flety.

Zaskakuje i zdumiewa bogactwo tych płócien — przecież monotematycznych. Jest w nich znakomitość warsztatu malarskiego, szlachetność przeźroczystych nawarstwień laserunków i wirtuozerska nieomylność impast. To malarstwo z jednej strony sięga swoimi korzeniami odległej alchemii rembrandtowskiego światłocienia oraz ascetycznych redukcji prawie monochromatycznych martwych natur składanych z paru gratów i rupieci przez małych mistrzów holenderskich, a z drugiej strony brawurowo przekracza granice abstrakcyjnego ekspresjonizmu ocierając się o taszyzm i malarstwo gestu. Na całym tym obszarze artystka porusza się z pełną swobodą i jakby instynktownie, nieświadomie stapia tak różne doświadczenia w jeden amalgamat.

Irena wystawia rzadko i niechętnie. Skąpi swoich prac nawet wtedy, kiedy zgadza się na wystawę, wydzielając je nader oszczędnie. U księdza Kantorskiego pokazała wyłącznie obrazy z lat ostatnich. Na wszystkich ziemię kryją ciemności, ale światłość jest obecna i trwa niepokonana.

Warszawa, 1 grudnia 1988 r.


Tekst ostatnio odnaleziony; nieopublikowany w tomie „Galeria”, Rocznik Podkowiański nr 6, wyd. Lumen 1998.


Obrazy Ireny Trzetrzewińskiej:

 [ 1 ] 

 [ 2 ] 

 [ 3 ] 



 <– Spis treści numeru