Publikujemy fragment cennej książki, która napisana została 21 lat temu. Miała wiele wydań w oficynach niezależnych i emigracyjnych, jej autor ukrywający się wówczas pod pseudonimem Kazimierz Podlaski otrzymał w 1985 roku Nagrodę Kulturalną „Solidarności”. Od tego czasu powstało wiele nowych opracowań na temat stosunków z sąsiadami na Wschodzie, lecz tytuł ten przypominamy w przekonaniu, że pozostał ważnym głosem w pokonywaniu wzajemnych uprzedzeń. (red.)
(...) Ale rzeczywistość zapomnieć czy przemilczeć się nie dawała.
Była jej zasadniczym elementem lat 1921-1939 – ludność ukraińska
w granicach RP o potężnej liczbie około 4 milionów osób, czyli około
15% ogółu zaludnienia. I nie mogło być wątpliwości, że jest to ludność
o rozbudzonej aktywności politycznej i społecznej. Więcej nawet –
historyczna koniunktura zachęciła tę ludność do sięgnięcia po
własną organizację państwową, nie bez przejściowego powodzenia, by
następnie zgotować jej gorzki zawód. Dodajmy do tego charakter narodowy
Ukraińców oraz obiektywne cechy ich położenia społecznego, gospodarczego
i kulturalnego. To był dynamit założony pod mury II
Rzeczypospolitej. Ponieważ jego rozbrojenie – w zaistniałej sytuacji
– leży do dziś poza granicami ludzkiej wyobraźni, pozostaje tylko
prześledzić, jak, kiedy oraz z jaką mocą ładunek ów miał
eksplodować1. Nie szukajmy tu okazji do łatwego sypania etykietami
– antypolskimi czy antyukraińskimi – bo wynik wojny stworzył dla obu
stron układ bardzo niewygodny i bardzo sztywny; coś jakby wspólne,
ciasne mieszkanie, z którego nie ma gdzie się wynieść. Niezależnie więc
od bagażu przeszłości oraz polskich i ukraińskich cech
charakterologicznych istniał obiektywny konflikt interesów
narodowych, w których strona silniejsza, Polacy, nie wzbraniała się
przed swej siły użyciem.
Ukraińcy w Polsce mieli w punkcie wyjścia dobrze rozwinięte
i zorganizowane życie społeczne: istna sieć towarzystw, spółdzielni,
związków – oświatowych, sportowych, kulturalnych, religijnych,
gospodarczych... W latach międzywojennych rozrosły się one tym
bardziej, im silniej wzmagały się aspiracje i nastroje oraz im wyraźniej
okazywało się, iż jest to jedyne ... legalne forum ukraińskiej
działalności. Nie krzewiono tam, rzecz jasna, polsko-ukraińskiej
przyjaźni, lecz wręcz przeciwnie. Żaden z kolejnych polskich rządów nie
był tym zachwycony; ingerowano administracyjnie, czasem dramatycznie,
szykanowano na różne sposoby ciągle. Społeczny ruch ukraiński przez
całe dwudziestolecie był hartowany przeciwnościami, które mu stwarzali
Polacy; żyła tam przecież liczna i wpływowa społeczność polska, wobec
której nasza administracja uchodziła wręcz za liberałów. Dało to, jak
miało się okazać, rezultaty znakomite dla ukraińskiego... scementowania
i aktywizacji. Ponieważ jednak hartowanie z reguły nie jest zabiegiem
miłym dla hartowanego, wiec nienawiść do Polski rosła dalej.
II Rzeczypospolita rozpoczynała swój krotki żywot z szeroko
rozwiniętymi sztandarami demokracji, wolności, samostanowienia. Zaraz
więc były u nas prawdziwe partie polityczne, parlament, wybory,
konstytucja. Nie sposób było w tym czasie i w tych warunkach urządzić
sielanki dla Polaków, a co dopiero mówić o Ukraińcach. W każdym razie
ich demokratycznie wybrana reprezentacja w granicach państwa polskiego
stwierdzała publicznie i wyraźnie, zatytułowane to było dobitnie:
„Deklaracja Narodu Ukraińskiego na Wołyniu, Chełmszczyźnie, Podlasiu
i Polesiu (...) My, przedstawiciele (...) wybrani na podstawie
powszechnego głosowania, wchodząc po raz pierwszy do Sejmu
Rzeczpospolitej Polskiej, za obowiązek poczytujemy zadeklarować (...):
Wołyń, Ziemia Chełmińska, Podlasie (sic!) i Polesie od 10 wieków
wchodziły w skład Kijowskiego Ukraińskiego Państwa, zaś potem, z biegiem
wypadków wojennych 1919-1921 roku (...) zostały przyłączone do
Państwa polskiego bez otrzymania na to zgody ze strony rdzennej
ukraińskiej ludności. Całe życie historyczne Narodu Ukraińskiego jest
dowodem, że celem jego walk politycznych jest stworzenie Państwa
Ukraińskiego (...) my przedstawiciele (...) deklarujemy z tej sejmowej
trybuny wobec całego świata, że celem narodu (...)
jest odrodzenie Niepodległego Państwa Ukraińskiego, licząc się jednak
z rzeczywistym stanem rzeczy, wyrażamy nasza gotowość do współpracy
z narodem polskim (...) pod takimi warunkami: Rzeczypospolita Polska
(...) ma zostać przebudowana w taki sposób, aby każdy naród (...) miał
całkowitą możność zrealizowania swego prawa do samostanowienia o sobie (...)”
2
Gdy łamał się jałtański „porządek” w Europie, trzeba było zacząć
myśleć o nowym dla nas ładzie. Najpierw od Wschodu: tu zdawały się
tkwić największe zagadki nowej przyszłości, tutaj też mogły istnieć
największe szanse, iż to przyszłość nie przyniesie nam tylko wielkich
kłopotów. Należało więc spróbować odświeżyć naszą historyczną pamięć.
Po pierwsze przywołaniem własnych błędów na Wschodzie, by ich możliwie
nie powtarzać. A celnie je ujął jeden z Radziwiłłów na przykładzie
kwestii kozackiej: „wielkich zbrodni tu doświadczyli Polacy, bo też
i wielkie w danej sprawie były nasze błędy i winy...”
Także w poszukiwaniach sposobności do interesów na Wschodzie: handlu,
surowców, pomysłów. Ani porównania z uładzonym w każdym sensie
kontaktem z Zachodem. Taka, upraszczając, była geneza książeczki
Białorusini, Litwini, Ukraińcy; stary dramatyzm naszego sąsiadowania
w nowych realiach nie musi doświadczyć tradycyjnego błędnego koła...
Mijające piętnaście lat nowej wschodniej sytuacji nie dowodzi, że
zadanie jest łatwe. Zadrażnień szczęśliwie nie przybywa, ale dawne
antagonizmy – i marnowane szanse – zastępowane są, w najlepszych
przypadkach, społeczną obojętnością. Różnicuje się ona na: białoruską,
litewską, ukraińską. Dobrze, iż jest jakieś symboliczne otwarcie
gospodarcze z obu stron. I szczęśliwie, że ci sąsiedzi różnią się
między sobą tak ładem wewnętrznym, jak i realizowaną polityką.
Zasadniczej wagi nie przywiązywałbym do oficjalnych traktatów,
urzędowych gestów, ważne są wzajemne nastawienia społeczeństw. Nie jest
z tym najlepiej. I jeśli w ogóle postępuje tu poprawa, to bardzo
powolna. Brak starań na miarę potrzeb. Ale całkowita rezygnacja tu
byłaby prawdziwą klęską. Może potrzebny jest taki nakład czasu, jaki
pochłonęło jątrzenie się wzajemnych stosunków?
1 Polska literatura tematu, nawet przedwojenna, niemal nie istnieje. Polecić jednak warto obok książki A. Chojnowskiego Koncepcje polityki narodowościowej – pracę M. Papierzyńskiej– Turek Sprawa Ukraińska w Drugiej Rzeczypospolitej 1922-1926 (Kraków 1979). Jest tam, w szczególności, wartościowa charakterystyka społeczności ukraińskiej oraz opis działań jej parlamentarnej reprezentacji.
2 Jak rozumiano owo samostanowienie, mówi program
parlamentarnego Klubu Ukraińskiego. Między innymi... ziemia na Wołyniu,
Polesiu, itd. ma należeć do „pracującego ludu ukraińskiego” i by
przy parcelacjach nie dawano jej „najeźdźcom”; w szkołach
ukraińskich nie ma być nauczycieli Polaków; należy zwrócić Ukraińcom
cerkwie odebrane na kościoły (które zaborcza Rosja swego czasu
pozabierała Polakom); żeby Ukraińcy byli dopuszczani do służby
państwowej bez żadnych ograniczeń; żeby na koszt państwa odbudować
wszystkie „miasteczka, sioła i gospodarstwa”; żeby była
zagwarantowana „zupełna wolność słowa, zebrań i organizacji...”
A dodać trzeba, iż widzimy tu postawę i żądania
umiarkowanego nurtu ukraińskiego, geograficznie obejmującego
tylko dawny zabór rosyjski. Galicja Wschodnia, zasadnicza baza ich bytu narodowego –
w ogóle nie chciała zadawać się z państwem polskim, ostro krytykując
„Wołyniaków” i bojkotując wybory oraz sejm.
W sumie domagano się, ani mniej, ani więcej, jak politycznej,
ekonomicznej, społecznej i religijnej dezintegracji państwa polskiego,
z takim wysiłkiem i w takiej euforii odradzanego. Jedno z dwojga: albo
Ukraińcy przecenili jaskrawo polską... hojność i wielkoduszność, co jest
mało prawdopodobne, albo – jak wspomnieliśmy wyżej – wypowiedzieli
Polakom i Polsce wojnę, na którą potrzebne im były hasła mobilizacyjne.