PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 43

Album z Podkową



Małgorzata Wittels

Dom pod Krzywą Brzozą


W „Praktycznym przewodniku” Pascala znajdujemy malowniczy opis wjazdu do Podkowy Leśnej: Idąc od Lasu Młochowskiego ulicą Prusa i Bukową dochodzi się do przestronnego placyku, od którego biegnie szeroka aleja Lipowa. Skąd pochodzi jej nazwa, nie trudno zgadnąć, patrząc na smukłe lipy, które (według tradycji) sadziła matka założyciela Podkowy Stanisława Lilpopa. Po drodze najpierw widać różową parterową willę, przystrojoną tralkową balustradą na dachu, potem pod numerem 15. kremową willę „Krywojta” wzniesioną w latach 30. dla Henryka Zabłockiego, dyrektora finansowego Norblina (1997, s. 263).

Różowa willa, od kilku lat należąca do rodziny pianistki Jaśminy Strzeleckiej, została przez właścicieli nazwana „domem pod krzywą brzozą”. W 1991 roku, kiedy na łamach gazety lokalnej „U na O.K.” ukazały się wspomnienia o rodzinie Strzeleckich, brzoza pochylała się jeszcze nad domem, dziś pozostał z niej tylko pień.

Najstarszy akt notarialny pochodzi z 1940 r., wcześniejsze zaginęły i według niego nieruchomość, na której zbudowano dom, nazwana została „willa Podkowa Leśna”. Obejmowała powierzchnię 6 tysięcy metrów, w sumie pięć działek. Pan Wojciech Zabłocki, który z rodzicami i rodzeństwem zamieszkał w sąsiedniej „Krywojcie”, wspominał o budującym się w tym samym okresie domu państwa Gruszczyńskich. Można zatem przyjąć jako datę powstania willi rok 1930 lub 1931.

O pierwszych właścicielach nie wiemy prawie nic. Mieszkali na stałe w Warszawie, w Podkowie zbudowali domek letniskowy, niewielki, ale wygodny. Gruszczyński był fabrykantem, człowiekiem zamożnym. Spokojną egzystencję rodziny zniszczyła wojna. W maju 1940 r. ich jedyny syn Aldek wyszedł razem z Romkiem Przedpełskim, mieszkańcem domu przy ulicy Orzechowej, i nikt ich odtąd nie widział. Po tym zdarzeniu rodzice Aldka nie chcieli już pozostać w Podkowie, tym bardziej, że pani Gruszczyńska musiała ukrywać się ze względu na pochodzenie. Wówczas dom z posesją został sprzedany. Kolejny właściciel, pan Jeziorański, już w październiku tegoż roku pozbył się majętności (podobno na wyposażenie córki) na rzecz Stanisławowa Melikiewicza. Z aktu notarialnego wynika jednak, że kupujący był osobą podstawioną, rzeczywisty nabywca z jakiś względów nie chciał ujawniać swego nazwiska. Dopiero w 1940 roku Henryk Kasiński stał się legalnym i oficjalnym właścicielem i był nim do śmierci, do 1963 roku.

Willa pod krzywą brzozą powstała jako domek letniskowy, ale w jego urządzeniu znać elegancję niewiele mającą wspólnego ze stylem domków letniskowych. Zachowała się do dziś ozdobna stiukowa rozeta na suficie w przedpokoju i drzwi z szlifowanymi szybkami. Musiał to być dom zamożny, stylowy i wygodny. Nieduży, parterowy, jak większość podkowiańskich obiektów został wkomponowany w zieleń ogrodu. Ozdabiają go tralki wieńczące fasadę i ograniczające przestrzeń tarasów z czterech stron domu. Centralna część niższa, pozbawiona zwieńczenia, boczne większe i wyższe. Ogród niegdyś bardzo duży, dziś znacznie okrojony, zachwyca urodą, nawet zimą. Od ulicy Jodłowej zachowały się stare sosny, pozostałość lasu, niższe piętro stanowią kępy bzów, jaśminów i forsycji oraz cisy. Sosnom dorównują wielkością, choć nie wiekiem, lipy, sadzone w czterech rzędach wzdłuż alei; ostatni rząd znalazł się wewnątrz ogrodów. Mają już ponad sto lat.

Zamożny fabrykant urządził stylowo nie tylko dom. Zatrudniony przez niego projektant, wysokiej klasy fachowiec, zaplanował tarasowy układ ogrodu, alejki, basen przy domu, altanę w kształcie chińskiej pagody. Sprowadził mnóstwo rzadkich i pięknych odmian kwiatów i krzewów. Do dziś zachowało się solidne obmurowanie, słupki i schodki, ale wody w basenie już nie ma. Przez krótki czas pani Jaśmina próbowała hodować rybki i nenufary, ale kiedy pies zniszczył kwiaty, zamiast rybek są teraz dzwonki– samosiejki, porastające gęsto stopnie basenu. Obecni właściciele także kochają ogród, poświęcają mu mnóstwo czasu i starań. Już od wczesnej wiosny kwitną kwiaty i krzewy – rododendrony, azalie, potem dalie i hortensje. Nie ma tylko róż, wymarzły. Pierwotny układ ogrodu został zachowany, dzielił się na część leśną, sad i ogród warzywny oraz kwiatowy. Nie ma już altanki, a głazy rozrzucone malowniczo po terenie zostały użyte przy budowie sąsiednich budynków. Zachowała się natomiast drewniana kapliczka zawieszona na jednej z sosen, mocno już zniszczona. Czeka na renowację. W miejscu przedwojennych składzików i komórek, które miały piwniczki z ukrytym wejściem i za okupacji służyły jako kryjówka dla ukrywających się przed Niemcami, stoją nowe. Dom wraz z ogrodem został wpisany do rejestru zabytków, jako jeden z kilku obiektów w Podkowie.

Rodzina Strzeleckich związała się z Podkową Leśną wcześniej nim zamieszkali na stałe przy Lipowej. Marek Strzelecki jako pracownik Banku Spółek Zarobkowych był świadkiem powstawania miasta ogrodu, znalazł się w pierwszej kolejce, która wyruszyła z Warszawy, co zostało uwiecznione na fotografii. Odwiedzał też często księdza Kolasińskiego, swego katechetę z warszawskiej szkoły kupieckiej. Janina Strzelecka bywała w Podkowie u zaprzyjaźnionej pani Albrechtowej, i dopiero w 1944 r. zamieszkali w Podkowie na stałe.

Okupacja to był czas szczególny, kiedy nic nie było takie jak przedtem i potem. Marek Strzelecki w czasie okupacji pracował w Warszawie, gdzie miał firmę przewozową. Mając pozwolenie wjazdu do getta, mógł pod stertą odpadów wywozić ludzi. Po wielu latach Jaśmina Strzelecka spotkała w Wiedniu uratowaną wówczas dziewczynę.

Ojciec przyjechał z Warszawy ostatnią kolejką, jaka odeszła przed godziną „W”. Zamieszkaliśmy u państwa Albrechtów, a po Powstaniu dotarła do nas ciotka z córką. 17 stycznia ojciec wybrał się pieszo do Warszawy, żeby zobaczyć, czy cokolwiek z mienia ocalało. Mieszkanie rodziców na Kaliskiej przepadło, ale dom, gdzie mieszkała matka ojca, pozostał. Zaraz potem rodzice pojechali do Wrocławia, gdzie ojciec dostał pracę jako szef PaFaWaGu. Henryk Kasiński dzięki ojcu też dostał tam pracę. Ojciec zatrudnił wielu żołnierzy AK, ale sam został w 1949 r. aresztowany i skazany na dożywocie. Wyszedł na wolność po 8. latach. Mama, wyrzucona na bruk nie miałaby się gdzie podziać, gdyby nie pan Kasiński, który pozwolił nam zamieszkać w swoim domu w Podkowie.

Z wrocławskim epizodem wiąże się historia pięknego krucyfiksu, który podkowianie zapewne pamiętają. Ów krzyż pozostał we wrocławskim splądrowanym mieszkaniu hrabiego von Balenstrema, wyższego rangą członka zakonu Kawalerów Maltańskich; mieszkanie przydzielono do zamieszkania Markowi Strzeleckiemu w 1945 roku. On zaś przywiózł ten krzyż do Podkowy, ofiarowując go księdzu Kolasińskiemu. Przez wiele lat krucyfiks wisiał nad kropielnicą i tylko w Wielki Piątek i Wielką Sobotę przenoszono go w centralne miejsce w kościele. W czerwcu 1994 podczas uroczystej mszy świętej , w której uczestniczyli Kawalerowie Maltańscy, krucyfiks został im oddany.

Do Podkowy Leśnej przyjechaliśmy z mamą z Wrocławia w styczniu 1949 roku. Chociaż zima była ostra, pierwsze kroki skierowaliśmy z moim bratem do ogromnego ogrodu, gdzie stały komórki z podziemnymi schowkami i altanka w kształcie chińskiej pagody. Był też basen z zamarzniętą wodą i pochyła brzoza, na którą od razu próbowaliśmy się wdrapać. Mama musiała podjąć pracę, bo nie mieliśmy żadnych środków do życia. Otrzymała ją w miejscowym biurze meldunkowym. Były to lata 50. i często przyjeżdżali z Warszawy „panowie z teczkami” poszukując różnych osób z akowską przeszłością. Dzięki dobrej organizacji, można było przedłużając poszukiwanie żądanych papierów, zawiadomić zagrożonych, ułatwiając im ucieczkę. Równocześnie mama pracowała w Prywatnym Zrzeszeniu Właścicieli Nieruchomości, zapewne jednej z pierwszych tego typu organizacji po wojnie. Kiedy po długotrwałym leczeniu straciła pracę, wróciła do swoich przedwojennych zajęć – wyplatała abażury, robiła sztuczne kwiaty i obrazki z suszonych roślin. Ojciec powrócił z Wronek w 1957 roku. Przez pewien czas pracował prywatnie, potem w Predomie.

W „domu pod krzywą brzozą” mieszkali więc od powrotu z Wrocławia Janina z dziećmi Jaśminą i Maciejem, a od 1957 roku także ojciec. Pierwszymi lokatorami byli państwo Godlewscy, później wprowadziła się pani Ciszewska. Zajmowali największy pokój w domu. Pozostali przy Lipowej przez dziesięć lat. Bardzo mili ludzie. Pan Wacław pomagał mnie i bratu rozwiązywać karkołomne zadania z matematyki. Do państwa Godlewskich przychodziła sprzątać pani Antonina Staszewska. Mieszkała w Żółwinie i od najmłodszych lat chodziła do Podkowy posługiwać po domach, znała więc prawie wszystkich mieszkańców. Została u nas przez trzydzieści lat i od niej dowiedziałam się niejednej historii związanej z naszym domem. Była przy wszystkich uroczystościach rodzinnych, a potem została nianią mojej córki Anusi.

Wiele zdarzyło się w rodzinie od czasu, gdy ruszyła pierwsza kolejka z Markiem Strzeleckim jako pasażerem. Były różne epizody, zmiany miejsc pobytu, ale – jak się okazało – wszystkie drogi prowadziły do Podkowy. Pani Jaśmina wracała do Podkowy wielokrotnie, z zagranicznych wojaży i w końcu z warszawskiego mieszkania, by tu osiąść na stałe z rodziną. W Podkowie odbył się jej ślub, tu, po śmierci ojca wychowywała się córka Ania pod opieką babci, gdy mama koncertowała w różnych miejscach w kraju i za granicą, tu wreszcie odbył się jej ślub ze Zbigniewem Jachimskim i niedawno – ślub córki.

Ściany domu zdobią liczne fotografie rodziny – starszego, średniego i młodego pokolenia, cała kronika rodzinna. Z kart starych albumów spoglądają poważni mężczyźni z sumiastymi wąsami i kobiety w sukniach z koronkowymi kołnierzykami. Babcia Sylwia na fotografii z lat trzydziestych ma fryzurkę á la Ćwiklińska, a jej piękną twarz otacza futrzane boa. Grupkę młodych ludzi w strojach nie sportowych, raczej promenadowych – panie z parasolkami – uwiecznił fotograf nad Morskim Okiem, na tle Mnicha. To ciotki – Lili i Zunia. Od ciotki Lili, do której narzeczony pisał romantyczne wiersze, zaczął się zakopiański epizod w historii rodziny. Odziedziczywszy willę pod Giewontem już nie wróciła na niziny. Ciotka Lili była też rodzinnym kustoszem, zbierała fotografie, dokumenty rodzinne, i od niej młodsze pokolenie zna dzieje rodziny.

Pani Jaśmina, nie porzuciła wprawdzie Podkowy, ale zauroczona Tatrami i ludźmi Podhala nawiązała tam liczne przyjaźnie. Z tych fascynacji wyrosła książka o Helenie Roj– Rytardowej, góralce, przyjaciółce Iwaszkiewiczów i innych poetów z kręgu Skamandra – „Najpiękniejszy kwiat Podhala”.

Znałam osobiście państwa Iwaszkiewiczów. Pani Anna przyszła nawet na mój dyplom. Z panem Jarosławem miałam takie spotkanie: przyszłam do Stawiska z jakąś prośbą. Pan Jarosław siedział na kanapie w swojej ulubionej czapeczce z dwoma psami przy nogach. I mówi do mnie: Jeden ślepy, drugi głuchy, oba gryzą... Po latach, w 1993 roku zagrałam sarabandę Iwaszkiewicza w muzeum w Stawisku, zrobili wtedy zdjęcia, dotąd u mnie wiszą. I wtedy namówiono mnie do napisania o Heli Rojównie. To było mnóstwo pracy, ale poznałam wielu ciekawych ludzi. Chodziłam od domu do domu i pytałam o nią, szukałam też w licznych archiwach. Nie udało mi się tylko nawiązać kontaktu z rodziną jej męża, Mieczysława Rytarda, czyli Kozłowskiego.

Legendą rodzinną była babka Sylwia Czech– Szterbicka, matka Janiny, śpiewaczka, solistka opery warszawskiej. To zapewne po niej wnuczka odziedziczyła talent muzyczny. Pierwsze kroki mała Jaśmina stawiała pod okiem Stefanii Żołnowskiej, ale o jej przyszłej karierze zdecydowało spotkanie z Haliną Czerny– Stefańską, wybitną chopinistką. Jaśmina miała wówczas pięć lat, gdy po koncercie podeszła z mamą, trzymając w ręce bukiecik groszków. Po wysłuchaniu gry małej Jaśminy pianistka orzekła, że ma talent i powinna się uczyć. Wówczas rozpoczęła lekcje u pani Lachertowej, żony wybitnego architekta Bogdana. W jej mieszkaniu przy ul. Jeleniej uczyło się wielu małych podkowian. Innym miejscem było mieszkanie Heleny Walickiej w „Złotej Podkowie”.

Pierwszy występ małej pianistki odbył się w ZZK (obecnie Miejski Ośrodek Kultury). Pani Strzelecka zorganizowała koncert „Podkowa Warszawie”, na którym występowały znane i lubiane artystki Tola Mankiewiczówna i Irena Malkiewicz– Domańska, a także solista operetki Feliks Szczepański, nota bene mieszkaniec Podkowy (domu przy ul. Szczyglej). Dochód z koncertu przeznaczony był na odbudowę stolicy. I właśnie wśród takich gwiazd zadebiutowała dziewięcioletnia Jaśmina.

Oprócz nauki gry na fortepianie należało ukończyć edukację ogólną. Pierwsze lekcje Jaśmina pobierała w prywatnej szkole pani Knoff przy ul. Modrzewiowej. Najmłodsi podkowianie rozpoczynali edukację w domu Gayczaków, a potem przy Błońskiej, w obecnej bibliotece, domu nazywanym wówczas „Echem”. Dalszym etapem były baraki przy tzw. pałacyku, czyli budynku Kasyna. Natomiast liceum Jaśmina skończyła w Warszawie i rozpoczęła studia w Konserwatorium przy Okólniku.

Od początku miałam szczęście, bo trafiłam na panią profesor Margeritę Trombini– Kazuro, świetnego pedagoga i niezwykłą kobietę. Wiele jej zawdzięczam. Inną ważną postacią w mojej muzycznej karierze był Paul Badura– Skoda. Zachwyciłam się jego grą i nawiązałam z nim korespondencję. Dzięki niemu otrzymałam stypendium w Wiedniu. Przyjaciele pomogli mi załatwić paszport i pieniądze na wyjazd i tak znalazłam się w Austrii. Do Wiednia pojechałam z Mozartem. Uczyłam się, ale pieniędzy na życie miałam bardzo mało, więc zwyczajnie, głodowałam. Mój opiekun zorientował się, że mam kłopoty i załatwił mi darmowy kurs.

To był kurs mistrzowski i zdobycie trzeciej nagrody dawało młodej pianistce możliwość udziału w kolejnym kursie. Później przyszły koncerty, nagrania dla radia i telewizji. Najczęściej grałam Mozarta, to jest moja pasja. Na studiach rozpoczęłam współpracę ze studenckim periodykiem „ITD”. Pisywałam na tematy muzyczne, przeprowadzałam wywiady z muzykami. Kiedyś po wywiadzie z Wojciechem Kędrą otrzymałam fotografię z dedykacją: „Życzę ci, aby twoje nokturny pachniały jaśminowo”. Niestety, zdjęcie przepadło w redakcji. Pisałam też do „Twojego stylu”, a po latach – do „Głosu Podkowy” cykl pod tytułem „Listy do pani B.” i do „Tygodnika Podhalańskiego”.

Wśród innych pasji pani Jaśminy jedną z ciekawszych są konie. Do podkowiańskiej stadniny chodziłam z Anusią, by pokazać jej koniki. Tak nawiązały się znajomości, których efektem był udział w gonitwach, konkursach, balach klubowych i nowe przyjaźnie. Ślub ze Zbigniewem Jachimskim uświetnili członkowie klubu w strojach uroczystych – w czarnych frakach i czerwonych dżokejkach. Na przedzie jechał drużba, a my z mężem w strojach pożyczonych z telewizji odjechaliśmy spod kościoła ekwipażem. To był ślub, jak za dawnych lat!

Inną pasją są góry, nie tylko Tatry. W albumie rodzinnym utrwalone zostały zdjęcia z wypraw w Himalaje. Było ich w sumie trzy. Ostatnia to była wyprawa pod Anapurnę, jeden z ośmiotysięczników. Doszliśmy pod bazę polskich himalaistów właśnie w dniu, gdy zginął Jerzy Kukuczka.

Pani Jaśmina jest nie tylko pianistką, ale i pedagogiem. Od trzydziestu siedmiu lat uczy młodych muzyków w warszawskiej szkole średniej. Moi uczniowie rozsiani są po całym świecie. Staram się utrzymywać z nimi kontakty. Jedna z uczennic jest w Londynie, inna w Seatle. Ola Gryka, która ukończyła klasę fortepianu, a później kompozycji, została nominowana do nagrody paszport „Polityki”. Podczas ostatniej Warszawskiej Jesieni została wykonana jej kompozycja. To duża satysfakcja.





 <– Spis treści numeru