Jestem przekonana, że na pierwszym dużym (choć prywatnym
i nieoficjalnym) występie podkowiańskiego chóru Pośrodku Żywota
nie tylko wykonawcy mieli tremę. Widzowie z pewnością też.
Amatorski chór złożony z osób, które nie tylko nie mają
wykształcenia muzycznego, ale nawet nie za bardzo znają nuty?!
Wszyscy wykonują jakieś poważne, zupełnie nie muzyczne zawody
(w których się realizują), wszyscy są zapracowani zawodowo
i rodzinnie i jeszcze wymyślili sobie chór?! Ileż to razy, usiłując się
umówić na pogawędkę z Hanią Bartoszewicz (alt) lub Jankiem
Borowcem (tenor), w odpowiedzi słyszałam: „Nie mogę, mam
dziś próbę”. Albo: „Jutro mam chór i dziś się muszę
przygotować”.
Troszkę więc spięci jechaliśmy siedemnastego stycznia do
zaprzyjaźnionego domu w Podkowie Zachodniej na ten ich
„Szczodry wieczór” – koncert dawnych kolęd – i bardzo nas
zdziwiło, gdy zabrzmiała tam jednak prawdziwa muzyka.
Prawdziwa. Piękna, archaiczna, szesnastowieczna muzyka. Zdumiało
nas, z jaką subtelnością i starannością ta siedmioosobowa grupka
naszych przyjaciół śpiewała szesnastowieczne, trudne wykonawczo
kolędy w ich oryginalnych, trzy– i czterogłosowych wersjach.
Zaskakiwało zgranie zespołu, jednolitość barwy jego brzmienia,
delikatna, a jednak urozmaicona ekspresja oraz umiejętność
wytworzenia takiego nastroju, który sprawiał, że
czterdziestominutowy występ wydał się nam krótką chwilą. I jeśli
czasem trafił się kiks czy fałsz (co się zresztą na koncertach prawie
zawsze zdarza), nie pomniejszało to wrażenia urody tej muzyki.
A nawet w jakimś sensie je wzmacniało, bo zbliżało sytuację koncertu
do zamierzenia zapisanego w programie: „Towarzystwo Pieśni
Dawnej tworzą mieszkańcy Podkowy i okolic, którzy postanowili
wskrzesić tradycję domowego śpiewania”.
Kierownictwo muzyczne nad tą grupką zapaleńców sprawuje Jan
Sybilski, który, dyrygując chórem i dbając o precyzję wykonania,
artykulację i barwę dźwięku, doprowadził śpiewających Podkowian
(i ludzi „z okolic”) do tak wysokiego poziomu. Jan Sybilski,
solista opery i operetki (mający w swym repertuarze między innymi
partię Almadivy w „Cyruliku Sewilskim” Rossiniego, Pajaca
w „Pajacach” Ruggero Leoncavalla i liczne role w operetkach
Straussa, Lehára i Kálmána) zapragnął właśnie,
przeszedłszy na emeryturę, pokierować jakimś zespołem wokalnym
wykonującym muzykę dawną. Szczęśliwie, nieco ponad rok temu,
doszło do kontaktu obu stron. Chór w tym kształcie nie istniałby
jednak bez pasji i uporu Michała Madalińskiego (bas), który wraz
z Agnieszką Arendarską i Iwoną Soczyńską (soprany) namówił do
śpiewania kilkoro przyjaciół. (Byli wśród nich dawni członkowie
chóru, pracującego pod kierunkiem Zbigniewa Ładysza przy
podkowiańskim Ośrodka Kultury; tamten chór wykonywał wszakże
tylko utwory jednogłosowe, zazwyczaj przy akompaniamencie
fortepianu). Michał Madaliński jest nie tylko inicjatorem tego
muzycznego przedsięwzięcia ale i autorem jego formuły
repertuarowej. Zdobywa nuty i teksty – w internecie,
w antykwariatach, sklepach muzycznych, poprzez osobiste kontakty
z profesjonalnymi wykonawcami – a także technicznie pomaga
wykonawcom, rozsyłając im e– mailem nuty poszczególnych
głosów. Komputer (za pomocą specjalnego programu) odtwarza
pieśni w postaci dźwiękowej i dzięki temu chórzyści amatorzy, słabo
czytający nuty, mogą ćwiczyć swoje partie głosowe tak, jakby to
robili na próbie czy przy instrumencie.
Już teraz widać, że śpiewający podkowianie (i ludzie „z okolic”)
nie ograniczą się do domowego muzykowania. Tydzień po koncercie
prywatnym (na którym prócz wymienionych osób wystąpiły także
Joanna Jarco, sopran i Joanna Skrzypkowska, alt) był koncert
publiczny w podkowiańskim kościele, podobno też bardzo udany (do
sopranów dołączyła Ewa Sybilska). W najbliższych planach zespołu
jest praca nad pieśniami wielkopostnymi, a w dalszych – nad
utworami hiszpańskiego renesansu. Można się więc spodziewać
kolejnych koncertów.
To wszystko jest budujące i imponujące: że w naszych zabieganych
i niezbyt uduchowionych czasach ludzie będący „pośrodku
żywota” (nie przypadkiem przecież ten cytat z dawnej pieśni dał
nazwę chórowi) znajdują w sobie tyle bezinteresownej energii
i entuzjazmu, by z pokorą i systematycznie doskonalić się w tym, co
po prostu wydaje im się piękne. Dokąd zaprowadzi ich ten zapał
i niewątpliwa praca? – zobaczymy. Ja w każdym razie wiem, że kiedy
następnym razem, usłyszę od Hani czy Janka: „Dziś nie mogę,
muszę ćwiczyć, bo jutro mam chór” – na pewno już nie będę się
zżymać, jak dawniej.
Joanna Wiszniewicz
Pośrodku Żywota – Towarzystwo Pieśni Dawnej, „Szczodry wieczór” – koncert najstarszych kolęd polskich, Podkowa Leśna, styczeń 2004
„Sukienka ze starego płaszcza” Izabeli Gornickiej–
Zdziech jest zapisem przeplatających się monologów dwóch
kobiet – trzydziestolatki i osiemdziesięciolatki. Wypowiedzi
trzydziestolatki podpisane są zaimkiem „ja” i opatrzone
komentarzem w postaci wierszy autorki. Zwierzenia
osiemdziesięciolatki podpisano „ona” i spuentowano
utworami Ludmiły Marjańskiej. Możemy zatem domniemywać, że
postać młodej kobiety stanowi autoportret autorki książki,
a sylwetka starszej wiele zawdzięcza Ludmile Marjańskiej.
Także to, co stara kobieta mówi o miłości przeżywanej na
starość, o tym, że źródło miłości nigdy nie wysycha, jest zbieżne
z przemyśleniami zapisanymi w „Córce Bednarza”. Ale
książka Izabeli Górnickiej–Zdziech to nie tylko portrety
dwóch kobiet.
To przede wszystkim lustro, w którym każda kobieta może się
przejrzeć. Dzięki tej książce obejrzałam się wstecz, popatrzyłam
w przyszłość i zobaczyłam siebie dzisiaj. I paradoksalnie, mimo że
od młodej bohaterki monologu dzieli mnie tylko dziesięć lat,
niejednokrotnie mentalnie jest mi bliższa osiemdziesięciolatka.
Uświadomiłam sobie, że dziesięć lat między trzydziestym
a czterdziestym rokiem życia to przepaść. Czas niezwykle
znaczący. Kiedy mamy bowiem trzydzieści lat, stoimy zwykle na
progu naszego małżeństwa i kariery zawodowej. Wszystko jest
przed nami, jesteśmy piękni, nawet jeżeli nie zdajemy sobie
z tego sprawy, młodzi, witalni, a jednocześnie już świadomi
odrębności własnego stylu.
Kiedy mamy czterdzieści lat, za nami są już pierwsze życiowe
i zawodowe rozczarowania, czasami towarzyszy nam poczucie
zawodowego wypalenia, przeżyliśmy już poważne małżeńskie
konflikty, niejednokrotnie ostateczne rozstania, pierwsze naprawdę
poważne kłopoty z dziećmi, śmierci rodziców. Sił życiowych mamy
mniej i towarzyszy nam niejednokrotnie poczucie, że co się już
dobrego nie wydarzyło, to się nie wydarzy, a co zostało
zmarnowane, to ostatecznie. Nasza ostrożność wobec ludzi jest
większa, a otwartość na nowe przyjaźnie i znajomości mniejsza.
Taki stan niejednokrotnie określa się jako kryzys wieku średniego,
a w gruncie rzeczy oznacza ostateczne wejście w dojrzałość.
Życie nie spełnia – i może dobrze – naszych wyobrażeń. Te
dziesięć lat to ogromna lekcja pokory.
„Sukienka ze starego płaszcza” to także lustro, w którym
możemy zobaczyć, jak bardzo zmienił się świat przez ostatnie
pięćdziesiąt lat. Bohaterki książki zupełnie bowiem odmiennie
widzą wiele kwestii – model relacji między kobietą i mężczyzną,
stosunek do płci, miłości, małżeństwa, pracy zawodowej, ról
społecznych, macierzyństwa.
Ten ostatni temat był dla mnie szczególnie ważny. Może dlatego,
że macierzyństwo jest w gruncie rzeczy rzadko przedmiotem
głębszej refleksji i jeszcze rzadziej tematem wartościowych
utworów literackich. Kościół i środowiska prawicowe rozprawiają
często o powołaniu kobiety do macierzyństwa i bardzo ten aspekt
kobiecości dowartościowują, ale te rozważania mają zwykle
charakter oderwany od jakiegokolwiek doświadczenia. Organizacje
feministyczne natomiast widzą przede wszystkim kobietę jako
ofiarę rzeczywistych i domniemanych krzywd, istotę dążącą do
wolności i samorealizacji.
W obydwu tych ujęciach brakuje często konkretu
i podmiotowości, które znalazłam w książce „Sukienka ze
starego płaszcza”.
Przeczytałam tekst Izabeli Górnickiej–Zdziech bez
najmniejszego wysiłku, z ogromną przyjemnością. Monologi
bohaterek książki, bardzo barwnie i dobrze napisane, zestawiono
ze sobą w przemyślany sposób. Pozbawione są tak częstego we
współczesnym świecie bezwstydnego ekshibicjonizmu,
a jednocześnie zaskakują szczerością i przede wszystkim prowokują
do refleksji i postawienia istotnych pytań.
Beata Wróblewska
„Sukienka ze starego płaszcza” Izabela Górnicka–Zdziech, Wydawnictwo WAM, Kraków 2004.
Dotychczas mam w pamięci kamienicę przy skrzyżowaniu Alej
Jerozolimskich i Chałubińskiego i inny dom, którego również już nie
ma, widoczny przez okno kolejki WKD na przystanku w Rakowie.
Gdy znikały, pierwszą myślą było, że ... przecież on przetrwał tyle,
a teraz...
Teraz zburzono właśnie willę, którą widziałam z okna swojego
mieszkania, budynek z lat trzydziestych, wzniesiony dla znanej
aktorskiej rodziny. Przerabiany przez kolejnych właścicieli, ostatecznie
niepiękny, lecz solidny, poddał się łatwo unicestwianiu przez ludzi
i maszyny. Przykro jest patrzeć na burzenie domu, jakkolwiek byłoby
ono racjonalne, przykro jest spoglądać na znikające obnażone ściany
pokryte kiedyś dobieranymi starannie kolorami, prostokątne, jaśniejsze
plamy po wiszących obrazach, zarysy mebli. Znikła w ten sposób
kolejna cząstka przeszłości.
Szybkie rozprawienie się z domem przez zgraną ekipę robotników
sprawiło, że powróciłam myślą do powieści „Finis Silesiae”
opublikowanej w ubiegłym roku. Jest w niej autor Henryk Waniek
wielkim budowniczym. Jego książki, (lecz także jego obrazy), są
medium służącym tworzeniu i wskrzeszaniu, wznoszeniu z ułomków
i śladów. Jego dzieła są zapisem wędrówek po przestrzeniach
mitycznych i metafizycznych, po zniszczonej lub zagubionej
a prawdopodobnej przeszłości, istniejącej dzięki niespalonym księgom
i dawnemu malarstwu, przypadkiem ocalałym fotografiom. Twórca materializuje
czas dotknięciami pędzla lub pióra. Przenosi nas za ich
pomocą w krainę niepodlegającą unicestwieniu, krainę fikcji i magii,
która wszakże żywi się rzeczywistością. Gdy oglądamy obrazy jego
uważnie, czytamy wspomnianą książkę lub eseje, to razem z nim
przemierzamy znany mu z własnych wędrówek ukochany śląski pejzaż
– pasmem Karkonoszy, Gór Sowich, Stołowych, Izerskich, przez
„odwieczne wczoraj”. Poddajemy się emanującej z nich tajemnicy,
wstępujemy w czas, który się zatrzymał, w krajobraz pod wiecznie
płonącym słońcem, jaśniejącymi gwiazdami i spiralą niebios.
Album fotograficzny sprzed wojny zaprzątał myśli Henryka
Wańka tak bardzo, że ostatecznie spowodował powstanie hipotetycznej,
lecz jakże prawdopodobnej historii. Autor wyjaśnia: (...) Oglądając
album, poczułem się więc tak, jakby ktoś z aparatem fotograficznym
deptał mi – spóźnionemu o sześćdziesiąt lat – po piętach. Był to
bowiem zdjęciowy zapis wielu moich wędrówek. I to, nieoczekiwanie
zobaczone w postrzępionym albumie, zaskoczyło mnie innością, której
istnienie mogłem sobie tylko wyobrażać. Ale wyobrażenie nie jest tym
samym, co obejrzenie, choćby tylko na czarno– białej fotografii.
Oglądałem świat, którego piękno znam dobrze, jak mi się wydaje, ale
nigdy nie sadziłem, że może być jeszcze piękniejsze. Schludne.
Użyteczne. Przejrzyste. A nade wszystko, kompletne. Bez tych nadżerek
i ubytków, których przysporzyły Śląskowi lata powojenne. Bowiem
w międzyczasie dokonały się w nim – tym pięknie – procesy
oszpecające.(...)
„Finis Silesiae” to historia miłości dwojga młodych ludzi z różnych
środowisk osadzona w śląskiej naturze, architekturze, w szczegółach
codzienności przedstawionych tak skrupulatnie, że sylwetki bohaterów
blakną wobec dojmująco rysowanego otoczenia. Być może odczucie
nieokreślonego braku energii i bezradności postaci wynika ze
znajomości historii, nadchodzącego tragicznego finału.
To zapewne potrzeba odtworzenia pełni, odnalezienia oddechu tamtego
czasu narzuciła autorowi rodzaj obowiązku, by podług własnej,
domniemanej prawdy przeszłości napisać opowieść nie tylko
o krajobrazie, lecz także ludziach, albowiem jakikolwiek byłby pejzaż,
człowiek stanowi jego interpretację i pozostaje w raju albo jest
z niego wygnany.
Zofia Broniek
Henryk Waniek, „Finis Silesiae”, Wydawnictwo Dolnośląskie, Nagroda Fundacji Kultury, Wrocław 2003.