W „Praktycznym przewodniku” Pascala znajdujemy
malowniczy opis wjazdu do Podkowy Leśnej: Idąc od Lasu
Młochowskiego ulicą Prusa i Bukową dochodzi się do
przestronnego placyku, od którego biegnie szeroka aleja Lipowa.
Skąd pochodzi jej nazwa, nie trudno zgadnąć, patrząc na smukłe
lipy, które (według tradycji) sadziła matka założyciela Podkowy
Stanisława Lilpopa. Po drodze najpierw widać różową parterową
willę, przystrojoną tralkową balustradą na dachu, potem pod
numerem 15. kremową willę „Krywojta” wzniesioną w latach 30.
dla Henryka Zabłockiego, dyrektora finansowego Norblina (1997, s.
263).
Różowa willa, od kilku lat należąca do rodziny pianistki
Jaśminy Strzeleckiej, została przez właścicieli nazwana „domem
pod krzywą brzozą”. W 1991 roku, kiedy na łamach gazety lokalnej
„U na O.K.” ukazały się wspomnienia o rodzinie Strzeleckich,
brzoza pochylała się jeszcze nad domem, dziś pozostał z niej tylko
pień.
Najstarszy akt notarialny pochodzi z 1940 r., wcześniejsze
zaginęły i według niego nieruchomość, na której zbudowano dom,
nazwana została „willa Podkowa Leśna”. Obejmowała
powierzchnię 6 tysięcy metrów, w sumie pięć działek. Pan Wojciech
Zabłocki, który z rodzicami i rodzeństwem zamieszkał w sąsiedniej
„Krywojcie”, wspominał o budującym się w tym samym okresie
domu państwa Gruszczyńskich. Można zatem przyjąć jako datę
powstania willi rok 1930 lub 1931.
O pierwszych właścicielach nie wiemy prawie nic. Mieszkali
na stałe w Warszawie, w Podkowie zbudowali domek letniskowy,
niewielki, ale wygodny. Gruszczyński był fabrykantem, człowiekiem
zamożnym. Spokojną egzystencję rodziny zniszczyła wojna. W maju
1940 r. ich jedyny syn Aldek wyszedł razem z Romkiem
Przedpełskim, mieszkańcem domu przy ulicy Orzechowej, i nikt ich
odtąd nie widział. Po tym zdarzeniu rodzice Aldka nie chcieli już
pozostać w Podkowie, tym bardziej, że pani Gruszczyńska musiała
ukrywać się ze względu na pochodzenie. Wówczas dom z posesją
został sprzedany. Kolejny właściciel, pan Jeziorański, już
w październiku tegoż roku pozbył się majętności (podobno na
wyposażenie córki) na rzecz Stanisławowa Melikiewicza. Z aktu
notarialnego wynika jednak, że kupujący był osobą podstawioną,
rzeczywisty nabywca z jakiś względów nie chciał ujawniać swego
nazwiska. Dopiero w 1940 roku Henryk Kasiński stał się legalnym
i oficjalnym właścicielem i był nim do śmierci, do 1963 roku.
Willa pod krzywą brzozą powstała jako domek letniskowy, ale
w jego urządzeniu znać elegancję niewiele mającą wspólnego ze
stylem domków letniskowych. Zachowała się do dziś ozdobna
stiukowa rozeta na suficie w przedpokoju i drzwi z szlifowanymi
szybkami. Musiał to być dom zamożny, stylowy i wygodny.
Nieduży, parterowy, jak większość podkowiańskich obiektów został
wkomponowany w zieleń ogrodu. Ozdabiają go tralki wieńczące
fasadę i ograniczające przestrzeń tarasów z czterech stron domu.
Centralna część niższa, pozbawiona zwieńczenia, boczne większe
i wyższe. Ogród niegdyś bardzo duży, dziś znacznie okrojony,
zachwyca urodą, nawet zimą. Od ulicy Jodłowej zachowały się stare
sosny, pozostałość lasu, niższe piętro stanowią kępy bzów, jaśminów
i forsycji oraz cisy. Sosnom dorównują wielkością, choć nie
wiekiem, lipy, sadzone w czterech rzędach wzdłuż alei; ostatni rząd
znalazł się wewnątrz ogrodów. Mają już ponad sto lat.
Zamożny fabrykant urządził stylowo nie tylko dom.
Zatrudniony przez niego projektant, wysokiej klasy fachowiec,
zaplanował tarasowy układ ogrodu, alejki, basen przy domu, altanę
w kształcie chińskiej pagody. Sprowadził mnóstwo rzadkich
i pięknych odmian kwiatów i krzewów. Do dziś zachowało się solidne
obmurowanie, słupki i schodki, ale wody w basenie już nie ma.
Przez krótki czas pani Jaśmina próbowała hodować rybki i nenufary,
ale kiedy pies zniszczył kwiaty, zamiast rybek są teraz dzwonki–
samosiejki, porastające gęsto stopnie basenu. Obecni właściciele
także kochają ogród, poświęcają mu mnóstwo czasu i starań. Już od
wczesnej wiosny kwitną kwiaty i krzewy – rododendrony, azalie,
potem dalie i hortensje. Nie ma tylko róż, wymarzły. Pierwotny
układ ogrodu został zachowany, dzielił się na część leśną, sad
i ogród warzywny oraz kwiatowy. Nie ma już altanki, a głazy
rozrzucone malowniczo po terenie zostały użyte przy budowie
sąsiednich budynków. Zachowała się natomiast drewniana kapliczka
zawieszona na jednej z sosen, mocno już zniszczona. Czeka na
renowację. W miejscu przedwojennych składzików i komórek, które
miały piwniczki z ukrytym wejściem i za okupacji służyły jako
kryjówka dla ukrywających się przed Niemcami, stoją nowe. Dom
wraz z ogrodem został wpisany do rejestru zabytków, jako jeden
z kilku obiektów w Podkowie.
Rodzina Strzeleckich związała się z Podkową Leśną wcześniej
nim zamieszkali na stałe przy Lipowej. Marek Strzelecki jako
pracownik Banku Spółek Zarobkowych był świadkiem powstawania
miasta ogrodu, znalazł się w pierwszej kolejce, która wyruszyła
z Warszawy, co zostało uwiecznione na fotografii. Odwiedzał też
często księdza Kolasińskiego, swego katechetę z warszawskiej
szkoły kupieckiej. Janina Strzelecka bywała w Podkowie
u zaprzyjaźnionej pani Albrechtowej, i dopiero w 1944 r. zamieszkali
w Podkowie na stałe.
Okupacja to był czas szczególny, kiedy nic nie było takie jak
przedtem i potem. Marek Strzelecki w czasie okupacji pracował
w Warszawie, gdzie miał firmę przewozową. Mając pozwolenie
wjazdu do getta, mógł pod stertą odpadów wywozić ludzi. Po wielu
latach Jaśmina Strzelecka spotkała w Wiedniu uratowaną wówczas
dziewczynę.
Ojciec przyjechał z Warszawy ostatnią kolejką, jaka odeszła
przed godziną „W”. Zamieszkaliśmy u państwa Albrechtów, a po
Powstaniu dotarła do nas ciotka z córką. 17 stycznia ojciec wybrał
się pieszo do Warszawy, żeby zobaczyć, czy cokolwiek z mienia
ocalało. Mieszkanie rodziców na Kaliskiej przepadło, ale dom,
gdzie mieszkała matka ojca, pozostał. Zaraz potem rodzice pojechali
do Wrocławia, gdzie ojciec dostał pracę jako szef PaFaWaGu.
Henryk Kasiński dzięki ojcu też dostał tam pracę. Ojciec zatrudnił
wielu żołnierzy AK, ale sam został w 1949 r. aresztowany
i skazany na dożywocie. Wyszedł na wolność po 8. latach. Mama,
wyrzucona na bruk nie miałaby się gdzie podziać, gdyby nie pan
Kasiński, który pozwolił nam zamieszkać w swoim domu
w Podkowie.
Z wrocławskim epizodem wiąże się historia pięknego
krucyfiksu, który podkowianie zapewne pamiętają. Ów krzyż
pozostał we wrocławskim splądrowanym mieszkaniu hrabiego von
Balenstrema, wyższego rangą członka zakonu Kawalerów
Maltańskich; mieszkanie przydzielono do zamieszkania Markowi
Strzeleckiemu w 1945 roku. On zaś przywiózł ten krzyż do
Podkowy, ofiarowując go księdzu Kolasińskiemu. Przez wiele lat
krucyfiks wisiał nad kropielnicą i tylko w Wielki Piątek i Wielką
Sobotę przenoszono go w centralne miejsce w kościele. W czerwcu
1994 podczas uroczystej mszy świętej , w której uczestniczyli
Kawalerowie Maltańscy, krucyfiks został im oddany.
Do Podkowy Leśnej przyjechaliśmy z mamą z Wrocławia
w styczniu 1949 roku. Chociaż zima była ostra, pierwsze kroki
skierowaliśmy z moim bratem do ogromnego ogrodu, gdzie stały
komórki z podziemnymi schowkami i altanka w kształcie chińskiej
pagody. Był też basen z zamarzniętą wodą i pochyła brzoza, na
którą od razu próbowaliśmy się wdrapać. Mama musiała
podjąć pracę, bo nie mieliśmy żadnych środków do życia. Otrzymała
ją w miejscowym biurze meldunkowym. Były to lata 50. i często
przyjeżdżali z Warszawy „panowie z teczkami” poszukując
różnych osób z akowską przeszłością. Dzięki dobrej organizacji,
można było przedłużając poszukiwanie żądanych papierów,
zawiadomić zagrożonych, ułatwiając im ucieczkę. Równocześnie
mama pracowała w Prywatnym Zrzeszeniu Właścicieli
Nieruchomości, zapewne jednej z pierwszych tego typu organizacji
po wojnie. Kiedy po długotrwałym leczeniu straciła pracę, wróciła
do swoich przedwojennych zajęć – wyplatała abażury, robiła
sztuczne kwiaty i obrazki z suszonych roślin. Ojciec powrócił
z Wronek w 1957 roku. Przez pewien czas pracował prywatnie, potem
w Predomie.
W „domu pod krzywą brzozą” mieszkali więc od powrotu
z Wrocławia Janina z dziećmi Jaśminą i Maciejem, a od 1957 roku
także ojciec. Pierwszymi lokatorami byli państwo Godlewscy,
później wprowadziła się pani Ciszewska. Zajmowali największy
pokój w domu. Pozostali przy Lipowej przez dziesięć lat.
Bardzo mili ludzie. Pan Wacław pomagał mnie i bratu rozwiązywać
karkołomne zadania z matematyki. Do państwa Godlewskich
przychodziła sprzątać pani Antonina Staszewska. Mieszkała
w Żółwinie i od najmłodszych lat chodziła do Podkowy posługiwać po
domach, znała więc prawie wszystkich mieszkańców. Została u nas
przez trzydzieści lat i od niej dowiedziałam się niejednej historii
związanej z naszym domem. Była przy wszystkich uroczystościach
rodzinnych, a potem została nianią mojej córki Anusi.
Wiele zdarzyło się w rodzinie od czasu, gdy ruszyła pierwsza
kolejka z Markiem Strzeleckim jako pasażerem. Były różne epizody,
zmiany miejsc pobytu, ale – jak się okazało – wszystkie drogi
prowadziły do Podkowy. Pani Jaśmina wracała do Podkowy
wielokrotnie, z zagranicznych wojaży i w końcu z warszawskiego
mieszkania, by tu osiąść na stałe z rodziną. W Podkowie odbył się
jej ślub, tu, po śmierci ojca wychowywała się córka Ania pod
opieką babci, gdy mama koncertowała w różnych miejscach
w kraju i za granicą, tu wreszcie odbył się jej ślub ze Zbigniewem
Jachimskim i niedawno – ślub córki.
Ściany domu zdobią liczne fotografie rodziny – starszego,
średniego i młodego pokolenia, cała kronika rodzinna. Z kart starych
albumów spoglądają poważni mężczyźni z sumiastymi wąsami
i kobiety w sukniach z koronkowymi kołnierzykami. Babcia Sylwia
na fotografii z lat trzydziestych ma fryzurkę á la Ćwiklińska, a jej
piękną twarz otacza futrzane boa. Grupkę młodych ludzi w strojach
nie sportowych, raczej promenadowych – panie z parasolkami –
uwiecznił fotograf nad Morskim Okiem, na tle Mnicha. To ciotki –
Lili i Zunia. Od ciotki Lili, do której narzeczony pisał
romantyczne wiersze, zaczął się zakopiański epizod w historii
rodziny. Odziedziczywszy willę pod Giewontem już nie wróciła na
niziny. Ciotka Lili była też rodzinnym kustoszem, zbierała
fotografie, dokumenty rodzinne, i od niej młodsze pokolenie zna
dzieje rodziny.
Pani Jaśmina, nie porzuciła wprawdzie Podkowy, ale
zauroczona Tatrami i ludźmi Podhala nawiązała tam liczne
przyjaźnie. Z tych fascynacji wyrosła książka o Helenie Roj–
Rytardowej, góralce, przyjaciółce Iwaszkiewiczów i innych poetów
z kręgu Skamandra – „Najpiękniejszy kwiat Podhala”.
Znałam osobiście państwa Iwaszkiewiczów. Pani Anna przyszła
nawet na mój dyplom. Z panem Jarosławem miałam takie spotkanie:
przyszłam do Stawiska z jakąś prośbą. Pan Jarosław siedział na
kanapie w swojej ulubionej czapeczce z dwoma psami przy nogach.
I mówi do mnie: Jeden ślepy, drugi głuchy, oba gryzą... Po latach,
w 1993 roku zagrałam sarabandę Iwaszkiewicza w muzeum
w Stawisku, zrobili wtedy zdjęcia, dotąd u mnie wiszą. I wtedy
namówiono mnie do napisania o Heli Rojównie. To było mnóstwo
pracy, ale poznałam wielu ciekawych ludzi. Chodziłam od domu do
domu i pytałam o nią, szukałam też w licznych archiwach. Nie udało
mi się tylko nawiązać kontaktu z rodziną jej męża, Mieczysława
Rytarda, czyli Kozłowskiego.
Legendą rodzinną była babka Sylwia Czech– Szterbicka,
matka Janiny, śpiewaczka, solistka opery warszawskiej. To zapewne
po niej wnuczka odziedziczyła talent muzyczny. Pierwsze kroki
mała Jaśmina stawiała pod okiem Stefanii Żołnowskiej, ale o jej
przyszłej karierze zdecydowało spotkanie z Haliną Czerny–
Stefańską, wybitną chopinistką. Jaśmina miała wówczas pięć lat, gdy
po koncercie podeszła z mamą, trzymając w ręce bukiecik
groszków. Po wysłuchaniu gry małej Jaśminy pianistka orzekła, że
ma talent i powinna się uczyć. Wówczas rozpoczęła lekcje u pani
Lachertowej, żony wybitnego architekta Bogdana. W jej mieszkaniu
przy ul. Jeleniej uczyło się wielu małych podkowian. Innym
miejscem było mieszkanie Heleny Walickiej w „Złotej
Podkowie”.
Pierwszy występ małej pianistki odbył się w ZZK (obecnie
Miejski Ośrodek Kultury). Pani Strzelecka zorganizowała koncert
„Podkowa Warszawie”, na którym występowały znane i lubiane
artystki Tola Mankiewiczówna i Irena Malkiewicz– Domańska,
a także solista operetki Feliks Szczepański, nota bene mieszkaniec
Podkowy (domu przy ul. Szczyglej). Dochód z koncertu
przeznaczony był na odbudowę stolicy. I właśnie wśród takich
gwiazd zadebiutowała dziewięcioletnia Jaśmina.
Oprócz nauki gry na fortepianie należało ukończyć edukację
ogólną. Pierwsze lekcje Jaśmina pobierała w prywatnej szkole pani
Knoff przy ul. Modrzewiowej. Najmłodsi podkowianie rozpoczynali
edukację w domu Gayczaków, a potem przy Błońskiej, w obecnej
bibliotece, domu nazywanym wówczas „Echem”. Dalszym
etapem były baraki przy tzw. pałacyku, czyli budynku Kasyna.
Natomiast liceum Jaśmina skończyła w Warszawie i rozpoczęła
studia w Konserwatorium przy Okólniku.
Od początku miałam szczęście, bo trafiłam na panią profesor
Margeritę Trombini– Kazuro, świetnego pedagoga i niezwykłą
kobietę. Wiele jej zawdzięczam. Inną ważną postacią w mojej
muzycznej karierze był Paul Badura– Skoda. Zachwyciłam się
jego grą i nawiązałam z nim korespondencję. Dzięki niemu
otrzymałam stypendium w Wiedniu. Przyjaciele pomogli mi załatwić
paszport i pieniądze na wyjazd i tak znalazłam się w Austrii. Do
Wiednia pojechałam z Mozartem. Uczyłam się, ale pieniędzy na
życie miałam bardzo mało, więc zwyczajnie, głodowałam. Mój
opiekun zorientował się, że mam kłopoty i załatwił mi darmowy
kurs.
To był kurs mistrzowski i zdobycie trzeciej nagrody dawało
młodej pianistce możliwość udziału w kolejnym kursie. Później
przyszły koncerty, nagrania dla radia i telewizji. Najczęściej
grałam Mozarta, to jest moja pasja. Na studiach rozpoczęłam
współpracę ze studenckim periodykiem „ITD”. Pisywałam na
tematy muzyczne, przeprowadzałam wywiady z muzykami. Kiedyś po
wywiadzie z Wojciechem Kędrą otrzymałam fotografię z dedykacją:
„Życzę ci, aby twoje nokturny pachniały jaśminowo”. Niestety,
zdjęcie przepadło w redakcji. Pisałam też do „Twojego stylu”,
a po latach – do „Głosu Podkowy” cykl pod tytułem „Listy do
pani B.” i do „Tygodnika Podhalańskiego”.
Wśród innych pasji pani Jaśminy jedną z ciekawszych są
konie. Do podkowiańskiej stadniny chodziłam z Anusią, by
pokazać jej koniki. Tak nawiązały się znajomości, których efektem
był udział w gonitwach, konkursach, balach klubowych i nowe
przyjaźnie. Ślub ze Zbigniewem Jachimskim uświetnili członkowie
klubu w strojach uroczystych – w czarnych frakach i czerwonych
dżokejkach. Na przedzie jechał drużba, a my z mężem w strojach
pożyczonych z telewizji odjechaliśmy spod kościoła ekwipażem. To
był ślub, jak za dawnych lat!
Inną pasją są góry, nie tylko Tatry. W albumie rodzinnym
utrwalone zostały zdjęcia z wypraw w Himalaje. Było ich
w sumie trzy. Ostatnia to była wyprawa pod Anapurnę, jeden
z ośmiotysięczników. Doszliśmy pod bazę polskich himalaistów właśnie
w dniu, gdy zginął Jerzy Kukuczka.
Pani Jaśmina jest nie tylko pianistką, ale i pedagogiem. Od
trzydziestu siedmiu lat uczy młodych muzyków w warszawskiej
szkole średniej. Moi uczniowie rozsiani są po całym świecie.
Staram się utrzymywać z nimi kontakty. Jedna z uczennic jest
w Londynie, inna w Seatle. Ola Gryka, która ukończyła klasę
fortepianu, a później kompozycji, została nominowana do nagrody
paszport „Polityki”. Podczas ostatniej Warszawskiej Jesieni
została wykonana jej kompozycja. To duża satysfakcja.